Kiedy trzy lata temu rozmawialiśmy o nienajlepszej kondycji świata, nie mieliśmy bladego pojęcia jak bardzo ta sytuacja może się jeszcze pogorszyć. Na szczęście Author & Punisher to nie tylko nietuzinkowy artysta oraz inteligentny człowiek, ale i świetny rozmówca, który nie unika trudnych tematów. To przydatna cecha w czasach, w których nic nie jest na swoim miejscu, a przyszłość muzyki wciąż nie jest znana. Jeśli przeprowadzać słodko-gorzki wywiad z apokalipsą w tle, to tylko z Tristanem Shone.
Author & Punisher wystąpi w Polsce w ramach europejskiej „Drone Carrying Dread Tour”. Amerykanin zagra 28 marca w warszawskiej Hydrozagadce oraz dzień później – 29 marca we wrocławskiej Akademii. Supportem zimowej trasy muzyka będzie kalifornijskie Mvtant. Bilety kupisz tutaj.
Chyba każdy teraz zaczyna od tego pytania, ale jak go nie zadać – jak się czujesz? Kwestia zdrowia, zarówno fizycznego, jak i psychicznego jest tematem istotnym jak nigdy wcześniej. Wszystko ok? Jak znosisz pandemię?
Czuje się naprawdę w porządku. Przetrwać to wszystko pomogła mi muzyka. Dzięki graniu odrywałem się od rzeczywistości i miałem ujście napięcia, które towarzyszy nam wszystkim w tym szaleństwie. Jednak dochodzę do momentu, w którym muszę się ruszyć i zacząć występować. Jestem bardzo towarzyską osobą i to zamknięcie zdecydowanie odciska swoje piętno na zdrowiu psychicznym. Odczuwam wielką potrzebę być wśród ludzi.
Zanim nastały te dziwaczne czasy, Author & Punisher przeżywał bardzo dobry okres. Chodzi oczywiście o trasę z Toolem. Opowiedz proszę coś więcej, bo to nie lada wydarzenie!
To było coś niesamowitego! Przygotowywałem się do tego bardzo długo i skrupulatnie, ale ekscytacja ciągle przeplatała się ze stresem. To wydarzenie na poziomie, na którym wcześniej nie operowałem. Wymagało to wprowadzenia do mojej maszynerii wielu poprawek i udoskonaleń. Po raz pierwszy zabrałem na trasę całą ekipę – nagłośnieniowca, specjalistów od światła i odsłuchów, tour managera. Zazwyczaj, jeśli ktoś ze mną jeździ, to jest to tylko spec od nagłośnienia, jednak najczęściej radzę sobie sam.
Cały stres przygotowań zniknął wraz z pierwszą eksplozją dźwięku jaką wydobyłem na koncercie w San Diego. Zabawne, że zaczęliśmy trasę w moim mieście, dzięki czemu po koncercie spałem w swoim łóżku. To był idealny początek idealnej trasy. Jako support mogłem grać tak głośno jak chciałem, a ekipa i chłopaki z Toola traktowali mnie jak członka rodziny. Nie wyobrażam sobie, żeby mogło być lepiej! Chłonąłem całą tą niesamowitą atmosferę, co wieczór oglądałem Toola, a co najważniejsze ich fani okazali się nie być aż tak negatywnie do mnie nastawieni [śmiech]. Tym razem obyło się bez lawiny nienawistnych wiadomości i komentarzy.
Wiem, że niestety bywało z tym różnie. Jak porównałbyś tą trasę do poprzednich?
To coś kompletnie innego pod każdym względem. Jeśli miałbym wybrać inną trasę na której czułem się naprawdę dobrze i na miejscu, to byłyby to koncerty z 3Teeth. Chodzi mi tu głównie o styl i brzmienie – i ja i oni gramy ciężko, z dużą dawką elektroniki, syntezatorów i wyrazistych beatów. Grupa naszych odbiorców bardzo się zazębia, jednak jeśli chodzi o Toola, to ich fani nie mają pojęcia kim jestem. Tym bardziej cieszyłem się widząc, jak ludzie z zaciekawieniem gromadzili się pod sceną kiedy zaczynałem grać. Pod koniec mojego seta sala zazwyczaj była już wypełniona, a widownia nie buczała i nie rzucała kubkami z piwem, więc uważam to za wielki sukces. Przygotowałem na tą trasę bardzo intensywne oświetlenie i część ludzi podobno została lekko oślepiona. Uwagi dotyczące jedynie oświetlenia to bardzo dobry wynik [śmiech].
Po tak udanej trasie nadszedł trudny czas, w którym świat się zatrzymał, a branża muzyczna do tej pory nie wróciła na stare tory. Co ta pauza oznaczała dla A&P?
To całe zatrzymanie idealnie zgrało się z końcem cyklu promocyjnego mojego poprzedniego albumu, więc dość naturalnie wszedłem w tryb pracy nad kolejnym krążkiem. Można więc powiedzieć, że dla mnie złożyło się to możliwie najbardziej przychylnie jeśli chodzi o harmonogram pracy. Oczywiście przy kolejnym cyklu nagraniowym i promocyjnym wolałbym jednak aby odbyło się bez pandemii.
Najsmutniejsza rzecz jaka stała się przez cały ten czas to fakt, że przepadły mi aż 42 koncerty – trasa z Igorrrem i trasa z Perturbatorem. Ta druga na szczęście odbędzie się jesienią.
Ten czas wykorzystałem przede wszystkim na zainstalowanie z powrotem całego swojego sprzętu w studio oraz pisanie. Wydałem własnym sumptem album live z trasy z Toolem i przy składaniu tego materiału po raz pierwszy miałem okazję na spokojnie się sobie przysłuchać. Materiał był nagrany tak profesjonalnie jak tylko się dało, grałem na najlepszym nagłośnieniu i wszystko było przygotowywane przez najlepszych speców. Dzięki temu mogłem szczerze ocenić swoją grę, brzmienie i występy całościowo, tak jak oceniać mnie może ktoś spod sceny. Przyznam, że było to dla mnie dość dziwne i bolesne doświadczenie. Nieczęsto masz okazję i czas spojrzeć na siebie z dystansu i wyłapać to, co nie gra w twoich występach. Dzięki temu podjąłem wiele decyzji i zdecydowałem się sporo rzeczy zmienić. W tym aspekcie pandemia okazała się być okazją do autorefleksji i poprawy. Gdyby nie ten czas, mógłbym nigdy nie zauważyć tych błędów i popełniać je w kółko. Jeśli w twoim stylu gry czy brzmieniu są jakieś niedociągnięcia, rzadko się o tym dowiadujesz, bo fani ci o tym nie powiedzą. Nikt nigdy nie będzie z tobą tak szczery, jak ty sam ze sobą.
Jakie zmiany więc pociągnęła za sobą ta możliwość samooceny?
Przez wiele miesięcy eksperymentowałem z każdym elementem. Przede wszystkim chciałem poprawić brzmienie wokalu i inaczej go osadzić, dzięki czemu mogłem z niego zdjąć odrobinę przesteru. Ta zmiana pociągnęła za sobą pierwsze nagrania nowego materiału, w trakcie których bez przerwy doszlifowywałem ustawienia w oprogramowaniu i działaniu moich maszyn. Te wszystkie drobne rzeczy bardzo wpłynęły i zrewolucjonizowały sposób w jaki zacząłem pisać utwory.
Już przy dwóch pierwszych singlach, jakie wypuściłeś, słychać było znaczącą zmianę. Z jednej strony pojawiło się dużo melodii, z drugiej zaś to co zawsze było ciężkie zyskało nowe, jeszcze brudniejsze brzmienie. Czy to kierunek obrany na potrzeby albumu Krüller, czy też jeden z przystanków ewolucji twojego stylu?
Te dwa pierwsze single to były dwie pierwsze piosenki jakie napisałem na ten krążek. Idealnie obrazują moje poszukiwania czegoś nowego w ciężkich i przesterowanych harmoniach. W tym materiale oczywiście zauważalna jest też dużo większa ilość melodii, ale jako okrasa dla dźwięków uderzających słuchacza jak pięści. Najbardziej innowacyjne jest na pewno wprowadzenie dużej ilości syntezatorowych tekstur oraz gitary. Muszę przyznać, że fakt obecności gitarzysty i na nagraniach, i na nadchodzących koncertach, to bardzo ekscytująca zmiana. Dzięki temu będę mógł bardziej skupić się na graniu i śpiewaniu, a partie syntezatorowe grane będą live na gitarze. Przy zmianie sposobu śpiewania bardzo przyda mi się wsparcie, które zdejmie ze mnie część obowiązków, a co za tym idzie stresu. Uwierz mi, że grając tak ciężko i nisko niełatwo jest wydobywać dźwięki czyste i w tonacji. Momentami basy tak mocno rezonują mi w głowie, że nie słyszę nawet melodii tego, co gram. Działam instynktownie, odtwarzając sekwencje ruchów rękami i nogami.
Dobrym przykładem ilustrującym nowe brzmienie jest zdecydowanie singiel Portishead. Jest jak na mnie wiele melodii, ale tak jak w każdym kawałku zawsze zależy mi na wprowadzeniu ciężaru i brudu. Chciałem nagrać Glorybox od bardzo dawna i od początku planowałem nadać mu ciężaru, ale bez przesadnego nadawania wokalom agresji. Do tego stopnia przyzwyczaiłem się do nowego stylu wokalu, że ciężko mi jest wracać do starych, bardzo mocnych kawałków. Staram się znaleźć złoty środek między nowym i starszym materiałem, ale ostatnie próby zakończyły się totalnym zdarciem gardła. Nie martwcie się jednak, rozgryzę to!
Chętnie poruszę temat coveru Portishead – czemu akurat ten kawałek? Bardziej oczywistym wyborem na twoją adaptację byłby chociażby Machine Gun. Jest jakiś szczególny powód, czy zwyczajnie od zawsze chciałeś dodać kopa do kawałka tak subtelnego jak Glorybox?
Już myślałem, że chcesz mnie spytać czy zwyczajne od zawsze chciałem poczuć się jak kobieta [śmiech]. Tak zupełnie szczerze to uważam, że jest w metalu kobiecy pierwiastek, który musi zostać uwydatniony. Trip-hop jest jak doom metal muzyki elektronicznej – ponury, emocjonalny, przygnębiający, a jednocześnie dający w kość. Dokładnie taki klimat, jaki chciałem osiągnąć na tej płycie, więc cover Portishead wkomponował się w to idealnie. Machine Gun byłby zbyt oczywistym wyborem, bo jest bardzo industrialny. Jest wiele ciężkich kawałków, które mógłbym przerobić, jednak uważam to za bezcelowe. Jeśli oryginalny wykonawca nadał swojemu kawałkowi już wystarczającą dawkę mocy, to ja nie mam po co się za to zabierać. Chętnie szperam w dziwnych zakamarkach muzyki, jak reggae, dub czy drum’n’bass, gdyż kryje się w nich wiele elementów, które mogą mnie inspirować. Podejście do Glory Box miało być z założenia połączeniem czegoś kompletnie nie z mojego katalogu ze stonerowym riffem i topornym brzmieniem.
Kiedy ostatnio rozmawialiśmy, przed warszawskim koncertem promujący twój poprzedni album Beastland, wspominałeś, że Author & Punisher jako live act powinien ewoluować. Dziś można powiedzieć, że ta zmiana następuje, gdyż do zespołu dołączył gitarzysta. Czy planujesz włączać w ten projekt kolejne osoby?
Jak na razie na żywo jesteśmy duetem. W trakcie powstawania materiału na płytę wiele elektroniki jest tak przygotowana, że ciężko byłoby mi to zagrać na koncercie. Oczywiście gram prawie wszystko sam, ale niektóre tekstury, szumy i ambientowe dźwięki są odtwarzane. Jeśli miałbym to grać ja, albo miałbym do tego celu wprowadzić do zespołu dodatkową osobę, to ograniczałoby się to dla niej do wciskania co jakiś czas jednego klawisza. Takie rzeczy mogę zaprogramować i nie uważam, że jest to jakaś ujma dla jakości moich występów, które opierają się na graniu na żywo i bardzo organicznie. To, co ja gram i śpiewam w połączeniu z partiami gitary, to tak naprawdę 90% całości brzemienia. W nowym materiale sporo jest gitary i gdybym to również miał programować i odtwarzać, to myślę, że nie brzmiałoby i nie wyglądałoby za dobrze. Oczywiście sam fakt grania z kimś na scenie odmienia oblicze koncertu dla mnie i odbiorców. Wcześniej ludzie patrzyli na mnie pocącego się przez godzinę, a teraz balans uwagi się zmieni.
Co więcej poza graniem na gitarze, będę miał wsparcie też w innych aspektach. Na przykład w utworze sprzed paru lat, Future Man, który bardzo lubię grać, jest taki chropowaty dźwięk. Gram go zazwyczaj na jednym z moich pierwszych instrumentów – wielkiego walca który pocieram. Maszyna jest jednak tak wielka i ciężka, że nie ma opcji zabrać ją w trasę, ale na szczęście Doug (przyp. gitarzysta) może to grać na innym instrumencie. Cała ta zmiana bardzo mnie odciąży i da oddech, który bardzo mi się przyda przy tak wielu zadaniach, którymi na co dzień muszę żonglować na scenie. Nie mam jednak pojęcia co miałby robić w trakcie grania Terrorbid [pierwszy singiel A&P – przyp.red.]. Musiałby na ten kawałek schodzić ze sceny, więc nie wiem czy znajdzie się w setliście. Póki co na próbach ćwiczyliśmy jedynie nowy materiał, więc ostateczny wybór kawałków jakie wspólnie będziemy grać jest jeszcze otwartym tematem.
O czym jest ten nowy album i czy możesz zdradzić kim lub czym jest tytułowy Krüller?
Jest to tak naprawdę na wpół zmyślone słowo, które zaadaptowałem jako nazwę dla tego krążka. Nie chce jednak wchodzić w szczegóły jego znaczenia i pozostawiam to jako zagadkę, którą komuś może uda się rozgryźć. Ten termin wywodzi się z okolicy w której się wychowywałem i ogólnie północno-wschodnich terenów USA. Krüller był tak naprawdę roboczym tytułem na album, który ostatecznie został do samego końca. Motywy na ten album tworzyłem razem z bułgarsko-amerykańskim artystą – Zlatko Mitevem, którego projekty trafiły na okładkę. Podczas pandemii bardzo analizowaliśmy to co się dzieje w USA – protesty, przemoc na tle rasowym, szaleństwo prawicowych ugrupowań i pogłębiający się rozłam społeczeństwa. Widzieliśmy w telewizji gości podróżujących w ciężarówkach obwieszonych flagami, które wypchane były po sam sufit baniakami z paliwem i sprzętem niezbędnym do przetrwania miesięcy na pustyni. Skojarzenia post apokaliptyczne nasuwały się same. Latem 2020 niczym nadzwyczajnym było widzieć na ulicach ludzi w pełnym rynsztunku, w zbrojach taktycznych i z kosmicznym sprzętem. Miałem wrażenie, że oni z niecierpliwością czekają na wojnę, z kimkolwiek mieliby ją toczyć. Na albumie chciałem więc zastanowić się co będzie, jeśli oni się doczekają tej apokalipsy.
W tak brutalnej wizji przyszłości podział społeczeństwa będzie widoczny jak na dłoni – połowa społeczeństwa nadal będzie chciała rozlewu krwi, a druga połowa zechce podejścia racjonalnego. Przetrwają i mordercy i artyści, którzy pozostaną ludźmi i pozostaną humanitarni i wyważeni. To jest właśnie główna rzecz, którą chciałem zawrzeć na płycie – by pierwiastek ludzki i jasny był bardzo widoczny, mimo ogarniającego nas mroku. Postapokaliptyczne wizje skupiają się śmierci, przemocy, broni i technologii, a ja chciałem zgłębić inne oblicza końca świata. Zastanawiałem się kto to przeżyje, jak wyglądać będzie natura, co się stanie ze zwierzętami, czy będziemy mieli co jeść i pić, a jeśli nie, to czy zdołamy się do tej rzeczywistości zaadaptować. Grafiki przedstawiające dziwne pojazdy i postaci, jakie towarzyszą płycie, nawiązują właśnie do tych pytań i konceptów. Mam nadzieję, że cię nie zanudziłem tą tyradą moich przemyśleń [śmiech].
Jasne, że nie. Taka analiza i poznanie źródeł stojących za konceptem to bardzo ciekawy temat. Nadal nurtuje mnie sama nazwa, ale oczywiście uszanuję decyzję o nieodkrywaniu tej tajemnicy.
Dzięki za zrozumienie. To dość śmieszna sprawa, którą zrozumieją nieliczni i chce to tak zostawić. Jest jednak coś w samym brzmieniu tego słowa co jest bardzo twarde i mroczne. Pewnie podobieństwa do słów „nightcrawler”, czyli osoba która aktywna jest tylko nocą, albo ‘crawler’, jak nazwa pojazdu z książki i filmu Diuna. Przy jednym z wywiadów ktoś wspomniał, że machina z okładki Krüller przypomina te z Diuny, ale to kompletnie niezamierzone. Sama nazwa płyty z tytułu roboczego stała się imieniem pojazdu zaprojektowanego przez Zlatko Miteva.
Przy okazji kolejnej już płyty wspominasz o podziale społeczeństwa jako o aspekcie, który jest składową twoich inspiracji. W czasach pandemii ten podział nabiera jeszcze nowego wymiaru – są ludzie którzy wierzą i podążają za odkryciami nauki, podczas gdy inni odrzucają to wszystko, by wierzyć w teorie spiskowe. Co o tym sądzisz jako człowiek i artysta bardzo związany z technologią i stojącą za nią nauką?
To, co o tym sądzę jest oczywiste – ludzie, którzy świadomie zaczynają wierzyć w jakąś alternatywna prawdę, są w błędzie. Źródła tej całej sytuacji doszukuję się jednak w nieudolnych działaniach polityków. Kapitalizm, który napędza amerykańską politykę, niespójne i ciężkie do zrozumienia decyzje w temacie walki z pandemią – to wszystko to paliwo na spaczone poglądy i odrzucanie setek lat nauki. Często rozmawiam o tym z moją żoną, która jest aktywistką klimatyczną i często wskazuje mi ona prawdziwe przyczyny dziwnych zachowań społecznych. Kiedy zaczynam się denerwować na ludzi z przeciwnego obozu za nienoszenie maseczek i nieszczepienie się, moja żona tłumaczy mi, że te osoby padają ofiarami politycznej gry, niewyjaśnionych nakazów i przykazów, które ciągle są zmieniane i wprowadzają część społeczeństwa w totalne zagubienie i frustrację. To oczywiste, że rząd ma swoje korzenie w kapitale wielkich korporacji i znaczna część ich niespójnych działań i decyzji jest dla zwykłego obywatela zagadkowa. Decyzje, jakie podejmowane są na szczycie, nie są decyzjami dobrymi dla nas, ale dla osób podejmujących te decyzje, a to powinno niepokoić i frustrować nas wszystkich w podobnym stopniu. Ten brak zaufania do polityków nie powinien jednak sprawiać, że społeczeństwo chce się pozabijać. Amerykańska polityka ma się w tym momencie bardzo źle, a niebawem może być jeszcze gorzej. Dla mnie najlepszą terapią zawsze jest muzyka, więc jedyne o czym marzę, to ruszyć w trasę i zostawić za sobą na chwilę te wszystkie niepokojące rzeczy.
Mam wrażenie że polska i amerykańska sytuacja polityczna i społeczna od lat ma się podobnie, czyli bardzo źle. Rozmawialiśmy o tym 3 lata temu i nie widać wielkich szans na szybką poprawę, skoro jako ludzkość krok po kroku wracamy do jaskini.
Te absurdalne rzeczy stają się codziennością i nie możemy pozwolić sobie na obojętność. Musimy z tym walczyć i nie poddawać się ani na sekundę, bo i Polacy i Amerykanie doczekają się w końcu szansy na poprawę. Zmiana podejścia do sytuacji klimatycznej kiedyś nadejdzie, choć pod wieloma względami jest za późno. Dojdzie do mementu, w którym nie będzie szans schować się przed prawdą i faktem, że zrujnowaliśmy tę planetę. Temat aborcji może kręcić się w kółko i mogą ją blokować nieustannie, jednak klęska klimatyczna po prostu nadejdzie, czy oni tego chcą, czy nie. Nie mamy już czasu na zastanawianie się czy zmiany klimatyczne rzeczywiście mają miejsce, one nas zniszczą bez względu na to jaką masz opinię.
Motyw apokalipsy ewidentnie przewija się przez całą naszą rozmowę. Może wprowadźmy promyk słońca i zdradź, jakie masz plany koncertowe na najbliższe miesiące.
Tak jak wspominałem wcześniej, część z wcześniejszych planów jest kompletnie odwołana, jednak trasa z Perturbatorem zawita do Polski jesienią. Pod koniec marca odbędzie się jednak inna trasa, w której to ja będę headlinerem, a otwierać koncerty będzie zespół Mvtant – bardzo dobra kapela z USA, którą osobiście polecam. W ramach tej trasy również odwiedzimy Polskę.
Nie będę ukrywać, że jestem bardzo stęskniony za koncertami, więc wyczekuję z utęsknieniem jak przybędziesz do Europy i wysmagasz nas solidną dawką dźwięków.
Wierz mi, że potrzebuję tego w tym momencie bardziej niż czegokolwiek. Już kilka razy grałem w Polsce i ciągle mam uczucie, że nie były to moje najlepsze występy. Mam potrzebę wrócić i to naprawić, szczególnie, że wg. Spotify najwięcej moich europejskich fanów jest z Rosji, a później właśnie z Polski. Pamiętam kilka koncertów u Was i było na nich może ze 30 osób. Mam nadzieję, że nadchodząca trasa odczaruje trochę wasz kraj.
Również bardzo na to liczymy, po okresie pełnym zawieszenia, odwoływania i przesuwania wszystkich wydarzeń kulturalnych. To, co nie zostało ani zawieszone ani przesunięte, to Twoje plany otworzenia firmy technologicznej Drone Machines, która projektuje i produkuje wymyślne instrumenty.
Powiem szczerze, że i to nie było łatwym tematem. Decydowałem się i wycofywałem z tej decyzji sto razy. Zakładanie firmy, bycie sprzedawcą własnego towaru i inne meandry biznesu to nie mój klimat. Nie podjąłbym się tego wyzwania gdyby nie pomoc moich dwóch kolegów. Jason Begin, który pomógł mi wyprodukować ostatni album, odpowiada w tym projekcie za syntezatory, a Adam Reed-Erickson jest inżynierem, który wziął moje projekty i przekuł je w produkty, które możemy sprzedawać . Owocem wielu godzin rozmów, wyliczeń, prób i błędów są produkty, które nie dość, że działają lepiej niż moje maszyny, to są wręcz niezniszczalne. Instrumenty wytwarzamy z bardzo jakościowych materiałów np. pokrętła są drewniane, stalowe albo z kamienia. Jeśli chodzi o oprogramowanie, to będzie ono działać na zasadzie open source, więc każdy kto kupi nasze urządzenia, będzie mógł dowolnie je przeprogramowywać. Uważam, że osiągnęliśmy naprawdę bardzo wysoki poziom jakości pod każdym względem.
Czy tworzenie instrumentów do sprzedaży wpłynęło na proces powstawania nowej płyty?
Oczywiście miało to ogromne znaczenie dla procesu pisania materiału. Na przykład z nową wiedzą stworzyłem dla siebie nowy mikrofon, który o wiele lepiej sprawdza się przy nowym sposobie śpiewania. Muszę przyznać, że poprzednie mikrofony były do dupy.
Urządzenia dla mnie, do grania live i te, które tworzymy na sprzedaż, to jednak dwie oddzielne linie. Do dystrybucji trafią odpowiedniki tego, czego używam na scenie, ale oczywiście to dopiero początek, bo pomysłów nam nie brakuje. To, co ciągle chodzi mi po głowie, to urządzenia na wpół automatyczne. W tym momencie każdy mój instrument napędzany jest ręcznie – przesuwam, uderzam, kręcę itp. Marzy mi się maszyna, która zapamiętuje sekwencje, na które możesz wpływać – zapętlać je, przyspieszać czy zwalniać.
Wystartowanie całego tego projektu w trakcie pandemii to totalne szaleństwo, bo bez tras koncertowych nie było pieniędzy na wkład i produkcję. Musiałem się zapożyczyć w paru miejscach, aby mieć na części. Jeśli uda nam się wypuścić do sprzedaży trzy pierwsze urządzenia, to spadnie mi z serca wielki kamień. Mamy prototypy, ale droga do dystrybucji i sprzedaży ostatecznych produktów jeszcze daleka. Największa zabawa zacznie się wtedy, kiedy użytkownicy będą dzielić się z nami opiniami i uwagami na temat urządzeń. To będzie wielki test na większą skalę, ale nie wiem jak wielką, bo niestety te urządzenia będą sporo kosztować. Nie używamy plastiku, nie obcinamy kosztów na żadnym z podzespołów, a do tego ceny części poszły niewyobrażalnie w górę przez pandemię. Staramy się też nie produkować nic w miejscach, w których standardem pracy jest wyzysk. To wszystko niestety ma swoje odbicie w ostatecznej cenie.
Pandemia to czyste zło, które popsuło nam wszystkim plany i zmieniło styl życia na ponad 2 lata. Niemożliwość robienia pewnych rzeczy to jednak więcej czasu na inne. Zakończmy ten wywiad pozytywną nutą i zdradź czego nowego nauczyłeś się w trakcie pandemii albo co robiłeś najchętniej.
Po uwolnieniu z lockdownu przede wszystkim spędzałem czas z moimi bliskimi. Niestety moja mama cierpi na postępujące problemy z pamięcią, więc odwiedzałem ją praktycznie codziennie. Poza tym dużo chodziłem na wycieczki piesze z moim bratem po Górach Białych. Wieczorami siadaliśmy i graliśmy na gitarach. Nie pamiętam kiedy ostatni raz przed lockdownem sięgnąłem po ten instrument i muszę przyznać, że była to wielka frajda. Od dawna kocham surfować i w te ostatnie dwa lata robiłem to bardzo często. Tak, jak chyba każdy dużo piekłem i gotowałem, ale to w czym doszedłem do istnej perfekcji to robienie pizzy. Nieskromnie powiem, że lepszej nie jadłem. Musisz jej kiedyś spróbować!