Oryginalnie wywiad ukazał się w Gazecie Magnetofonowej w marcu 2021 roku.
Od dwóch dekad Lee Buford i Chip King, znani jako The Body, utrzymują pozycję jednych z najbardziej nowatorskich i przełomowych muzyków muzyki undergroundowej. Na swoim ósmym albumie wciąż poszukują i odkrywają nowe drogi do tego, by brzmieć jak najciężej. Okazuje się, że nawet po tak długim czasie są w stanie zaskoczyć siebie i swoich fanów. O najnowszym albumie “I’ve Seen All I Need To See”, muzycznych zajawkach i przyjaciołach ze sceny opowiedział mi Lee Buford, perkusista zespołu.
Gracie razem już 20 lat. To niesamowite osiągnięcie! Jak to możliwe, że jeszcze nie macie siebie dość?
Ogromnym plusem jest fakt, że jest nas dwóch, więc możemy robić to, na co mamy ochotę. Na każdej płycie staramy się też robić inne rzeczy, eksperymentować z nowymi rozwiązaniami. W innym przypadku szybko byśmy się znudzili. Oczywiście wszystkie współprace z innymi muzykami zdecydowanie pomagają utrzymać różnorodność. A jeżeli jest coś, czego nie mogę zrobić z Chipem (Kingiem – przyp.red.), po prostu robię to z kimś innym w projekcie pobocznym.
Na najnowszej płycie, “I’ve Seen All I Need To See”, prawie w ogóle nie ma gości, co w waszym przypadku jest pewnym odstępstwem od normy. Taki był wasz plan od początku?
Tak. Jesteśmy tam głównie ja i Chip. Na ostatnich płytach zaczynaliśmy od pomysłu na jakiś motyw perkusyjny lub sampel i budowaliśmy wokół tego motywu cały utwór. Do tego, co nagraliśmy, najpierw dodawaliśmy gości, chórki, organy. A potem bardzo dużo przesteru i pogłosu, żeby całość nabrała mocy. Bardzo ciężko było nam osiągnąć w warunkach studyjnych brzmienie takie, jak na koncertach, kiedy jest bardzo głośno i dźwięki zajmują całą dostępną przestrzeń. Tym razem stwierdziliśmy – a może po prostu nagramy się na żywo? To było naszym głównym celem. Ta płyta brzmi bardzo podobnie do tego, jak brzmimy na żywo. Wcześniej mieliśmy dużo problemów z osiągnięciem tego brzmienia, wydobyciem tego. W pewnym sensie nigdy nie graliśmy razem w studiu, raczej pracowaliśmy osobno. A na tej płycie graliśmy piosenki jak normalny zespół (śmiech).
Seth Manchester produkował prawie wszystkie wasze albumy. Bardzo często jest nazywany “trzecim członkiem The Body”.
O tak, zdecydowanie. To nasz dobry przyjaciel. To, co w nim bardzo lubię, to fakt, że nie słucha za dużo ciężkiej muzyki. Jest fanem techno, muzyki afrykańskiej… ma bardzo eklektyczny gust muzyczny. Ja też i chyba dlatego tak dobrze się dogadujemy. Kiedy na przykład mówię mu, że w tym kawałku ta perkusja brzmi jak na jakimś kawałku reggae, on od razu wie, o co mi chodzi. Bardzo łatwo się z nim pracuje.
Często nagrywaliśmy z ludźmi ze sceny metalowej. Wiem, że jesteśmy postrzegani jako zespół metalowy, ale nie jest to do końca prawda. Zdarzało się, że kiedy chciałem coś zrobić, metalowy producent mi po prostu odmawiał. Seth nie boi się eksperymentować. Zdarzało się też, że Seth zastępował mnie na trasach, na przykład w Japonii, bo ja nie latam.
Czemu nie latasz?
Mam straszne ataki paniki. Już się z tym pogodziłem, ale muszę przyznać, że żałuję, że nigdy nie zobaczę Europy. Japonii nie jest mi aż tak szkoda, wydaje mi się zbyt szalona.
Nie myślałeś o podróży statkiem?
O tak! Raz próbowaliśmy. To był pierwszy Roadburn, na jakim mieliśmy zagrać. Po pięciu godzinach rejsu już wiedziałem, że nie dam rady, zaczynałem panikować. Więc Chip pobiegł szybko po kapitana i powiedział, że musimy natychmiast wrócić na ląd. Przypłynęła po nas łódź ratunkowa. Przepakowali nasz sprzęt i nas zabrali. Na szczęście byli bardzo wyrozumiali, nie robili problemów.
Niebawem minie rok od pierwszego lockdownu. Jak się z tym czujesz? Brakuje ci koncertów?
Nie. Uwielbiam spotykać się z ludźmi i spędzać z nimi czas, ale nie lubię uwagi, jaką przyciągają koncerty. To nie do końca moja bajka. Dla mnie to ogromna frajda być w domu przez rok. Moja dziewczyna to docenia. Ostatnio rozmawiałem z Dylanem z Full Of Hell i on na początku podzielał moje zdanie, ale teraz ma już serdecznie dość siedzenia w domu. Na początku pandemia ściągała z ciebie tę decyzyjność, po prostu trzeba było siedzieć w domu. Ale po roku… Niektórzy są już gotowi, żeby wrócić. Wypoczęli, spędzili czas z rodziną. Ale fajnie by było wrócić na trasę.
I’ve Seen All I Need To See zaczyna się wierszem Douglasa Dunna “The Kaleidoscope”. Dlaczego wybraliście właśnie ten tekst?
Poprzednia płyta, “I Have Fought Against It, But I Can’t Any Longer.”, kończy się wierszem Bohumila Hrabala, czeskiego pisarza (tak naprawdę jest to fragment listy ze zbioru “Listy do Kwiecieńki” – przyp.red.). Opowiada o próbie znalezienia swojego miejsca na świecie, nawigowania życiem. Z kolei na tej płycie wiersz opowiada o stracie żony. Chciałem połączyć te dwie opowieści ze sobą. Wydaje mi się, że oba teksty dotyczą tego samego tematu, jednak napisane są z dwóch różnych perspektyw. Pierwszy dotyka bardziej zwykłego życia – zresztą większość prozy Hrabala jest o tym, że on gdzieś nie pasuje. Z kolei Dunn opowiada: miałem ułożone życie i je straciłem. Co teraz? Oba teksty są dosyć ponure. To ciekawe, że ta płyta wyszła tak ponura. Wcale tego nie planowaliśmy. Nagrywaliśmy ją przed covidem a brzmi, jakby była nagrana w izolacji.
Album zebrał świetne recenzje, pisały o nim portale typu Pitchfork. Robi to na tobie jakieś wrażenie?
Kiedy zaczynaliśmy, byliśmy zespołem metalowym. Przez ten bagaż recenzje naszej muzyki były bardzo różnorodne. Są ludzie, którzy oczekują od nas tego, że będziemy bardziej metalowi, a inni, że będziemy bardziej elektroniczni. I czego nie wydamy, połowa publiki będzie niezadowolona. W pewnym sensie nigdy specjalnie nie przejmowałem się recenzjami. Jeżeli ktoś rozumie naszą muzykę i to widać, to bardzo mnie to cieszy. Ale jak jakiś metal po nas jedzie, nie obchodzi mnie to. Oczywiście bardzo się cieszę, że ten album podoba się ludziom. Nie byliśmy pewni, jak go odbiorą. Dla nas samych to był wielki eksperyment. Poprzednia płyta miała dużo gości. Po tej premierze spodziewaliśmy się wszystkiego. W naszym przypadku to jak gra w ruletkę.
Mimo wszystko to chyba dobrze, że po 20 latach grania wciąż budzicie zainteresowanie.
Tak! Po takim czasie to chyba naturalne, że możemy się martwić, że ludzie się nami znudzą. Wiesz, kiedy wydajesz pierwszą płytę i nikt wcześniej o tobie nie słyszał, to jest to poważna sprawa. Wszyscy się tobą interesują, piszą recenzje. A potem… to już równia pochyła (śmiech). Chyba że zrobisz coś szalonego! Tak więc to rzeczywiście miłe, że po 20 latach ludzie dalej są nami zainteresowani.
Słyszałam, że jesteś fanem Taylor Swift.
Obaj jesteśmy jej wielkimi fanami! Dorastaliśmy w latach 80. Wychowaliśmy się na muzyce Madonny, więc mamy słabość do dobrego popu i czasów, kiedy ludzie pisali własne piosenki. Przez długi czas pop był fatalny. Taylor ma naprawdę świetne piosenki! No i łeb na karku. Na ostatniej płycie nagrywała z gościem z The National, a ja kocham The National… Podoba mi się to, że ona ma pomysł na siebie i świadomość, gdzie może dotrzeć ze swoją muzyką.
Prawda jest taka, że ja w ogóle nie słucham metalu. Chip trochę, ale głównie starych zespołów. I czystego noise’u. Wydaje mi się, że dla Chipa pop jest odskocznią po tych wszystkich trasach, gdzie grał obok metalowych zespołów imitujących Sleep albo Electric Wizard. Miło jest posłuchać lekkiej, niewymagającej muzyki, która jest po prostu przyjemna.
Wspominałeś wcześniej, że jesteście postrzegani jako zespół metalowy. Dla mnie The Body stało zawsze w rozkroku pomiędzy metalem, noisem i elektroniką. Czy funkcjonowanie na pograniczu scen jest trudne?
Jest ciężko (śmiech). W Europie jest o wiele łatwiej, ludzie nie są tak ortodoksyjni. Jesteśmy zapraszani na ciekawe festiwale… więc ja na tym wychodzę najgorzej (śmiech). Tutaj gramy praktycznie z samymi metalowymi zespołami, ale wydaje mi się, że i tak wychodzimy na tym dobrze. Gramy bardziej artystyczne koncerty niż metalowe zespoły, co potrafi zainteresować metalową publikę. Niemniej ciężko jest być pomiędzy światami. Nawet jak ktoś nas lubi, to jest duże prawdopodobieństwo, że zawiedzie się naszym kolejnym wydawnictwem. Nie wychodzi to nam na dobre. Ale czasami wychodzi… ciężko to opisać.
Kiedy rozmawiałam z Tristanem Shone (Author&Punisher) opowiadał mi podobne sytuacje – że dla sceny industrialnej był dziwnym gościem w polarze, z kolei na scenie metalowej ludzie nie wiedzieli, jak się zachowywać na jego koncertach.
Mieliśmy trasę z Tristanem i to prawda! Ludzie, którzy na niego przychodzą… w życiu nie widziałem tak zróżnicowanej publiczności. Szaleństwo! (śmiech) Od industrialnych świrów w skórzanych spodniach po technologicznych nerdów zainteresowanych jego maszynami. Na szczęście publiki metalowej było tam jak najmniej… Nie chcę psioczyć na całą scenę metalową. Wszyscy, z którymi graliśmy, byli dla nas bardzo mili, ale to po prostu nie moja bajka.
Spotkały was jakieś nieprzyjemności ze strony publiczności?
Najbardziej pamiętam sytuację, kiedy zrobiliśmy trasę, na której graliśmy tylko elektroniczne rzeczy. Dla nas to było super rozwiązanie – jest nas tylko dwóch, nie jesteśmy w stanie zagrać na wszystkim sami. Wymyśliliśmy, że większość zsamplujemy, weźmiemy automat perkusyjny i będziemy tak grać. Dużo ludzi było niezadowolonych. Ale też wielu ludziom się podobało! Pamiętam, że Chip mi mówił, że ludzie w Europie byli bardzo niezadowoleni. Ale kiedy wrócili do Europy, ludzie po koncercie podchodzili i pytali, czemu grali tak mało elektronicznych rzeczy (śmiech)
Jesteś bardzo aktywnym muzykiem. Poza The Body masz mnóstwo projektów pobocznych, jak najnowszy Manslaughter 777 czy zeszłoroczny Sightless Pit stworzony z Lingua Ignota i Dylanem z Full Of Hell. Lingua Ignota bardzo ciepło się o tobie wypowiada i często podkreśla, że zawdzięcza ci swoją karierę.
Jestem z niej bardzo dumny. Nie sądzę, że cokolwiek mi zawdzięcza. Pewnie chodzi jej o to, że zabieraliśmy ją w trasy z The Body, kiedy zaczynała, ale jestem pewien, że bez tego poradziłaby sobie równie dobrze. To najbardziej utalentowana osoba w muzycznym undergroundzie. Ona nie lubi przypisywać sobie sprawczości. Jest zbyt skromna! Jest też bardzo wrażliwa, dlatego cieszę się, kiedy zbiera taki pozytywny feedback. Ale wiem, że nie znosi zbyt dobrze negatywnych komentarzy.
Kiedy jesteś solowym artystą, jest o wiele trudniej. Musisz z tym wszystkim mierzyć się sam. Wiem, że ja bym tak nie potrafił. Jeżeli trafiam na negatywne komentarze czy recenzje, spływa to mnie. Najważniejsze jest to, że jesteśmy z Chipem przyjaciółmi i wspólnie robimy muzykę. Dlatego jeżeli chodzi o Kristen, to mnie to bardzo martwi. Po prostu chciałbym, żeby przytrafiały się jej same dobre rzeczy. Ale wiem, że to niemożliwe. Tym bardziej, jak stajesz się coraz bardziej rozpoznawalny. Jestem pewny, że będzie jeszcze bardziej sławna. Wydaje mi się, że jej nowy album odniesie ogromny sukces. Seth go nagrywał i opowiadał mi, że to będzie coś niesamowitego.
Na koniec chciałabym zapytać o twoje ulubione albumy z zeszłego roku. Już ustaliliśmy Taylor Swift, co jeszcze?
Taylor Swift, zdecydowanie! (śmiech) Chociaż nie zgadzamy się z Chipem co do tej płyty. Dla niego jest tam tylko kilka dobrych piosenek, dla mnie cała płyta jest super. Słuchałem bardzo dużo Mary Lattimore (płyta Silver Ladders – przyp. red.), harfistki. To bardzo przyjemna muzyka. I Julianna Barwick (płyta Healing Is a Miracle), która bardzo eksperymentuje ze swoim głosem. To chyba wszystko! Słuchałem dużo instrumentalnej muzyki. Oprócz tego Grateful Death. I bardzo dużo starego reagge i dancehallu. Takiej muzyki słucham najwięcej.