Po zeszłorocznej, bardzo wyjątkowej edycji Soundrive, Festiwal kontynuuje formułę (prawie) w całości polskiego lajnapu. Jarek Kowal, odpowiedzialny za ten maraton, odpowiedział na kilka pytań dotyczących imprezy.
Kup bilety na Soundrive Festival
Występ jakiego zespołu był twoim marzeniem, kiedy zaczynałeś?
Przez chwilę wydawało się, że Billie Eilish jest w naszym zasięgu. Trafiłem na nią już w 2016 roku i od razu zafascynował mnie ten ASMR-owy wokal sparowany z bardzo skromną produkcją. Jeszcze w 2019 roku grała w klubach w rozmiarze B90, czyli naszej głównej sceny, ale w pewnym momencie zainteresowanie jej muzyką tak gwałtownie wzrosło, że zniknęła z pola naszego zasięgu.
Niespełnionych marzeń było siłą rzeczy więcej od spełnionych, chociażby Ghostemane, Awkwafina, Little Simz, Sophie, Rico Nasty, Brockhampton czy High Tension, znakomity hardcore z Indonezji. Dzisiaj nazwy raczej rozpoznawalne, ale kiedy próbowaliśmy ich ściągnąć byli znacznie mniejsi i to do tego stopnia, że na ogół nie mogli przyjechać do Gdańska ze względu na brak możliwości zbudowania wokół tego jednego występu trasy koncertowej, a jednorazowy występ pochłonąłby zbyt duże pieniądze na pokrycie kosztów podróży. Do tego kilka marzeń prawie się ziściło, ale odwołała je pandemia – Jpegmafia czu 100 Gecs mieli wystąpić na Soundrive Festival 2020.
Największym spełnionym marzeniem jest wprowadzenie na Soundrive Festival hip-hopu. Drobne prace bookingowe przy festiwalu zacząłem w 2016 roku (po mojej stronie byli artyści/artystki z Polski), wcześniej zajmował się tym Patryk Hronowski, a w 2017 powierzono mi stworzenie całego programu i od razu zacząłem namawiać na ściągnięcie kilku projektów przede wszystkim z Wielkiej Brytanii. Dzisiaj już bardzo znani AJ Tracey czy IAMDDB po raz pierwszy w Polsce występowali właśnie u nas, a w 2018 roku mieliśmy jeszcze Rejjiego Snowa, Gaikę, Flohio, Kelvyna Colta i chyba moje największe ziszczone marzenie bookingowe na Soundrive Festival – Scarlxrda. Może jest „pendrive’owym raperem” – jak twierdza jego krytycy – ale ma na scenie tyle energii, że trudno oderwać od niego wzrok. Wiem, że wiele osób poczuło rozgoryczenie po tym, jak sięgnęliśmy po po hip-hop i zburzyliśmy indierockowy bastion – teraz już wiedzą, kogo mogą za to obwiniać.
Pamiętasz najdziwniejsze wymagania z riderów?
Niestety jesteśmy pod tym względem bardzo nudnym festiwalem. Nie mamy headlinerów, nie mamy więc zespołów z wygórowanymi wymaganiami. Muzycy Beach Fossils zażyczyli sobie mini marchewki i sześć bananów z wyraźnym zaznaczeniem, że nie mamy serwować żadnych innych owoców; zespół Brutus zażyczył sobie „jakąś niespodziankę”; Cakes Da Killa czarne skarpetki do kostek; często pojawiają się prośby o tabletki Berocca… A poza tym serwujemy standardowo chipsy, piwo, soki i słodycze.
Jaki był największy fakap, który udało się uratować?
Nad edycją z 2017 roku ciążyła klątwa odwołanych koncertów, niemal miesiąc w miesiąc musieliśmy informować o zmianach w programie, co irytowało publiczność, a nas doprowadzało do szału, bo konieczne były znajdywanie zastępstw w bardzo krótkim czasie. Mieliśmy w początkowym programie między innymi Princess Nokię (wtedy znacznie mniej znaną), która jakiś czas później odwołała cała europejską trasę z powodów osobistych. Za nią wskoczyła Nadia Rose, ale dosłownie na dwa tygodnie przed festiwalem również musiała się wycofać i ostatecznie zastąpiła ją IAMDDB. Tamtego lata odwołaliśmy również A/T/O/S, Grave Pleasures, Jamilę Woods (nawet nie zdążyliśmy jej ogłosić) i Sevdalizę, a pierwszego dnia festiwalu okazało się, że zespół Shaârghot nie może opuścić lotniska we Francji, bo jeden z muzyków nie miał ważnego dokumentu tożsamości… To były wyjątkowo „nerwowe wakacje”, ale jakoś się z tych wszystkich problemów wyplątaliśmy i ostatecznie przygotowaliśmy całkiem udaną edycję.
Czego się nie spodziewałeś, startując z Festiwalem Soundrive?
Nie spodziewałem się, że kiedykolwiek przygotujemy pięciodniową edycją z setką kapel w programie, a w dodatku wszystkie będą pochodzić z Polski – to wydawało się jedynym słusznym posunięciem w ubiegłym roku, ze względu na utrudniającą booking zagraniczny pandemię. Zawsze cieszyło, kiedy kapele rzucały ze sceny: It’s our first time in Poland, ale chyba nawet podwójnie cieszy mnie, że zdołaliśmy pokazać pełen przekrój polskiej, niekomercyjnej muzyki, która – wbrew powszechnej opinii – wcale nie jest jedną, monolityczną sceną. Zespoły metalowe czy jazzowe raczej nie grywają na „niezalowych” wydarzeniach, może poza Gruzją, EABS i kilkoma innymi. Scena dark independent w całości istnieje w innym świecie, raczej wokół festiwalów Catle Party i Wrocław Industrial Festival. Zebranie tego wszystkiego w kompletny wyciąg tego, co dzieje się w polskim podziemiu uważam za niespodziewany, nieplanowany, ale wyjątkowo ważny sukces Soundrive Festival.
Z drugiej strony nigdy nie spodziewam się, że za rok przygotujemy kolejną edycję Soundrive Festival. Zawsze mam na to nadzieję, ale to impreza tworzona z pasji i dla idei, coroczny list miłosny do muzyki pisany przez Arka Hronowskiego, twórcę festiwalu, pod którym podpisuję się ja i szereg innych osób, ale jego adresaci nie są tak liczni, żebyśmy mogli zrelaksować się na trzy miesiące przed festiwalem, bo już udałoby się pokryć wszystkie koszta. Nie było roku, żebyśmy po festiwalu nie zastanawiali się, czy to już ten moment, żeby odpuścić, ale po dziesięciu latach Soundrive Festival nadal istnieje i mam nadzieję, że za kolejne dziesięć będę mógł z zaskoczeniem powiedzieć: „Nie spodziewałem się, że tak długo pociągniemy”.
Jaka była najdziwniejsza sytuacja na backstage'u, z jaką się spotkałeś?
Jako skrajnie introwertyczna, aspołeczna, a w dodatku notorycznie nierozpoznająca twarzy osoba, na backstage’u funkcjonuję raczej jako duch. Podejrzewam, że większość zespołów, z którymi dogadywałem występy na festiwalu nie ma nawet pojęcia, że jestem tym samym kolesiem, który po soundchecku jadł razem z nimi kanapki. Z tego powodu zdarzało się, że ochrona nie chciała wpuścić mnie na backstage bez wcześniejszego wylegitymowania, a członkowie i członkinie zespołów na ogół biorą mnie za muzyka jakiejś innej kapeli.
Najdziwniejszą tego rodzaju sytuacją była taka, kiedy podczas którejś z edycji sprzed pandemii ktoś się ze mną przywitał i zaczął rozmawiać tak, jakbyśmy znali się od dawna. Przyjąłem, że tak pewnie jest, a ja po prostu znowu nie rozpoznałem twarzy, ale im dalej brnęliśmy w rozmowę, tym jaśniejsze się stawało, że zostałem wzięty za kogoś, kto kiedyś z moim rozmówcą występował na scenie, a to zdecydowanie nie było możliwe. Tak daleko jednak zaszliśmy w wymianie zdań, że głupio było się ujawnić, więc potakiwałem i uśmiechałem się, ale co dziwniejsze, później nie widziałem tej osoby ani na scenie, ani na backstage’u i do dziś nie mam pojęcia, kim była.
O czym trzeba pamiętać organizując festiwal, a o czym nikt nie pamięta?
Poziom profesjonalizacji polskich festiwali jest już tak wysoki, że pamięta się o wszystkim. Kiedy organizowałem pierwsze małe wydarzenia mniej więcej od 2006 do 2012 roku, zajmowałem się wszystkim od A do Z. Negocjacje warunków występów, negocjacje warunków wynajmu klubu, booking hotelu, rozliczenia, często nawet sam robiłem kanapki dla zespołów i stałem na bramce w dniu koncertu, ale na poziomie średnich rozmiarów festiwalu każdym zdaniem zajmuje się ktoś inny. Ja jestem od bookingu czy kurateli – bo nie zapełniam tylko slotów, musi być na to jakaś większa koncepcja – co czasami może wypychać mnie przed szereg jak kompozytora w kapeli, ale tak naprawdę jestem w tej machinie dokładnie takich samych rozmiarów trybikiem, co osoba zajmują się realizacją riderów technicznych, każdy jeden członek ekipy technicznej, osoby odpowiedzialne za funkcjonowanie barów, księgowość i tak dalej.
Z tak świetną ekipą nie da się o czymś zapomnieć. No może tylko o tym, że kiedy układa się plan na sto kapel podczas jednego festiwalu, to później z każdą trzeba wymienić z dziesięć maili, co daje razem tysiąc wiadomości i pochłania ogromne ilości czasu. Przy okazji proszę więc o wyrozumiałość, jeżeli komuś nie odpisałem od tygodnia.
Które koncerty zaskoczyły cię najbardziej?
Ogromne wrażenie zrobił na mnie występ zespołu Lor w 2016 roku, wtedy występującego jeszcze w trio z dodatkowym udziałem autorki tekstów, która prowadziła koncert również pomiędzy utworami. Wiedziałem, że jest w ich muzyce potężny ładunek emocjonalny, ale nie spodziewałem się, że na żywo będzie tak bardzo zwielokrotniony. To był jeden z najbardziej uduchowionych momentów mojego życia. Zaskoczył mnie też jedna z – jak się okazało – fanek Kelvyna Colta, którą wciągnął na scenę i wręczył jej mikrofon. Okazało się, że znała tekst i całkiem nieźle sobie poradziła, przy czym dziwniejsze wydawało się to pierwsze, bo nie spodziewałem się, że ktoś w Polsce będzie tak dobrze znał jego twórczość.
W zeszłym roku najbardziej zaskoczyły mnie koncerty na jednym z naszych secret spotów – wysięgniku ustawionym na środku klatki schodowej. To była chyba najmniejsza możliwa przestrzeń, jaka w ogóle dawałaby się wykorzystać do występu na żywo, a do tego ustawiona na dość znacznej wysokości i nieco chwiejna. Podziwiam osoby, które dały radę tam wystąpić, ja nie zdołałbym nawet stanąć na wyprostowanych nogach.
Pamiętasz swoje najmilsze interakcje z muzykami?
W zeszłym roku usłyszałem od Erith, że piszę najpiękniejsze recenzje i że wszystkim życzy, żebym o nich napisał, co na zawsze będę nosił w sercu i noszę też na piersi jako niewidzialny order. Ubiegłoroczna edycja w ogóle miała dość rodzinną atmosferę – z wieloma występującymi osobami znam się od wielu, wielu lat, więc tym razem zamiast zamienić dwa-trzy kurtuazyjne zdania, zamieniłem ze dwadzieścia-trzydzieści od serducha. Jako duch backstage’u nie mam jednak takich interakcji wielu, ale jeżeli ktoś zainicjuje rozmowę, to nie uciekam, a w zeszłym roku otworzyłem nawet szeregu osób butelki z piwem, bo posiadłem umiejętność otwierania ich czymkolwiek, choć sam piwa nie piję.
Jakie komentarze na temat festiwalu szczególnie utkwiły ci w głowie?
„Nierówny”, „randomowy”, „szuka swojej tożsamości” – tego rodzaju komentarze pokazują, jak bardzo ciasne myślenie wiele osób ma na temat festiwalowego formatu. Często grają u nas zespołu z niewielkim stażem, niekiedy nawet właśnie u nas debiutują na scenie, więc siła rzeczy nie będą w stanie wyśrubować poziomu kapel z kilkoma albumami i trasami na koncie, ale nie uważam, że festiwal muzyczny musi być od początku do końca perfekcyjny i wypacykowany. Myślę, że dobrze jest dawać młodszych zespołom miejsce do pokazania się również poza imprezami showcase’owymi i nawet jeżeli nie będą w stanie przygotować show na miarę Tommy’ego Casha, to pokazanie publiczności tego, co zazwyczaj rozgrywa się na niskiej scenie (albo na podłodze) maleńkich klubów w przestrzeni festiwalowej jest ważnym doświadczeniem. Diagnozowanie „braku tożsamości” na bazie braku gatunkowej konsekwencji to z kolei bardzo obskuranckie myślenie – kto dzisiaj słucha gatunkami?
Zawsze pojawiają się również pytania pokroju: „Kto tego słucha?”, „ktoś w ogóle zna te zespoły?” albo „lubię zespół X, ale o reszcie nigdy nie słyszałem/słyszałam”, co właściwie wpisuje się w nasze założenia, bo i portal, i festiwal są miejscami do odkrywania muzyki. Oby tylko odkrywających było jak najwięcej. Moją ulubioną opinię na temat Soundrive Festival wyraził zespół Brutus: „Istnieją dwa rodzaje festiwali. Niektóre wchodzą głęboko w jeden styl i wybierają wiele zespołów poruszających się w tym samym gatunki, dzięki czemu można uzbierać bardzo fajną publikę lubiącą twoją muzykę albo przynajmniej mieć pewność, że na osiemdziesiąt procent spodobasz się… Kiedy jednak wymiesza się to wszystko i zaszaleje, można dać ludziom coś, czego nie znajdą w swoich „odkryj w tym tygodniu” na spotify albo w „polecanych filmach” youtube [śmiech]. To jest bardzo dobre dla zespołu i mam nadzieję, ze także dla publiczności. Soundrive, dziękujemy za podążanie w tym kierunku. Nie jest to najłatwiejsza ścieżka, ale powinna być znacznie częściej obierana”.