Artykuł

Zachód miękkiego księżyca. Wspominamy geniusz Luisa Vasqueza

Okropnie przykro zaczął się ten rok — artysta, którego bardzo szanowaliśmy, odszedł niespodziewanie, zbyt szybko. Wciąż jesteśmy w szoku pisząc te słowa. Nie możemy uwierzyć, że ledwie kilkanaście miesięcy temu przeżyliśmy wspólnie najlepszy od lat koncert The Soft Moon, a pisząc te słowa, utwierdzamy się w tym fakcie jeszcze bardziej. Był to zdecydowany powrót do formy i również, jak sądziliśmy, przedsmak czegoś ekscytującego w niedalekiej przyszłości. Niestety kariera, jak i przede wszystkim życie człowieka zostało zatrzymane w jednym gwałtownym i przykrym momencie. Nasze orbity spotkały się kilkukrotnie i nie dało się ukryć, że Luis był specyficznym człowiekiem, natomiast czy mogło być inaczej przy tworzeniu tak bezkompromisowej i przytłaczającej muzyki? Jako swoisty tribute dla Luisa Vasqueza i jego projektu, poniżej krótkie omówienie dyskografii artysty. R.I.P., bracie.

Continue Reading „Zachód miękkiego księżyca. Wspominamy geniusz Luisa Vasqueza”

Artykuł

Sunday pRICZings, vol. 28

Przez pryzmat dzisiejszego klipu jestem w stanie wyobrazić sobie jak może wyglądać cały rok 2020 – jak dla mnie będzie to mroczna przestrzeń, w której będą działy się mało sensowne rzeczy, nierzadko groteskowe i niewytłumaczalne, płaszczyzna rzeczywistości nagnie się do niespotykanej dotąd krzywizny, nasza percepcja zostanie zaburzona przez wydarzenia, które będą się rozgrywać wokół nas, a wszystkim ludziom, no cóż — będzie odpierdalać podobnie jak w tym obrazku. Continue Reading „Sunday pRICZings, vol. 28”

Artykuł, Muzyka, Video

Sunday pRICZings, vol. 27

Czy zdawaliście sobie kiedykolwiek sprawę z tego, iż gatunek ludzki może być innym określeniem na nowotwór tego świata? Na pytanie jak dużo prawdy zawarte jest w tym stwierdzeniu, możecie spróbować odpowiedzieć sobie sami, kierując się przesłankami ukrytymi we własnych serduszkach, a ja napiszę tylko, że dla mnie jest to sprawa dość oczywista. Continue Reading „Sunday pRICZings, vol. 27”

Artykuł, Muzyka, Video

Sunday pRICZings, vol. 25

Odpadki. Pozostałości. Resztki. Nieczystości. Śmieci.

Za Wikipedią: Odpady to każda substancja lub przedmiot, których posiadacz pozbywa się, zamierza pozbyć się lub do ich pozbycia się jest obowiązany. Innymi słowy, jest to coś, czego już nie potrzebujemy, czego nie chcemy widzieć, słyszeć ani czuć. Właściwie, jest to coś, z czym każdy normalny człowiek nie chce mieć już absolutnie nic wspólnego. I tu właśnie na scenę wkraczam ja, zapięty pod samą szyję w kombinezonie ochronnym, w masce na twarzy i zapasem tlenu na plecach, w specjalnych rękawiczkach i butach, które chronią mnie przed ubrudzeniem, brodzę w odpadkach ludzkości, wyszukując dla was perełki wśród tego, czym gardzicie i o czym nie chcecie więcej myśleć. Moją misją w całym tym gąszczu odpadków jest uświadomienie wam, moi drodzy, co zostawiacie za sobą, przed czym się bronicie, czego się boicie, co sprawia, że zimny pot pojawia się na waszych czołach w momencie, w którym czytacie te słowa.

To nie jest coś, co lubię robić. Jednak jest to coś, co musi być zrobione.

Wszystko musi równać się sobie na tym świecie i gdyby większość ludzi myślała podobnie, żylibyśmy w pieprzonym raju. Nie ma nic ważniejszego od sprawiedliwości, bez niej jesteśmy tylko małymi dziećmi bez żadnego nadzoru rodzicielskiego, które uważając to za pewną formę zabawy urywają psom ogony i podpalają bezdomnych, wyzywają niepełnosprawnych kolegów na boisku szkolnym do wtóru innych dzieci, psują nie swoje zabawki, gardzą kanapką z dżemem na śniadanie i to wszystko bez absolutnie żadnych konsekwencji. Czasami wydaje mi się, iż zasada „oko za oko” jest jedyną słuszną drogą dla naszego gatunku. Może więc obecny model egzekucyjny nie bardzo się sprawdza, ale kim jestem, by to kwestionować?

Nie wierzę w instytucje, nie mają one dla mnie większego znaczenia.

Żyję w mojej głowie i w niej jestem królem własnego królestwa. Dlaczego mam się przejmować światem, który nie odpowiada moim standardom? Jesteśmy dwoma osobnymi bytami, mimo to, ulepieni z tej samej kosmicznej materii, przyciągamy się w jakiś dziwny sposób, przenikając się nawzajem raz na jakiś czas, w tańcu, który można nazwać jedynie chaotycznym tangiem nad brzegiem przepaści. Tango Chaos, wszelkie prawa do tej nazwy zastrzeżone.

Jest późno, gdy piszę te słowa i wydaje mi się, że tracę powoli wątek, więc wróćmy do tego, o czym jest dzisiejsze kazanie. A jest ono o wyrażeniu „Trash” i co to tak naprawdę oznacza w przypadku mojej skrobaniny dla Undertone. Zajmuję się tutaj w wolnej chwili wyszukiwaniem dla was samej esencji Trashu, kwintesencji złego gustu, fundamentu kiczu, istoty tandety. Innymi słowy próbuję wyłuskać diament z tej zbieraniny odpadków, które zostały zepchnięte na margines społeczny. Po co właściwie, pytacie? Ano jest to nic innego, jak produkt ludzkości, coś odrzuconego przez was, stłamszonego, zgniecionego, wymiętoszonego, strawionego i wydalonego. Z czystej przekory serwuję wam wasze własne odpadki, po to tylko, by przypomnieć wam coś, o czym pamiętać nie chcecie. Bo uważam, że samoświadomość jest w pewnym sensie wybawieniem. Bo zasługuje na to bardzo mały procent społeczeństwa. Bo to, co powinno być czystą formalnością, jest największą niesprawiedliwością świata. Bo zdawanie sobie sprawy z własnych słabości jest oznaką najwyższej formy trzeźwości umysłu. Bo nie powinniście zasypiać bez problemów. Bo materia rzeczywistości jest krucha. Bo podtytuł tej serii powinien brzmieć „Pop-nihilizm” (wszelkie prawa zastrzeżone). Bo nie chcę się tym zachwycać samemu. Bo czuję, że ktoś tam, gdzieś tam, rozumuje tak, jak ja. Bo jestem nienormalny. Bo jestem normalny w swoim królestwie. Bo potrzebujecie uważnie czytać moje kazania. Bo musicie czytać między linijkami. Bo mogę tu udawać, że jestem mądry. Bo jestem mądry. Bo świat ma o wiele więcej do zaoferowania niż sądzicie. Bo choć trochę was to ciekawi. Bo jestem szczery do bólu. Bo nie potrafię okłamywać własnych parafian. Bo wiecie w głębi duszy, że mówię prawdę. Bo jecie śmieci a śmieci jedzą was. Bo jest to pewnego rodzaju deklaracja. Bo jest to w jakiś sposób terapia. Bo po tym zawsze lepiej się czuję. Bo ścigam się tylko sam ze sobą. Bo dziś jest odcinek specjalny. Bo obchodzimy wspólnie mały jubileusz. Bo ludzie czytają już tylko Internet. Bo nie wiem o co chodzi w dzisiejszym klipie. Bo nie potrafię tańczyć za dobrze. Bo chciałbym żebyście wy tańczyli tak dobrze. Bo przypomina mi to nieco Saturatora. Bo świat potrzebuje więcej takich rzeczy. Bo świat nie jest na to gotowy. Bo dziś jest niedziela i to jest wasze kazanie. Bo jeśli mam czym, zawsze chętnie się podzielę. Bo uznałem, że czas już na to. Bo dawno nic nie było. Bo czas już kończyć. Bo następny klip jest już w kolejce. Bo mimo usilnych modłów, niebo nie pęka od tak na pół, a ziemia nie rozwiera się szeroko sama z siebie, by pochłonąć nas w całości. Bo zobaczymy się ponownie wkrótce.

Gdy już nauczycie się tak tańczyć.

 

Artykuł, Muzyka, News, Video

Sunday pRICZings, vol. 24

Zdarza mi się czasami nie rozumieć współczesnego świata. Tego, jak jest skonstruowany, jakie prawa nim rządzą oraz co tu się tak naprawdę odpierdala. Bywają momenty, podczas których wydaje mi się, że wszystko już tak bardzo było, że każda nowość jest tylko przeżutym kawałkiem wymiocin, które dawno temu były odchodami zapomnianej cywilizacji. Swoiste odpadki zamierzchłych czasów. Koprolit minionej ery…

Weźmy takie kino – jesteśmy atakowani bezwartościową blockbusterową papką dla milenialsów, którzy potrzebują non-stop akcji i nieskomplikowanej fabuły przez bite dwie godziny, bo inaczej jest szansa, że kiedy zabraknie wybuchów na ekranie, to odwróci ich uwagę komunikat na smartphonie. Remaki starych filmów to jakieś 50% nowości kinowych, następne kilkanaście procent to kolejne części hitów sprzed kilkunastu lat. Pomysły się kończą? Niekoniecznie. Zmieniła się po prostu uwaga ludzkości. Oryginalne scenariusze muszą być spychane na bok, bo mogą nie mieć szansy sprzedać się tak dobrze jak odgrzewane kotlety. A kiedy słyszę jak planowane są nowe wersje „The Crow” lub „Memento”, to czuję, jak zaczyna drżeć mi palec na przycisku „zniszcz świat” i zamykam powoli oczy w nadziei, że niedługo to się może wszystko skończyć…

To samo się tyczy seriali, sukces tych bardzo dobrych otworzył drogę do tysięcy średnich scenariuszy tasiemców, ciągnących się bez ładu i składu przez kilka sezonów. A alternatywa dla telewizji, czyli platforma Netflix, która miała dać ludzkości coś innowacyjnego i świeżego, serwuje głównie produkcje klasy B, które w zwykłej telewizji zginęłyby pod natłokiem mnogości kanałów i całego abecadła jakości podobnie gównianej treści. Gdzie ta rewolucja, bo chyba jej nie zauważyłem?

W muzyce można zauważyć podobną tendencję. Wszystko, co było ważne i mądre zostało powiedziane przed rokiem 2000, teraz mamy tylko mało odkrywcze próby wymyślenia czegoś nowego w gromadzie subkategorii muzycznych. Gatunki mieszają się, tworząc nowe twory, które są niewystarczająco dobre, żeby je zaliczyć do istniejących rodzajów muzyki oraz nie na tyle interesujące, żeby miały swój wpis na Wikipedii. Nie zrozumcie mnie źle – uwielbiam crossovery, momenty, w których punkowa zadziorność miesza się z melancholią tworząc Post-punk, mroczna wrażliwość parzy się z horrorem tworząc Death Rock a elektronika spotyka bezduszne dźwięki z budowy rodząc muzykę post-industrialną. To są dźwięki, dla których warto żyć.

To żadna tajemnica, iż jestem fanem muzyki nietuzinkowej, uwielbiam, kiedy ktoś wychodzi poza ramy sztywnego gatunku i eksperymentuje bez ustanku. To świadczy zawsze tylko na korzyść muzyka, bo nie ma nic gorszego niż stagnacja i powtarzanie się w nieskończoność.

 Jednak spoglądając leniwie na współczesne trendy stwierdzam, iż jestem chyba przeżytkiem minionej ery.

Ostatnią nowością gatunkową na jaką się załapałem to ścieżka dźwiękowa do filmu „Spawn”, gdzie starły się ze sobą światy spod nazwy Industrialu, Rocka Alternatywnego oraz Elektroniki. A był to rok 1997… Jak na dłoni widać, że nie nadążam za tym, co się dzieje.

Wiele wspaniałej muzyki nie powstałoby, gdyby nie próby mieszania gatunków muzycznych. O ile świat byłby uboższy, gdyby różnoracy muzycy nie wpływali na siebie nawzajem i nie kombinowali w związku z tym z własną twórczością? Jak wiele by nas ominęło? Jak wiele rzeczy nie miałoby szansy ewoluować i dotrzeć w ten sposób do naszych uszu? Podejrzewam, że zostalibyśmy bezpowrotnie pozbawieni wielu dźwiękowych rozkoszy.

I znowu spróbujcie to zrozumieć – nie jestem tym przegranym typem, który dzierży ze sobą flagę z napisem „kiedyś to było lepiej” gdzie tylko się pojawi. Zdarzają się wciąż rzeczy fajne i ciekawe, i mimo iż nie tak ciekawe jak w przeszłości, potrafię rozpoznać własny młodzieńczy entuzjazm i wiem, że nic nie będzie w stanie poruszyć tych strun w mojej duszy, jak to miało miejsce za lat pacholęcych. Jednak wciąż z dziecięcą ciekawością spoglądam w przyszłość, licząc, że pojawi się jeszcze kiedyś coś, co przeniesie mnie za swoją sprawą w inną rzeczywistość.

Co mnie jednak nurtuje w tym momencie najbardziej to to, czy świat bardzo by ucierpiał, gdyby nie powstał zespół, który jest bohaterem dzisiejszego kazania?

Co dokładnie działo się w głowach tych Cholos, kiedy postanowili nadać gangsterskim rapsom nieco gotyckiego sznytu? Tak bardzo nie potrafię tego zrozumieć, iż podczas projekcji łapię się na tym, że szczypię się w ramię, by sprawdzić, czy czasami nie śnię albo wyobrażam sobie, że oglądam w tym właśnie momencie jeden z odcinków „Tim & Eric Awesome Show, Great Job!”. Absurd goni absurd w każdym kolejnym wersie a w połączeniu z muzyką tych O.G.’s całość dodaje nowego znaczenia wyrażeniu „ja pierdolę”. Mój pierwszy raz z ich twórczością był tak ciężką banią, iż skondensowany strzał z wszystkich odlotów, które w życiu przeżyłem, nie miałby takiej siły ognia jak te kilka minut sam na sam z „Prayers”.

Jarają się goci, jarają się wytatuowani latynosi, jarają się pitchforki, jarają się hipsterzy. A ja z niedowierzaniem kręcę głową i zastanawiam się, co będzie następne? Kto i kiedy wpadnie na pomysł, żeby połączyć Reggae z Industrialem? Kiedy nadejdzie czas na gatunek taki jak Black Metal Ska? Sludge Drone Disco? Bossa Nova Mathcore? Kawaii Blues Tekno? A jeśli to już istnieje, to proszę mnie pozostawić w bezpiecznym kokonie mojej nieświadomości, gdyż nie wiem czy moja głowa jest w stanie przyjąć więcej…

 

 

Muzyka, News, Video

Sunday pRICZings, vol. 23

Staliśmy się generacją hejtu, pokoleniem narzekaczy, parantelą antypatii, żałosnym okresem w historii ludzkości gdzie przyklejeni do ekranów monitorów wygłaszamy swoje chorobliwe prawdy, ukryci w bezpiecznych odmętach internetu. Dzięki globalnej sieci jeszcze nigdy ludzkość tak bardzo zbliżając się do siebie, nie odpychała się jednocześnie, wściekle zatracając się w bezsensownych szarpaninach, które w realnym świecie nie mają żadnego znaczenia.

Jedynym sensownym wyjściem z tej sytuacji będzie możliwość zablokowania dodawania własnych komentarzy na blogach, portalach społecznościowych oraz wszędzie tam, gdzie tylko jest taka możliwość. Jeśli nie chcemy doprowadzić do eskalacji problemu, musimy zablokować opcję wyrażenia opinii każdemu, komu się wydaje, że powinien takową wygłosić. Nieważne czy pochwalna, czy nie, musimy osiągnąć niełatwy kompromis. A jeśli już masz nienawidzić czegoś to najlepiej jest nienawidzić wszystkiego, wtedy łatwiej jest bez cienia żenady spojrzeć sobie w twarz w lustrzanym odbiciu.

I bardzo często sam łapię się na tym, że jestem bliski wypowiedzenia się na temat palącej mnie kwestii w internecie, ale zdaję sobie prawie natychmiast sprawę, że nie ma to większego sensu, bo każdy ma swoją własną wyrobioną opinię na dany temat, która jest praktycznie nie do obalenia, gdyż zwykle ktoś tak usilnie i mocno wierzy w swoją prawdę, iż dzięki temu staje się ona jedyną słuszną dla tej osoby i nikt ani nic nie będzie w stanie tego zmienić. Więc nie robię nic i z niemałym uczuciem wyższości przesuwam palcem w dół bądź przechodzę pod inny adres, gdzie nie muszę babrać się w jednym szlamie z całą resztą tych chorych na głowę internetowych fanatyków. Opinie innych ludzi zwykle są mylne, bo przecież nie należą do Ciebie, no nie?

Przejmują się zawsze najbardziej ci, którzy nie mają własnego życia. Jeśli mi się coś nie podoba, to odwracam po prostu głowę i staram się już o tym za wiele nie myśleć. Ludzie w tym kraju mają tendencję do mówienia Ci, jak masz się ubierać, jak się zachowywać, jak myśleć, jak wierzyć, jak kochać, jak nienawidzić. Lecz są to tylko półśrodki, które zamazują skrzętnie rzeczywistość. Nienawidzić wszystkiego i wszystkich na równi — to jest jedyna odpowiedź. Droga przyszłości oraz ratunek dla rasy ludzkiej. Vademecum na psychopatię rodzaju ludzkiego…

Gdy Trump zacznie z Putinem wymieniać się głowicami nuklearnymi na niebie, niczym w jakieś chorej i pokręconej rozgrywce meczu ping ponga, a nad naszymi głowami zaczną latać bomby przypominające w swym locie spadające gwiazdy, nic z tego nie będzie miało znaczenia. Wszyscy skulimy się w geście obronnym w tym samym momencie i żadne podziały nie będą nikogo obchodzić. I gdy opadnie kurz, wszystkie twarze będą tak samo umorusane promieniotwórczym pyłem a opad radioaktywny spadnie bez wyjątku każdemu na głowę. Utopia na zawsze pozostanie utopią a niestety, apokalipsa jest tuż na wyciągnięcie ręki.

Weźmy takiego Silverio na przykład. Gość, który ma w logo czerwone majtki, a które często bywają jedyną częścią jego garderoby podczas występów na żywo, nie może brać wszystkiego na serio. Typ kładzie lachę na dosłownie wszystko i wszystkich i jest to postawa godna największej pochwały. Tylko w tak beznadziejnym świecie jak ten, ludzie pokroju Silverio potrafią wlać w nasze serca spokój o przyszłość rasy ludzkiej. A jeśli nawet apokalipsa nie przeszkadza temu pinche cabrón w niczym, to gdzieś w środku czuję, że Silverio będzie właśnie tym gościem, który wybije rytm swoistego Danse Macabre na zgliszczach naszego społeczeństwa w nieodłącznych czerwonych galotach, śpiewając głośno „Tu casa es mi casa”, jednocześnie paląc sobie stopy na rozżarzonym tłuszczu z ludzkich ciał i rozsypując wszędzie popiół z pogorzeliska niedawnej cywilizacji, który będzie owijał się wokół niego i tańczył wraz z nim ten nienaturalny electropunkowy taniec końca świata…

Piękna wizja, zaprawdę powiadam wam. Wyobraźcie to sobie tylko.