Dan Barrett – piekielnie utalentowany introwertyk. Autor takich projektów jak Giles Corey, Black Wing czy Have A Nice Life. CEO małej firmy z branży IT, który pisze najbardziej depresyjne teksty na scenie muzyki alternatywnej. Swoje płyty nagrywa w sypialni, a niektóre z nich już dawno przekroczyły milion odsłon na YouTube. Prawie w ogóle nie udziela wywiadów, a złapanie jego projektów na żywo, w szczególności w Europie, graniczy z cudem. Kilkukrotnie próbowałam się z nim skontaktować, umówić na rozmowę, ale jak można się domyślić – nie jest łatwo znaleźć do niego sprawdzony kontakt. W końcu się udało – zrepostował story swojego fana, który wkleił ich konwersację mailową, a ja dostrzegłam na screenie jego adres. Stalker much? Czasami trzeba.

O ile dobrze pamiętam, Have a Nice Life zagrało na Roadburn w 2019 roku.
Zagraliśmy dwa sety. Pierwszego dnia zagraliśmy koncert głównie z nowym materiałem, nazajutrz zaprezentowaliśmy całe deathconsciousness od początku do końca.

Czy to był pierwszy raz, kiedy zagraliście ten album w całości?
Nigdy wcześniej nie zagraliśmy całej płyty. To było dziwne, ponieważ Have a Nice Life było projektem nagraniowym, nigdy nie miało być projektem „na żywo”, większość z tych piosenek nie została napisana z myślą o występach. Wielu z nich po prostu nie potrafiliśmy zagrać na żywo. Na tej płycie jest na przykład dźwięk, którego dosłownie nie umiem wytworzyć w prawdziwym życiu. Na szczęście kiedy Walter, organizator Roadburn, poprosił nas o zagranie tych koncertów, mieliśmy prawie półtora roku na przygotowanie się do tego.

No i trzeba przyznać, że to jest to całkiem długa płyta.
To był trochę maraton, tak, ale było fajnie. To na pewno jedno z najlepszych doświadczeń koncertowych, jakie miałem.

Roadburn to wyjątkowe miejsce, nazywam je mokrym snem każdego fana alternatywnej muzyki. Pamiętam, kiedy ogłoszono, że zagracie deathconsciousness na żywo i reakcję ludzi. Dla wielu to bardzo ważna płyta.
Wszystko, co naprawdę pamiętam, to soundcheck i przygotowywanie sceny. W życiu nie grałem przed tak dużą publicznością. Patrzyłem na przestrzeń pod sceną myśląc: Zmieści się tu naprawdę dużo ludzi!. Potem już samo granie. Po koncercie spotkałem się z samymi pozytywnymi reakcjami. W ogóle cały ten czas spędzony na festiwalu wspominam bardzo dobrze. To niezwykła grupa ludzi, bardzo przyjazne miejsce. Nie widziałem żadnych bójek, góry śmieci… wiesz, tak wyglądają festiwale w Stanach. Są chaotyczne, ludzie są dupkami. Dlatego nie uczestniczę w takich imprezach, to nie mój klimat. A na Roadburn wszyscy byli bardzo mili, gościnni. To naprawdę wspaniałe przeżycie. Oczywiście same koncerty też były bardzo emocjonalnym przeżyciem. 

Samo uporządkowanie setlisty… deathconsciousness ma niecodzienną strukturę. Tim i ja lubimy grać bardziej strukturalnie niż piosenkowo. Album zaczyna się bardzo długim, powolnym utworem. To nie jest zbyt dobry kawałek na rozpoczęcie koncertu. Gdy planujesz set, myślisz o poziomach energii czy zabawy, chcesz spełnić oczekiwania ludzi, ale też je obejść, zaskoczyć fanów. Musisz myśleć o tych wszystkich rzeczach. 

W trakcie pandemii udało ci się ukończyć inny album – projektu Black Wing. Jednak z tego, co czytałam, praca nad nim zaczęła się na długo przed pandemią.
Tak. Myślę, że z historycznego punktu widzenia, praca nad albumami jest bardzo otwarta, więc jest kilka piosenek na tym albumie, które krążyły od kilku lat. Były też piosenki, które zacząłem trzy miesiące przed wydaniem płyty. Wynika to trochę z tego, że jestem artystą nagrywającym w domu i bardzo rzadko pracuję w studiu. Dlatego w pracy nad muzyką nie mam takiego rzeczywistego punktu określającego początek i koniec pracy nad muzyką. 

Kiedy zaczęła się pandemia i zdałem sobie sprawę, że z nami zostanie i trochę potrwa, musiałem ustalić sobie nowe cele. Znam siebie – działam w oparciu o  rutynę. Cały mój dotychczasowy świat został zakłócony, dlatego musiałem stworzyć sobie nowy, w którym mam nowe cele. Oczywiście trochę się denerwowałem, martwiłem o swoje zdrowie psychiczne. Dlatego zastanowiłem się, co mogę zrobić, żeby pomóc sobie przejść przez ten trudny czas. Jedną z pierwszych rzeczy, którą sobie zafundowałem, to ułożona dieta. Wiem, że obżeram się emocjonalnie, dlatego potrzebowałem tabelek, gdzie będę miał rozpisany każdy posiłek – trzymanie się takiej rutyny bardzo pomaga mi na głowę.

A drugim pomysłem była praca na Black Wing?
Owszem. Drugim pomysłem była praca nad muzyką. Pomyślałem, że po prostu potrzebuję projektu, który nie jest pracą. I tym projektem stało się Black Wing. Najłatwiej jest mi pracować samodzielnie. Miałem więc kilka kawałków, o których wiedziałem, że mogę je rozwinąć i zamienić w piosenki. Miałem kawałki, nad którymi pracowałem, lub, wiesz, chciałem mieć pomysły, które mógłbym w coś zamienić. I tak to się zaczęło. A potem zwykle działa to w taki sposób, że kiedy zaczynam dopracowywać stary materiał, znajduję rzeczy, które mi się podobają. A to jakiś instrument, dźwięk albo sposób produkcji. Potem zaczynam pisać nowe rzeczy, używając tego podejścia. To nadaje im kształt lub temat. Stało się to dość szybko. Wtedy pomyślałem, że potrzebuję terminu, deadline’u. 

Tak więc napisałem do Jonathana z The Flenser już w marcu i powiedziałem mu, że wydam Black Wing w tym roku. On się zdziwił: serio? Na co ja odpowiedziałem: tak, już prawie skończyłem. Chociaż tak naprawdę nawet nie zacząłem (śmiech). Naprawdę, nie miałem nic zrobionego. Ale kiedy potwierdziłem to w labelu, wiedziałem, że teraz nie mam wyjścia i muszę się wywiązać ze zobowiązania. Wrzuciłem prace nad albumem w kalendarz. Rozpocząłem swoją rutynę. Musiałem to zrobić, dla swojego zdrowia psychicznego. Bardzo lubię tę płytę, ale tak naprawdę zrobiłem ją, żeby mieć się czym zająć.

have a nice life wywiad

Jestem pod wrażeniem tego, jak samoświadomy jesteś. 
Jestem samoświadomy do bólu. Artystycznie jestem znany z depresyjności, co też jest prawdą. Ale sprawa wygląda tak: jestem bardzo ambitny. Chcę mieć całkowitą kontrolę nad swoim czasem. Nie chcę, żeby ludzie mówili mi, co mam robić. Bardzo wcześnie nauczyłem się, że jeśli nie opanuję własnych ograniczeń, nie będę w stanie zbyt wiele zrobić. Bardzo ciężko pracowałem nad tym, żeby stworzyć sobie system, w którym cały czas jestem w rytmie. To pozwala mi łatwo skontrolować, czy jestem na dobrej drodze, czy moja praca ma sens. Oczywiście co jakiś czas wprowadzam drobne zmiany, ale ten system bardzo dobrze mi się sprawdza. 

Skąd wiesz, który utwór pasuje do którego projektu? Czy to kwestia pracy w pojedynkę?
Ta granica powstaje bardzo wcześnie, wszystko jest bardzo przemyślane. W przypadku Have a Nice Life jest o wiele łatwiej, ponieważ w projekt jest jeszcze zaangażowany Tim. Jeżeli Tim jest z jakichś przyczyn nieosiągalny, to nie myślę o HANL. Tworzymy tylko razem. Dlatego w przypadku pracy samemu bardzo szybko decyduję, co jest bardziej w stylu Gilesa Coreya, a co Black Wing. I ma to głównie związek z logistycznym i strukturalnym sposobem, w jaki do tego podchodzę. Nagrywam głównie na komputerze, a Giles jest czysto akustyczny – dlatego wszystko zależy od tego, jakich narzędzi użyję. Myślę o swoich projektach jakby posiadały konkretne nastroje, tematy. To one tak naprawdę narzucają mi sposób robienia muzyki i nadają koncept. To przychodzi najpierw, potem dopiero zaczynam pisać. Moja główna myśl to: zobaczymy, co się stanie (śmiech). Myślę, że jestem otwarty na zmiany, wiesz, w miarę jak się starzeję. A ponieważ te projekty zna coraz więcej ludzi, to dla mnie jest naprawdę ważne, aby nie paść ofiarą ich oczekiwań. Wtedy prawdopodobnie nagram coś zupełnie na przekór.

Czy tak było po wydaniu pierwszej płyty Have a Nice Life? Czuliście presję, oczekiwania?
Myślę, że trochę to czuliśmy, ale nie sądzę, żeby to miało na nas duży wpływ. Deathconsciousness zajęło dużo czasu, żeby znaleźć się w tym miejscu. To było powolny proces. Myślę, że teraz to znacznie to większy problem. Kiedy tworzysz, robisz to głównie dla siebie i jest to oparte o to, czym interesujesz się w tym czasie. Kiedy ludzie utożsamiają się z twoją twórczością, ciężko nie myśleć o tych oczekiwaniach. Myślę, że jest to bliskie każdemu artyście, który zdobywa publiczość. Musisz sobie z tym poradzić. W Have a Nice Life opieramy się na sobie, własnej tendencji do obalania oczekiwań. Często sobie z tego żartujemy: Wygląda na to, że następny album będzie deathconsciousness vol.2, bo co innego przyniesie nam najwięcej pieniędzy? Trochę się z siebie naśmiewamy, aby mieć pewność, że nie wpadniemy w to zbyt łatwo.

Fenomen Have a Nice Life to piękny przykład potęgi internetu. Jak sądzisz, udałoby wam się odnieść podobny sukces, gdybyście wydali płytę teraz?
Myślę, że byłoby zupełnie inaczej. Wiele z sukcesów, które odnieśliśmy, to czyste szczęście. Wydanie muzyki w konkretnym czasie, trafienie w gusta ludzi, dystrybucja, której dopiero się uczyliśmy. Pod wieloma względami trudności, jakie mieliśmy z przekazaniem muzyki ludziom, pomogły. Fani, którzy otrzymali ją wcześniej, w pewnym sensie wykonali pracę za nas. I fakt, że była tak trudno dostępna, tylko nakręcał zainteresowanie. Myślę też, że wtedy już było bardzo dużo muzyki, ale było jej zdecydowanie mniej niż teraz. To był produkt swoich czasów.

Teraz jest trudniej. Wchodzę na Spotify, słucham pięciuset zespołów dziennie, nie wiem, jak się nazywają, są po prostu na playliście, w tle. Nie angażuję się w muzykę w ten sam sposób. Częściowo to oczywiście kwestia mojego wieku i stylu życia. To, co się na pewno nie zmieniło to fakt, że jeżeli chcesz zaistnieć, potrzebne jest wsparcie fanów. Ostatecznie to na tobie spoczywa obowiązek stworzenia społeczności wokół tego, co robisz. Społeczności większej niż sam zespół. Więc teraz musisz pisać dobrą muzykę i robić te wszystkie inne rzeczy, aby utrzymać ich zainteresowanie. Animować ich. Myślę, że dla ludzi, którzy są dobrzy na tych dwóch polach, jest to naprawdę potężne narzędzie. Ale jest to trudne do zrobienia. Muzycy, bardziej niż kiedykolwiek, muszą być jak przedsiębiorcy. 

Myślę, że może im się to nie podobać, ale tak jest. Przynajmniej na razie, do pewnych zmian strukturalnych. Na pewno środowisko, w którym można teraz umieszczać muzykę, jest trudne. Ale inna sprawa jest taka, że nikt nie może ci powiedzieć: nie możesz. Powodem, dla którego mamy tak dużo muzyki, jest to, że teraz tworzy ją więcej ludzi niż kiedykolwiek wcześniej. A to jest dobra rzecz. Im więcej ludzi będzie miało dostęp do twórczości artystycznej, tym lepszy będzie świat. W to wierzę. 

To niesamowite, jak wasz pierwszy album sam w sobie został memem. Jak na to zareagowaliście na początku? Nie denerwowałeś się, że ktoś traktuje twoją twórczość żartobliwie?
Nie mam problemu z tym, że ludzie się tym bawią. Sam podchodzę do tego z dystansem i poczuciem humoru. Oczywiście traktuję swoją pracę poważnie, ale kiedy ją wypuszczam, staram się od tego zdystansować. Ta relacja między mną a moją twórczością pozostanie na zawsze. Niezależnie od tego, co zrobią z nią ludzie – czy wszyscy ją pokochają, czy znienawidzą. Memizacja płyty była dla nas niespodzianką, ponieważ wydarzyło się to stosunkowo późno w cyklu życia albumu i pod wieloma względami dało albumowi trzecie życie, co jest niesamowite. Dostrzegam moc formatu i tego rodzaju komunikacji, ale jestem poza tym. Jestem trochę za stary, żeby naprawdę należeć do tego pokolenia, jednak na tyle młody, że widziałem, jak to się dzieje i doceniam to. Naprawdę jest to dla mnie to fascynujące, ponieważ to sposób na budowanie społeczności. Jeśli rozumiesz odniesienie, jesteś z nami, jeśli nie – jesteś na zewnątrz.

Ostatecznie najlepsze i najsilniejsze społeczności to te, których nie tworzy się odgórnie, one w pewnym sensie wyłaniają się same. Mieliśmy szczęście, że stało się to bardzo organicznie. Wiesz, nie jestem teraz szczególnie ironiczny, ale byłem, gdy Tim i ja zaczęliśmy grać razem muzykę w college’u. Nie wiedzieliśmy, jak nagrywać na komputerach, więc graliśmy razem na akustycznych gitarach w kawiarniach. Byliśmy młodzi i głupi. Wszystko, co robiliśmy, było ironiczne. Tytuły piosenek były ironiczne. Teksty były bardzo prawdziwe, ale umieszczaliśmy tam dowcip, świadomie bawiliśmy się ironią. Z biegiem czasu, gdy byliśmy starsi, trochę to porzuciliśmy, ponieważ ironia jest wyczerpująca. W pewnym momencie po prostu chcesz mówić realne, prawdziwe rzeczy. Nie wiem, czy każdy przechodzi przez to podobnie, ale dla mnie ironia to początek – interakcja z różnymi emocjami, sposób na przepracowanie ich.

Aktualnie nie jest to mój preferowany sposób komunikacji. Niewiele rzeczy, które teraz robię, są ironiczne. Bardziej interesuje mnie wywarcie wpływu. Myślę, że zaczynasz się tym martwić, kiedy się starzejesz. Nie uważam tego za coś złego. Po prostu widzę to jako sposób, w jaki ludzie rozumieją to, z czym pracują. Więc zadaję sobie pytanie: kiedy nie jest to mem ani żart, czy nadal tego słuchasz i masz z tym związek emocjonalny? Na tym mi naprawdę zależy.

Znalazłam taki cytat w Kerrang: pomimo sporadycznych występów na żywo i prawie żadnej konwencjonalnej promocji w prasie, Have a Nice Life wytworzyło wokół siebie fanatyczny wręcz kult. Zgodzisz się z tym stwierdzeniem?
Brzmi dobrze (śmiech). To znaczy, nie jest przesadą stwierdzenie, że kiedy wydaliśmy nasze dwie pierwsze dema, po prostu założyliśmy, że nikt ich nigdy nie usłyszy. One ostatecznie stały się deathconsciousness. Wypaliliśmy je samodzielnie, skopiowaliśmy notatki z wkładki, wycięliśmy je i włożyliśmy do kopert i przywieźliśmy na lokalny koncert. Pamiętam, że grało ISIS. To był świetny show, było dużo ludzi. Rozdawaliśmy tam nasze płyty, mówiąc, że jak lubisz zespół X, sprawdź tę kapelę. Po koncercie, kiedy wracaliśmy do domu, na parkingu znaleźliśmy z 10 naszych płyt wyrzuconych na ulicę. Poczułem się, jakby to mnie porzucno na tym parkingu. Ale właśnie na tym polega bycie w zespole. Tak naprawdę w pewnym sensie spodziewaliśmy się tego. Graliśmy muzykę inspirowaną nową falą. Nikt tego nie lubił. Tak myśleliśmy: Tylko my lubimy tę muzykę. To brzmi śmiesznie, bo teraz każdy lubi Joy Division. A ludzie zaczęli wracać do Joy Division czy Sisters of Mercy, zespołów, które miały na nas duży wpływ. Nie wiedzieliśmy, że muzyka, którą się inspirowaliśmy, znowu zacznie być modna. Nie spodziewaliśmy się, że ktokolwiek tego posłucha. 

Z pewnością nie spodziewałem się, że będę z tobą o tym rozmawiał trzynaście lat później, albo że zostaniemy zaproszeni na Roadburn i zagramy koncert przed tysiącami osób, które znają każdy tekst każdej piosenki, którą Tim i ja napisaliśmy w mojej sypialni. Nigdy nie wiesz, jaki wpływ będzie miała rzecz, którą robisz. Dlatego tak ważne jest, aby myśleć o tym, co robisz i robić rzeczy, które są dla ciebie naprawdę ważne, wyrażają twoje wartości. Nie chcę zabrzmieć pretensjonalnie, ale trzeba też wiedzieć, jakie konsekwencje mogą mieć twoje czyny. Nigdy nie wiesz, co ludzie wyciągną z twojej twórczości, jakie słowa z nimi zostaną. Dlatego staram się być bardzo świadomy tego, co robię i co tak naprawdę chcę przekazać. Czy to naprawdę reprezentuje to, kim jestem.

To kolejna rzecz, o którą chciałam zapytać. Jak sam wspomniałeś, słyniesz artystycznie ze swojej depresyjności. Twoje teksty potrafią być bardzo ciężkie. Zastanawiasz się nad tym, jaki wpływ mogą mieć na odbiorców? Czujesz się za to odpowiedzialny?
Tak, myślę o tym. Zazwyczaj, kiedy piszę, robię to z dwóch powodów: żeby coś wyrazić lub żeby poćwiczyć. Negatywne emocje to mój sposób na pozbywanie się pewnych rzeczy. Nie można w sobie dusić emocji, bo to tylko je spotęguje. Jeżeli ich z siebie nie wypluwam, szkodzę sobie. Z czasem zacząłem o tym myśleć, jaki wpływ może to mieć na ludzi. Weźmy na przykład projekt Giles Corey. To był zdecydowanie najniższy punkt w moim życiu. Byłem w bardzo ciemnym miejscu. Płyta naprawdę to oddaje. W publikacji dodanej do książki historia kończy się bardzo jednoznacznie – byciem zmiażdżonym, pochowanym. Ale na samym końcu padają słowa: And then, I get up. Czyli zaczynam wszystko od nowa. Ale wiem, że nie wszyscy ludzie by tak postąpili, nie wszyscy się podnoszą.

Czy gdybym miał nagrać tę płytę od nowa, zrobiłbym to inaczej? Możliwe. Z jednej strony ostatecznie, jako artysta, jestem odpowiedzialny tylko za siebie. Może to egoistyczne, ale tak jest. Tworzę muzykę przede wszystkim dla siebie. Jeżeli chcesz posłuchać mojej historii, to wspaniale – mogę to powtarzać w kółko, ale jeżeli zależy mi na tym, jaki wpływ wywieram na świat, a tak jest, to muszę brać pod uwagę innych ludzi. Przyznaję, że borykam się z tym trochę.  

Dobrym przykładem będzie fakt, że poza moją działalnością artystyczną prowadzę newsletter i bloga. To konstruktywna praca, w której jasno przekazuję: w ten sposób możesz poczuć się lepiej, tak możesz osiągnąć swoje cele. Piszę go co tydzień do ponad 5 tysięcy ludzi. Nie mam z niego profitów, wręcz dopłacam do tego przedsięwzięcia. Ale robię to też dla siebie, bo pomaga mi utrzymać konstruktywność. Często ludzie mnie zagadują: na płycie jesteś taki depresyjny, a tutaj jesteś zupełnie inną osobą, wygłupiasz się i masz poczucie humoru. Tak, po prostu musisz zdać sobie sprawę z tego, że „ja” na płytach to tylko część mojej osoby. Czasem dostaję maile od osób z depresją czy nawet po próbach samobójczych, w których pytają mnie, jak sobie poradziłem. Są na trudnym etapie życia, przechodzą przez różne ciężkie rzeczy. I cieszę się, że mogę im odpisać, że też byłem w takim miejscu, ale wyszedłem z tego. Ma to ogromną wartość. 

Tak więc nie wiem, czy jest na to pytane jedna prawidłowa odpowiedź. Ostatecznie po prostu muszę robić rzeczy, które robię, ale nie kupuję argumentu, że nie masz żadnej odpowiedzialności wobec świata dookoła. Uważam, że powinieneś tworzyć, co tylko chcesz, ale musisz liczyć się z reperkusjami. Czy to ma sens?

Tak! Sama uwielbiam smutną muzykę, ale nie uważam, że jestem smutną osobą. Czuję, że muzyka pomaga mi w gorszych momentach, czasami lubię wręcz wytaplać się w tym smutku, żeby zrobiło mi się lepiej. I nie sądzę, że taki rodzaj muzyki czy określone teksty sprawiają, że czuję się gorzej. Raczej znajduję w nich oparcie, zrozumienie. A nawet pocieszenie.
W wielu utworach, które piszę, jest element defetystyczny, ponieważ w moich najmroczniejszych chwilach właśnie tak to jest, czuję się pokonany. Ale staram się to zrównoważyć dodając do tego element heroiczny. Earthmover jest przykładem takiej piosenki, w której zaczyna się defetystycznie i kończy się bohatersko. 

To ma mieć katharsis, ma mieć poczucie uwolnienia. Ma to na celu podbudowanie tego uczucia, a następnie odpuszczenie go. I myślę, że część z tego jest świadoma, a część nie. Ale tak właśnie patrzę na wszystko. Po prostu wszyscy tego doświadczamy. Rzeczy, które nam się przytrafiają, wiesz, bez względu na to, kim jesteś, masz gwarancję, że kogoś stracisz, masz gwarancję, że zostaniesz zraniony. To są uniwersalne przeżycia. Musisz to zaakceptować i żyć pomimo przeciwności losu. Dlatego muzyka to dla mnie doznanie estetyczne, uzewnętrznianie się.

Ok, przejdźmy do waszego ostatniego albumu, Sea Of Worry. To pierwsza płyta nagrana z zespołem. Dlaczego się na to zdecydowaliście?
Głównie dlatego, że dwa lata wcześniej graliśmy koncerty w tym składzie. Zawsze myślę o wszystkich materiałach, które publikujemy, jak o kapsułach czasu, rodzaj migawki tego, co się dzieje. Tak więc naprawdę chcieliśmy uchwycić tę wersję zespołu na płycie, chcieliśmy mieć coś, co byłoby reprezentatywne dla tej grupy ludzi. To niesamowici muzycy. Po prostu byłoby marnotrawstwem nienagranie tego. Więc Tim i ja napisaliśmy piosenki, ale mieliśmy je w formie demo, a potem przynieśliśmy je do zespołu i pracowaliśmy nad nimi wspólnie. To zupełnie inny proces pisania z zespołem niż pisanie w sypialni, więc to była świetna zabawa. Naprawdę nam się podobało. I po prostu jestem bardzo zadowolony z tego, jak wyszło.

Na koniec jeszcze jeden cytat. To z recenzji ostatniej płyty. Bardzo mi się spodobał: Sea Of Worry nie jest optymistyczne. Jest realistyczne. Ujął mnie ten cytat, ponieważ teksty mogą być smutne, ale jednocześnie są po prostu o byciu żywym i odczuwaniu tych wszystkich emocji, jak powiedziałeś przed chwilą. 
To prawda. Taka jest cena życia – wszyscy jesteśmy tylko ludźmi i to wszystko się nam przydarza. Staram się łaczyć dwa style pisania – bardzo fantazyjne, wzniosłe teksty z bardzo bezpośrednimi, jakby wyjętymi z mojego pamiętnika. I myślę, że właśnie to sprawia, że ludzie się z tym łączą. Więc tak, zgadzam się.


Dan Barrett to:

Have a Nice Life 

Giles Corey

Black Wing

Sprawdź nasze inne wywiady – tutaj!