Kiedy wszyscy już zdążyli wylać swoją ekscytację na Facebooku, blogach i innych stronach, ja wciąż próbuję się zebrać, żeby napisać cokolwiek. Bo cóż więcej można napisać o Roadburn? Tak: to naprawdę doskonały festiwal, tak: prawie wszystkie koncerty są świetne i tak: możesz tam spotkać praktycznie każdego.

Zeszłoroczny sezon festiwalowy dał mi mocno popalić. Nie zniosłam go najlepiej – nie miałam siły na bieganie pomiędzy scenami, nie byłam zadowolona ze zdjęć, nie chciało mi się czekać na niektóre koncerty. Ze smutkiem stwierdziłam, że to już nie dla mnie. No cóż, kiedyś musiało się to skończyć, a ja swoje się najeździłam. Na tegoroczny Roadburn złożyłam podanie o akredytację, bo w moim rozumowaniu zaliczenie tego festiwalu było już trochę obowiązkiem. Pamiętam doskonale, kiedy przyznali mi akredytację po raz pierwszy: w roku, w którym wybuchła pandemia. Wszystko się rozsypało, więc kiedy wszystko wróciło (w miarę) do normy, trzeba było to w końcu nadrobić. Nie chodzi oczywiście o to, że jechałam tam za karę. Ale przyznaję, że było we mnie dużo rezerwy i niepewności.

Zaczęło się nie najlepiej, bo w drodze do Tilburga na “dzień zero” (darmowy dzień z kilkoma koncertami) rozkraczył nam się pociąg. Takie rzeczy w Holandii? Pewnie wzięliśmy ze sobą polskiego pecha! Kiedy wreszcie ruszyliśmy, było już wiadomo, że dość mocno spóźnimy się na The Shits, których to bardzo chciałam zobaczyć. Ta kapela o wdzięcznie brzmiącej nazwie była chwilę po wydaniu swojej drugiej płyty You’re a Mess, o której już mogę powiedzieć, że znajdzie się w moim muzycznym podsumowaniu 2023 roku.



Wow. Wpadłam na dwie lub trzy ostatnie piosenki, ale dostałam dokładnie to, czego się spodziewałam. Brudny, bardzo brudny i wulgarny punk/noise rock. Co się w tym Leeds stało, że oni są tacy wkurwieni? Chyba boję się zapytać, ale muszę przyznać, że wspaniale się tego słucha. I ogląda. Czysta furia. Po nich na scenę weszli Poison Ruïn. W mojej bańce widziałam same zachwyty nad ich ostatnią płytą, więc byłam ciekawa, co oni w ogóle grają. Jakież było moje rozczarowanie, kiedy okazało się, że był to jabol punk.

A tak serio, pomyślałam sobie wtedy, że to muzyka kompletnie nie dla mnie. Oczywiście wiedziałam o tym, ze mniej więcej połowa line-upu na tym feście to muzyka, której zupełnie nie kumam. Nie wiedziałam tylko, że tak szybko się o tym przekonam. Dlatego, kiedy drugi dzień (a tak naprawdę pierwszy, ten legitny) zaczęłam od koncertu szwedzkiego zespołu Burst, byłam dosyć mocno podłamana. Niegrający od jakichś 15 lat muzycy zeszli się tylko po to, żeby zagrać na Roadburn. No nie, nie. Tuptający metal na dopalaczach, boziu, jakie to było złe. Wtedy się naprawdę wystraszyłam. Co, jeśli to nie miejsce dla mnie? Zniesmaczona wyszłam ze sceny głównej i przeszłam kilka ulic dalej do wielkiej industrialnej przestrzeni, gdzie znajdowały się pozostałe sceny. Miałam jeszcze chwilę do występu Body Void, więc postanowiłam przejść się wzdłuż stoisk z merchem. Nie jestem jakąś ultraską merchu in general, ale muszę przyznać, że w życiu czegoś tak wspaniałego nie widziałam. Było tam dosłownie wszystko. Wcale się nie dziwię moim kolegom, że potrafili tam zostawić oszałamiające ilości Euro.



Body Void, w przeciwieństwie do Burst, na scenie prezentowali się statycznie, nie próbowali animować publiczności, ani jej zagadywać. Ale naprawdę nie musieli tego robić, bo muzyka broniła się sama. Sludge’owy walec wspaniale atakował splot słoneczny. Tam odetchnęłam z ulgą: właśnie tego mi brakowało! Solidne uderzenie, rozdzierający wokal i bas tak mocny, że w pewnym momencie trzeba było zrobić przerwę na wymianę pękniętej struny. Tutaj skojarzenie z zespołem Vile Creature jest całkiem oczywiste, bo grają bardzo podobnie i obu przypadkach jest to po prostu symfonia wpierdolu. 

Po koncercie znalazłam chwilę na socjalizowanie się. Bo Roadburn, jeżeli piszesz o muzyce, to jeden wielki festiwal networkingu. Poznałam promotorów z drugiego końca świata, z którymi wymieniam maile już dobrych parę lat, ale do tej pory nie wiedziałam, jak wyglądają. Miałam też okazję pogadać ze swoimi ulubionymi zespołami w kompletnie nieformalnych sytuacjach, bez licznika czasu na Zoomie czy innym Skypie. Jako kompletna psychofanka przyznaję bez bicia, że będę nosić te momenty w serduszku bardzo długo. 

Później postanowiłam pójść na Deafheaven, którzy grali w całości swój legendarny już album Sunbather. Nigdy specjalnie nie słuchałam tego zespołu; był w mojej świadomości jako spoko kapela, której fanką niekoniecznie muszę być. No cóż, tamten wieczór z pewnością to zmieni. Jak zwykle, 10 lat po wszystkich, załapałam się na hypetrain. Koncert był po prostu piękny, wzruszający. Deafheaven zawładnęli sceną od razu, nie brali jeńców. George to urodzony performer, a kiedy patrzyłam na jego kocie ruchy, zaczęłam trochę żałować, że wybrałam się jako dziennikarka, nie fotografka. Dzięki temu mogłam jednak w całości delektować się ich występem. Niektórzy jeżdżą na festiwale, żeby odkrywać nowe nazwiska, w moim przypadku trzeba było przelecieć 1200 kilometrów, żeby przyznać, że dobry zespół jest dobry.



Zupełnie szczerze koncert Deafheaven tak mną sponiewierał, że nie chciałam słuchać i oglądać już nikogo innego. Z ogromnym bananem na twarzy wróciłam do domu i zastanawiałam się mocno, jak mogłam nawet przez chwilę myśleć, że nie będzie mi tu dobrze.

W piątek obudziłam się bardzo podekscytowana, bo dzień wcześniej poznałam piękną tajemnicę: secret gig zagra Have a Nice Life. Co prawda Maciejak przewidział to już jakieś pół roku wcześniej, ale ja wolałam nie robić sobie nadziei. Wiedziałam, że muszę zrewidować swoje wszystkie plany koncertowe tego dnia, bo moim jedynym celem stało się dostanie się na ten gig i to możliwie jak najbliżej sceny. Jak już wcześniej wspominałam, nie przyjechałam na Roadburn z akredytacją fotograficzną, ale miałam ze sobą aparat analogowy. Świeżutki film tylko czekał, aż wypełnię go ujęciami Dana, po prostu to wiedziałam! Całe moje doświadczenie koncertowe wreszcie się do czegoś przydało. Zaplanowałam dokładnie, kiedy ostatni raz napiję się wody, żeby przypadkiem nie zachciało mi się siku w trakcie koncertu. Zjadłam akurat tyle, żeby nie zemdleć, ale też żeby nie czuć się ociężałą. Pozostała tylko kwestia tego, kiedy wbić do Next Stage. W końcu na Roadburnie jest sporo fanów Have a Nice Life, więc może być gorąco.


 


Razem ze znajomymi dotarłam do Tilburga na koncert Wolves in The Throne Room, ale wytrzymałam może dwie piosenki, zanim stwierdziłam, że idę koczować. Kiedy weszłam do Next Stage, pod sceną stała już garstka ludzi, ale na scenie ustawiony był set up, który ewidentnie nie należał do Have a Nice Life. Rzuciłam okiem w aplikację z line-upem i dowiedziałam się, że przede mną występ Maud the Moth. Jak to ładnie można było o niej przeczytać: artystka łączy bardzo różne gatunki muzyki, przez co ciężko ją jednoznacznie sklasyfikować, ale jej twórczość wręcz krzyczy ROADBURN! Był to bardzo intymny i niezwykle magiczny koncert. Zawsze jestem pełna podziwu dla tego typu jednoosobowych actów i uwielbiam obserwować, jak na bieżąco dodają dźwięki, szeleszczą, loopują i cudują. Połączenie muzyki klasycznej/eksperymentalej z podniosłym wokalem naturalnie nasuwa porównanie z Linguą Ignotą, jednak ten projekt nie jest aż tak radykalny. Mimo wszystko polecam sprawdzić. Artystka niezwykle urocza i skromna, z ogromnym potencjałem.

Udało się utrzymać miejsce pod sceną, co planowało też dosyć sporo osób. Techniczni uwijali się jak szaleni, a było sporo roboty, bo na scenę po występie jednej osoby miało wejść osiem. Sam koncert? Wspaniały, doskonały. No, może byłby doskonały, gdyby trwał dwa razy dłużej. Atmosfera była piękna, wręcz rodzinna. Wszyscy wykrzykiwali każdą linijkę każdego tekstu każdej piosenki i widać było, że dla wszystkich – tych pod sceną i tych na scenie – to najważniejszy czas tego wieczoru. Wspaniale było to wszystko obserwować, ale też być częścią tego mistycznego wręcz przeżycia. Kiedy wyciągnęłam aparat, żeby złapać trochę tych magicznych chwil, na wyświetlaczu pojawił się wielki napis ERROR. No cóż, widocznie secret gig musiał pozostać secret. 

Kiedy Dan powiedział, że przed nami ostatnia piosenka, wszyscy zawyli rozczarowani. Ludzie, to jest festiwal! – próbował doprowadzić nas do porządku, kiedy z publiki komuś się wyrwało: Dan, kocham cię! Ja też cię kocham – odpowiedział niemal od razu. Totalnie mnie to rozczuliło. Podstawowa komunikacja. Piękna w swojej prostocie. Ostatni utwór spędziłam głównie na wycieraniu łez. Było tak pięknie.



Po koncercie pobiegłam na Portrayal of Guilt, ale kolejka była tak duża, że weszłam na ostatni kawałek. A to był dopiero początek kolejkozy, której miałam doświadczyć na tym festiwalu. Na szczęście zespół udało mi się zobaczyć kilka dni po festiwalu, w warszawskim klubie VooDoo. Dzięki, Winiary! 

Po koncercie Teksańczyków przeniosłam się do innej kolejki, na inny secret gig. Najmniejsza sala festiwalu, mieszcząca 150-200 osób. Mieli w niej zagrać Chat Pile! I tutaj marzyło mi się miejsce pod sceną. Udało się, ale swoje trzeba wystać. Myślę, że stałam tam przynajmniej godzinę. Dawno nie musiałam podejmować trudnych decyzji dotyczących zobaczenia jakiegoś zespołu kosztem innego. Już kompletnie zapomniałam, jakie to było uczucie. Średnio przyjemne.

Na szczęście koncert w malutkiej sali pomógł mi zapomnieć o smutkach. Nie ukrywam, że to głównie Chat Pile chciałam na tym feście zobaczyć. Kiedy okazało się, że będę mogła zobaczyć ich nawet dwa razy, prawie oszalałam ze szczęścia. Kibicuję im już od jakiegoś czasu i odetchnęłam z ogromną ulgą, kiedy przeszli test “zobacz ich na żywo”. Brzmią jeszcze ciężej, są jeszcze bardziej dosadni i niepokojący. I (przepraszam, chłopaki) na żywo słychać w nich Korna jeszcze wyraźniej. A kiedy zagrali cover Rage Against the Machine, publika dosłownie straciła rozum. Wspaniały występ. 

Sobota rozpoczęła się dla mnie dosyć wcześnie, bo występem Ken Mode o godzinie 14:20 (sic!). Chyba nigdy w życiu nie zdarzyło mi się tak wcześnie przyjechać na festiwal! Ale było warto – zagrali zajebiście. Był to niewątpliwie najgłośniejszy gig tego weekedu. Rozrywający, solidny i precyzyjny. Płyta nie ma nawet podlotu do tego, jak brzmią na żywo. Po zakończonym koncercie musiałam chwilę zostać w sali Terminal, żeby pozbierać z podłogi wszystkie swoje zęby.



Stamtąd przeniosłam się na scenę główną, gdzie wspólny gig zagrali Duma i Deafkids. Słyszałam dużo głosów niezadowolenia z ich setu, ale ja kompletnie nie podzielam tych opinii. Zagrali bardzo transowo, czerpiąc garściami ze swoich korzeni. Publika chyba spodziewała się mocnego uderzenia czy ściany dźwieku, a oni wybrali zupełnie inną ścieżkę. Bardzo ciekawy i odświeżający występ. Ale dobra tam! Wiadomo, że w głowie miałam już następny gig na dużej scenie: Chat Pile. Zespół w życiu nie grał przed tak dużą publicznością i kiedy rozkładali się na scenie, widać było, jak zestresowani są. Ja już nie martwiłam się o nich w ogóle, wiedziałam, że zdadzą ten egzamin – nomen omen – śpiewająco. Obserwując ich na scenie, zdałam sobie sprawę, jak wyjątkowym zespołem są. Kompletnie bezpretensjonalni, niezwykle szczerzy i tacy… zwykli? I totalnie w tej swojej zwykłości rozbrajający. 

Każdy członek Chat Pile jest trochę z innej bajki. Raygun, wokalista, na scenie zdejmuje z siebie koszulkę i buty, żeby rozpocząć proces dreptania. Skojarzył mi się z tymi biednymi lwami w klatkach, które chodzą w kółko, bo przecież muszą dać upust swojej energii. Gitarzysta, Luther, ma najbardziej “fotogeniczne” pozy – a tu podniesie gitarę, a tutaj się wywróci albo podejdzie do głośnika. Jest jeszcze Austin, basista grający partie tak ciężkie, że spodziewasz się wielkiego chłopa z zaciśnięta szczęką patrzącego wściekle przed siebie. Nic bardziej mylnego – to sympatyczny koleś z burzą loków, który na scenie rusza się tak, jakby grał jakiś mega skoczny funk. Oczywiście nie mogę pominąć perkusisty, człowieka-zagadki, z którym w trakcie wywiadu, ale też na Roadburnie udało mi się zamienić jakieś dwa zdania. Sądząc po napisie na jego koszulce, lubi palić zioło. Jak z połączenia tych chłopaków wychodzi taka muzyka? Niesamowite. 



Ogromnym plusem Roadburna jest fakt, że niektóre składy występują w trakcie festiwalu więcej, niż jeden raz. Oczywiście ich sety różnią się od siebie, ale daje to przynajmniej w niektórych przypadkach nadrobienia jakiegoś koncertu. Miałam to szczęście z Backxwash, która pierwszy raz zagrała, kiedy ja stałam w kolejce na secret gig Chat Pile. Na drugi dzień byłam już po kolejnej dawce zespołu z Oklahomy, więc mogłam spokojnie zobaczyć tę producentkę/raperkę z Kanady/Ghany. Trafiłam na set pod tytułem NINE HELLS, którego motywem przewodnim, swego rodzaju nastrojem, była Suspiria. Czyli miało być straszno. I było. Zaczęła występ kawałkiem VIBANDA, który jest dla mnie esencją tego, co uwielbiam w Backxwash. Agresja, mrok, ciężar emocjonalny. No i ta zsamplowana Lacrimosa. Uwielbiam. Już wiedziałam, że jestem w domu. Pomimo zmęczenia i zdartego gardła dała z siebie wszystko, a roadburnowa publika nie była jej dłużna. Łzy wzruszenia połączyły artystkę i ludzi pod sceną.

Ja sama jeszcze nie wiedziałam, że i przede mną jeszcze trochę płakania, bo zbierałam się na koncert Giles Corey. A raczej Have a Nice Life grające Giles Corey. Pod sceną znalazły się praktycznie te same twarze, które widziałam dzień wcześniej na secret gigu. Ze względu na tematykę tego projektu i bardziej intymny charakter koncertu, Dan podzielił się kilkoma przemyśleniami na temat zdrowia psychicznego i tego, jak się czuje, kiedy jego fani piszą do niego o samookaleczaniu (poruszaliśmy ten temat w wywiadzie, który możecie przeczytać tutaj). Nie szczędził też słów uznania dla ekipy Roadburn, co zresztą robili wszyscy artyści. Każdy z nich podkreślał, jak wyjątkowe jest to miejsce i jak wspaniali ludzie tworzą to wydarzenie. Wystarczy być na grupie festiwalu na Facebooku, żeby zwrócić uwagę na nietypowy styl komunikacji i otwartość organizatorów. Sama zresztą mogę się o nich wypowiadać tylko w superlatywach. Kiedy zespół zagrał No one is ever going to want me tylko człowiek bez serca by nie płakał, więc znowu zmoczyłam sobie rękawy (serio, kto zawsze ma przy sobie chusteczki?).

Zobaczenie HANL i Giles Corey było dla mnie przeżyciem kompletnie nie z tej ziemi. Wpływa na to kilka czynników, ale głównym jest fakt, że te zespoły w praktyce nie istnieją. Jasne, co jakiś czas grają koncerty, ale to wszystko dzieje się na terenie Stanów. W mojej głowie byłam już pogodzona z faktem, że po prostu NIGDY nie zobaczę ich na żywo. Zakodowałam to sobie w umyśle tak mocno, że chyba nawet teraz, kiedy to piszę, nie do końca mam pewność, że wydarzyło się naprawdę. W końcu nie mam stamtąd żadnego zdjęcia, nie?



Tym sposobem dotrwałam do ostatniego dnia festiwalu. Ilość emocji, jakich doświadczyłam na przestrzeni kilku dni i ich amplituda dały mi mocno w kość, dlatego niedziela była już dosyć sporym wyzwaniem, także pod względem fizycznym. Oczywiście obowiązkowo podbiłam kartę obecności na koncercie Big Brave, ale koncertem tego dnia, jak nie całego festiwalu, był Mamaleek. Kolejny zespół, który praktycznie nie występuje na żywo. Grają z zakrytymi twarzami i do końca nie wiadomo, kto w ogóle tworzy ten zespół. Podobno nie mają stałego składu, ale to już może być miejska legenda. Co wiem na pewno, to że na żywo są pojebani i jedyne, czego możesz być pewny_a, to tego, że zrównają cię z ziemią. Jazz i black metal jeszcze nigdy nie brzmiał tak pięknie. A gdyby komuś, jakimś cudem, koncert się nie spodobał, to po występie zespół wręczał publiczności… pieniądze.

***

Jest sporo koncertów, których żałuję, że nie zobaczyłam. Przede wszystkim fantastyczna noisowa producentka Mutterlein, z którą miałam przyjemność robić wywiad do Noise Magazine. Grała w tej najmniejszej sali, a kolejka do niej nie miała końca. Kiedy to zobaczyłam, po prostu odwróciłam się pięcie. Wszyscy, którzy dotarli, zachwycają się Candy, a o Otay:onii dużo ludzi pisze, że był to koncert festiwalu. Sierra rozkręciła najlepszą gotycką dyskotekę, może uda mi się ją zobaczyć innym razem. 

Jeżeli jesteście muzycznymi świrami i zastanawiacie się, czy jechać na Roadburn, mówię wam: jedźcie! To niesamowite przeżycie i naprawdę warto fatygować się te tysiąc kilometrów. Jeżeli mało Wam relacji, to podrzucam jedną, o milion stron krótszą, ale tym razem z punktu widzenia artysty grającego w Tilburgu


Jeżeli chcesz otrzymywać bezpośrednio na maila powiadomienia o nowych artykułach, do tego trochę polecajek muzycznych i moich mądrości, kliknij tutaj.