To oni jeszcze żyją? to jeden z naszych ulubionych tekstów w redakcji UNDERTONE. Pada u nas pewnie za często i może czasem niesprawiedliwe, ale użyliśmy go też wtedy, kiedy dowiedzieliśmy się, że Cool Kids of Death wystąpią na Męskim Graniu. Na szczęscie po świetnie przyjętym koncercie w Pogłosie chyba już mało kto o to zapyta. Na fali ekscytacji po tym gigu dosyć często wracałam do muzyki CKOD i własne refleksje dotyczące zespołu postanowiłam zderzyć z jego wokalistą, Krzyśkiem Ostrowskim. Przy okazji opowiedział mi o tym, jak to jest mieć najlepszą pracę na świecie, dlaczego tworzenie autorskiego serialu zajęło mu siedem lat no i jak to było z tym Chopinem.
Rozmawiamy niedługo po koncercie w warszawskim klubie Pogłos. Jak w ogóle do tego doszło? Ciężko było was wszystkich zorganizować?
Nie, bo mieliśmy reaktywację à propos Męskiego Grania. Jak graliśmy w 2018 roku na Openerze, to nasz manager dostał propozycję, żebyśmy rok później zagrali dla nich trasę. W międzyczasie była Pandemia i to się zatrzymało, ale temat wrócił z automatu, kiedy wszystko się uruchomiło. Więc byliśmy przygotowani do grania koncertów w ramach tego Męskiego Grania, plus dostaliśmy propozycję zagrania w Łodzi jednego koncertu. Naturalnie te sytuacje wynikały same z siebie. Nie było żadnej ekwilibrystyki ani zabiegania.
Sebastian [NEBAZ, jeden z właścicieli Pogłosu–przyp.red.] był naszym menedżerem na początku, plus cała ta sytuacja, że my jeden z pierwszych koncertów w ogóle graliśmy na Burakowskiej, na imprezie Lampy. Graliśmy my, Super Girl nad Romantic Boys, Starzy Sida, czyli projekt, który zagrał na zamknięciu Pogłosu. To połączone sił Brudnych Dzieci Sida i Starych Singers. Grały tam jeszcze Meble i Karioka, taki projekt muzyczny redaktora Roberta Sankowskiego, z tego, co pamiętam. To był jeden z naszych pierwszych koncertów. W ramach tych wspominek, sięgających jeszcze za historię Pogłosu, wystąpiliśmy.
I powiedziałeś na tym wydarzeniu, że to wasz najlepszy koncert w życiu.
No wiesz, to był nasz pierwszy koncert klubowy od dziesięciu lat. W 2013 roku przestaliśmy grać. Z różnych powodów, ale między innymi dlatego, że się to kompletnie nie kleiło i ta energia się totalnie rozwiała. Więc to był powrót do takich najlepszych momentów, jeżeli chodzi o energię, reakcję publiczności, samopoczucie na scenie. To był autentycznie powrót do tych ultra wspaniałych momentów, które pamiętam z historii zespołu. Więc tak czułem, że to był najlepszy koncert w życiu. Było ekstra.
Miałam wrażenie, że jak wszedłeś na scenę, na twojej twarzy malowało się lekkie zażenowanie.
To jest moja naturalna mina. Nie no, stres. Mimo tego, że tych koncertów zagraliśmy naprawdę bardzo dużo, to ja się bardzo stresuję przed koncertem, zawsze. Na pewno nie było tam tego, o czym mówisz, bo bardzo chcieliśmy tego koncertu. Cieszyliśmy się na ten gig, więc to była ekscytacja wymieszana ze stresem.
Bo ja, idąc na ten koncert, trochę się martwiłam. Że może się to skończyć albo dobrze, albo źle.
Też się martwiliśmy. To znaczy nie, że może pójść dobrze, tylko że pójdzie bardzo źle. Trochę na wyrost, bo te cztery wcześniejsze koncerty wyszły bardzo fajnie. Być może gdyby nie pozytywne reakcje publiczności, dobre opinie o tych koncertach i ogólne nasze samozadowolenie po zejściu ze sceny, to byśmy się nie zgodzili. Gdyby Męskie Granie szło jak po grudzie, to pewnie byśmy teraz nie rozmawiali. Pewnie Sebastian w ogóle nie wyszedłby wtedy z taką propozycją. Mamy długą historię położonych koncertów, więc obawa jest zawsze. W sumie bardziej się martwiliśmy, że ludzie nie przyjdą. Ale bilety sprzedały się najszybciej w całej historii zespołu.
I Pogłosu! To był najszybciej wyprzedany koncert w historii tego miejsca. Potwierdzone info.
Poważnie? Trudno mi w to uwierzyć. Super!
Dla mnie, jako fanki zespołu, Cool Kids Of Death jest w pewnym sensie istotnym elementem życia. Jak ty odbierasz ten zespół z perspektywy czasu?
Siłą rzeczy jest to bardzo ważny element mojego życia. Oczywiście z dystansu łatwiej skupiać się na pozytywnych aspektach. I znowu, wracając do tego 2013 roku, nie bez powodu ten zespół zawiesił działalność. Na szczęście teraz te kiepskie emocje się pozacierały, przesłoniły je nowe, pozytywne wrażenia. Być może gdybyśmy wyszli na scenę tego Męskiego Grania i totalnie się wypierdolili na tej scenie, to te wszystkie złe skojarzenia szybciutko by wróciły. Ale udało się, było fajnie. Więc pozytywne aspekty górą.
Poza tym lubię ten zespół, te piosenki, taki typ grania. Gitary, które w CKOD są podstawą brzmienia, to takie gitary, na jakich się wychowałem. Słucham najróżniejszych gatunków muzyki, bo na starość niestety coraz trudniej się czymś zadowolić i szuka się coraz szerzej. Ale jak sobie raz na jakiś czas puszczę klasyczny zespół gitarowy z lat 90., typu Sonic Youth, Pavement, czy odrobinę późniejszy Trail of Dead, jak słyszę te popsute gitary, to czuję, że jestem w domu. Więc CKOD jest takim zlepkiem największych fascynacji muzycznych. Wydaje mi się, że gdybym nie był w tym zespole, to bardzo bym ten zespół lubił. Wkurwiałby mnie na pewno, ale bym słuchał.
Jak to jest w ogóle z wami? Czy zespół istnieje?
Ciężko jest odpowiedzieć na to pytanie. To trochę taki moment zawieszenia. Nie wiemy, co zrobić z tą sytuacją, wartością, która nieoczekiwanie wpadła nam w ręce. Czy coś nagrać, zacząć się wygłupiać? Ale to wtedy się robi takie strasznie poważne. A może udawać, że nic się nie wydarzyło i po prostu wrócić do swoich żyć? Są jakieś plany przedłużenia tego stanu, bo nasz manager dostał licencję od Sony na materiał z drugiej płyty. Kamil z Marcinem otworzyli pliki produkcyjne sprzed 100 lat, żeby zrobić nowy mastering, trochę poprawić produkcję i wydać winyl na 20-lecie drugiej płyty. Zobaczymy, co z tego wyniknie… stawką jest granie koncertów w przyszłym sezonie, ale nie da się tego zrobić bez zrobienia czegoś nowego.
Nie no, dać się da.
Ale to jest, kurczę, trochę nieuczciwe względem publiczności. Wychodzenie i granie tych samych dziesięciu kawałków drugi rok z rzędu.
Masz poczucie, że ten zespół jest ważny dla wielu ludzi? I że był ważny w polskiej muzyce? Rusza cię to w ogóle?
Jasne, że rusza. Ale nie wiem, czy był ważny w kontekście historii polskiej muzyki. Na pewno był ciekawym fragmentem historii polskiej muzyki. A przez te dziesięć lat od zamknięcia się zespołu nieraz spotykała mnie taka sytuacja, że poznawałem kogoś i ten ktoś mówił, że słuchał CKOD i że to był ważny dla niej_go zespół. To zawsze jest dla mnie bardzo zaskakujący motyw. I bardzo miły. Sytuacja się całkiem sporo razy powtarzała, więc wiem, że parę osób tego słuchało.
W jednym z wywiadów, które z tobą czytałam, padło stwierdzenie, że jesteście zespołem jednej płyty…
Też mamy takie wrażenie. Na Openerze graliśmy pierwszą płytę. W dużej mierze ja wybieram piosenki do tej setlisty koncertowej no i teraz chciałem dobrać kawałki z różnych płyt, żeby było różnorodnie, ale kuszą te piosenki z pierwszego albumu. One są najlepszymi wyborami i najfajniej się je nam gra, one najbardziej zapadły w pamięć. Istotne było też to, że gramy z Jackiem Frąsiem, z którym graliśmy do pewnego momentu. Piosenki do Afterparty były już grane z Łukaszem Klausem, więc łatwiej było nam wrócić do rzeczy, które Jacek już grał. Chociaż jak zaczęliśmy próby, to okazało się, że takie kawałki jak Bal Sobowtórów czy Biec, czyli nienagrywane przez Jacka, jakoś bardzo naturalnie, bardzo szybko poszły.
To też było fajne w tym, że w ogóle nie było większych problemów z przypomnieniem sobie tych kawałków. Generalnie to było jak z jazdą na rowerze. Spotkaliśmy się po tych kilku latach w sali prób i piosenki pojawiły się z automatu. Nie było takiego rzeźbienia w gównie, że trzeba było szukać, kombinować. Chociaż zacięliśmy się na Cool Kids Of Death. Jest tam takie przejście, zagraliśmy je bez problemu na Męskim Graniu. A teraz, przygotowując się do Pogłosu, kompletnie nie potrafiliśmy tego odtworzyć. Gdzieś ktoś zapomniał i nagle wszystko się posypało. No i siedzieliśmy nad tym, jak sześciu debili, i nie mogliśmy odtworzyć prostego fragmentu jednej piosenki.
…ale ja się nie zgadzam z tym, że byliście zespołem jednej płyty.
Aaa, to super. Nie było pytania. Możemy przejść do następnego.
Dla mnie kontrowersyjną płytą było dopiero Afterparty, chociaż muszę przyznać, że na koncercie piosenki z tego albumu wypadły zajebiście i wróciłam sobie do tych nagrań.
To są super piosenki. Ale to jest naturalna trajektoria sympatii, jaką obdarza się jakiś zespół. Uwielbia się pierwszą płytę, do drugiej płyty podchodzi się sceptycznie, a od trzeciej to zaczyna się nie lubić tego zespołu. I trafiło na ten moment, że ci wszyscy, którzy lubili pierwszą płytę, to im już nie wypadało lubić Afterparty. Ja tak mam z płytami, że lubię pierwszą, a trzeciej nie znoszę, bo rozczarowuje mnie, że zespół nie gra tego, co chce, żeby grali. Ale płyta obiektywnie jest fajna. Jak ją sobie puściłem, przygotowując się do koncertów, to to są naprawdę dobre kawałki i bardzo dobrze się je gra. Tam jeszcze sporo fajnych rzeczy zostało, może na Soundedit uda się jeszcze coś z niej przygotować.
Tak się składa, że moją ulubioną płytą CKOD jest właśnie trzecia płyta [2006 – przyp.red.]
Trzecia, czyli ta w Hamburgu nagrywana.
Uwielbiam brzmienie gitar na niej.
Bo to był profesjonalny, w dodatku legendarny niemiecki producent muzyki alternatywnej, Tobias Levin. Chociaż nie wiem, czy on wtedy był rzeczywiście legendarny. W każdym razie taki nam się wydawał. Pracował z niemieckimi zespołami, które kojarzyliśmy, jak Tocotronic albo To Rococo Rot, już nie pamiętam, i inne tego typu kapele. Miał piękne studio w Hamburgu, wspominał wspólną trasę z Einstürzende Neubauten po Stanach, więc to wyglądało oszałamiająco z perspektywy zespołu z Łodzi. No i wydawało się, że wiedział, co robi, że ma jakiś pomysł na ten zespół. W ogóle pierwszy kontakt z naszą muzyką miał na żywo. Graliśmy u niego koncert z Mediengruppe Telekommander. I on bardzo chciał ten sound zachować na płycie. Więc 2006 jest zupełnie inaczej nagrana niż pierwsze dwie, które były robione domowo, komputerowo, chałupniczo.
Z kolei o Afterparty przeczytałam taki komentarz, że słychać na tej płycie echo muzyki, która wtedy była popularna. I rzeczywiście, dużo tam new rave’u.
No tak, słuchaliśmy takich rzeczy. To był też taki moment znużenia muzyką gitarową i te taneczne elementy weszły bardzo mocno do tego gatunku. A z drugiej strony słuchaliśmy dużo muzyki z Manchesteru, więc jakby ta taneczność połączona z gitarami była dla nas naturalna. Plus Łódź i electro… jakoś to wszystko się tam zebrało i odbiliśmy w inną stronę. To nie wynikało z zapatrzenia się w inne zespoły, tylko to był naturalny rozwój konwencji, w jakiej graliśmy.
Plan Ewakuacji to jest świetna płyta, ale gdyby nie nagrało jej CKOD, odniosłaby większy sukces. Mam wrażenie, że gdyby wydał ją ktoś inny, ludziom by się bardzo podobała. Biorąc pod uwagę całą twórczość zespołu, to po prostu nie siadło.
Nie siadło na pewno, bo tam się wszystko posypało symultanicznie. Chociaż płyta miała bardzo dobre recenzje. Ale pamiętam, że jak ja sam byłem dużo młodszy i np. czytając recenzję nowej płyty zespołu Agressiva 69, która była bardzo dobrą recenzją, zastanawiałem się: Ale po cholerę ten zespół jeszcze nagrywa? No i my byliśmy dziesięć lat później dokładnie w tej samej sytuacji z Planem Ewakuacji. To też jest śmieszne, że zaczynasz i nagle stajesz się bardzo wyrozumiały dla tych sytuacji. Nie tak jak kiedyś. Nie znosiłem takich powrotów, a teraz to jest bardzo fajne. Starsi muzycy też muszą mieć swoje pole do wyszumienia się na scenie! Więc to się zmienia.
Ale to naturalne, że zespół jest już poza swoim czasem, poza swoim okienkiem, które siłą rzeczy są krótkie dla 99% zespołów. I to już mało kogo interesuje. A ty się tam sycisz jakimiś recenzjami, które napisze kolega, który słuchał cię od pierwszej płyty. Pamiętam, że Krzysztof Varga napisał bardzo wzruszający felieton o tym, że już ostatnia płyta, że rozwiązał się zespół. Nic zaskakującego, że ta płyta została tak przyjęta. Wiesz, być może gdybyśmy zagrali duże trasy, festiwale… a nam się wtedy managment totalnie posypał, bo zatrudnili gościa, który sobie nie poradził i zagraliśmy dosłownie trzy koncerty. Może gdybyśmy zagrali na takim Openerze… chociaż nie, Opener chyba akurat graliśmy. No to w sumie może wcale by nam to nie pomogło.
Nie, ja myślę, że jest tam parę naprawdę solidnych hitów, właśnie pod takie singalongi festiwalowe.
Ale jest jeszcze jedna kwestia. To trudna płyta technicznie i ja myślę, że wokalista tego zespołu by sobie z nią nie poradził na żywo. To wymagało dużo większej skali środków ekspresji, żeby przekazać te wszystkie emocje, które na płycie udało się zawrzeć. To znaczy, byłoby to do wypracowania, ale wymagałoby cierpliwości, żeby znaleźć na wszystko patenty. A znowu w sytuacji, w której wtedy byliśmy, w totalnym zniecierpliwieniu i braku wyrozumiałości, zmęczeniu, nie było przestrzeni na budowanie tego. Na całe szczęście, bo później jakbyśmy się natyrali i zagrali tylko te trzy koncerty, to już w ogóle byłaby masakra.
No właśnie, czy w ogóle kiedykolwiek uczyłeś się śpiewać, pracowałeś z głosem?
Tak. I wiesz co? Poszło mi zaskakująco dobrze. Może nie w takim wymiarze najbardziej oczywistym, ale wiesz, ja sobie totalnie zdzierałem gardło na koncertach. Jak jechaliśmy na kilka koncertów, to trzeci to już było szeptanie. Raz graliśmy jakąś trasę i mieliśmy duży koncert w Mega Clubie w Katowicach, nagrywany do jakiejś stacji muzycznej. Przed koncertem już ledwo mówiłem i ktoś zrobił mi jakiś wywar. Udało się, ale takie sytuacje to był koszmar. Więc poszedłem na lekcje do takiego pana, śpiewaka operowego, do którego zaczęło chodzić dużo lokalnych wokalistów. No i on uczył tych wszystkich technik jak postawić głos, jak krzyczeć, żeby nie zdzierać sobie gardła. On mi powiedział, że słuch absolutny to ma jakiś promil ludzi, że 99% tego słuchu jest wyuczalne. Nawet będąc kompletnym debilem muzycznym, jesteś w stanie bardzo daleko zajść. I to było super, ten fizyczny aspekt. Że będąc na scenie, potrafiłem sobie poradzić z chrypą, z emisją. Ale zabawny był moment, kiedy przeszliśmy już przez ten czysto techniczny, fizyczny aspekt i zaczęło się piłowanie ekspresji. I nagle zobaczyłem, że to jest ekspresja Michała Wiśniewskiego i tego typa z Comy i że on po prostu zrobi teraz ze mnie takiego kolejnego łódzkiego, pierdolniętego nadekspresyjnego wokalistę. I przestałem tam chodzić.
Taka praca z głosem pewnie bardzo buduje pewność siebie.
No tak, jak tracisz głos w połowie koncertu, to ta pewność siebie znika. [śmiech] W Warszawie było tak, że ja tego nie słyszałem, bo na scenie nie było kompletnie niczego słychać, ale czułem, że ten głos po prostu poszedł się jebać totalnie. W pewnym momencie to już było charczenie piosenek.
Chyba nikt tego nie słyszał!
To było zajebiste, że tyle ludzi śpiewało. Właściwie mogłem tylko ruszać ustami.
W CKOD jesteś też współautorem tekstów. Masz swój ulubiony?
Bal Sobowtórów.
Dlaczego właśnie ten?
Bardzo lubię ten kawałek muzycznie. I tekst dobrze pasuje do muzyki, na żywo robi się energia, którą uwielbiam. Dobrze się to skanduje. I jest tam parę takich migawek w tym tekście, które bardzo lubię.
Mam swoją ulubioną anegdotę o CKOD i chciałabym, żebyś mi powiedział, czy jest w ogóle prawdziwa. Chodzi o wasz występ na Castle Party.
Noo, to był mocno anegdotyczny występ.
Wszedłeś na scenę i powiedziałeś: Pozdrawiam wszystkich fanów Harry’ego Pottera?
Tak. Ale to była najbardziej lajtowa rzecz, jaka padła tego wieczora ze sceny i w ogóle ze strony zespołu CKOD. Zdaje się, że dostaliśmy dożywotni ban na Bolków. Próbowaliśmy obrażać tam wszystkich, kogo tylko się dało. Wiesz, ja jakoś nie przepadam za muzyką gotycką i okołogotycką. I tam puściło mi wszystko.
Kamerzysta, który wam zawsze towarzyszy.
Piotrek. Nie zawsze, nie zawsze.
Ale bardzo często.
No dobrze. Kręci trzeci film.
I co o tym myślisz?
Wiesz. Kamerzysta, którym nam towarzyszy to jest mój przyjaciel. Chodziliśmy do jednego przedszkola, do jednej podstawówki. Teraz mieszkamy niedaleko siebie i nasze dzieci się przyjaźnią. Jego obecność jest naturalnym elementem w tej całej sytuacji. Nakręcił o nas dwa filmy i patrzy, czy nie znajdzie materiału na trzeci. Zobaczymy, co z tego wyjdzie. Podobno coś tam się pojawia, ale nie może nam powiedzieć, żebyśmy nie grali pod to. Może w końcu zostaniemy Kardashiankami polskiej sceny muzycznej.
To jest w ogóle bardzo ciekawe. Jesteście zespołem nieaktywnym od wielu lat, ale cały czas coś się dzieje wokół was. Powstały dwa filmy i możliwe, że będzie trzeci. Wyszła książka.
Belmondo nas namecheckował w swoim ostatnim kawałku, Budyń zaśpiewał Butelki na jednej z ostatnich swoich piosenek. Tak. Jest coś takiego. Nie będę narzekał, że tak to się układa.
Pracowałeś w CD PROJEKT RED na stanowisku Soundtrack Supervisor do gry Cyberpunk. To brzmi jak najlepsza praca na świecie.
Tak. Była to ekstra praca. Tylko że na razie się skończyła. Ale było super.
Jak wyglądał twój typowy dzień w takiej pracy?
Moja praca w ogóle wygląda tak, że siedzę przy komputerze cały dzień, rysując lub animując, a w tle cały czas leci muzyka. Mam z nią kontakt i powiedzmy, że orientuję się w muzyce. Zawsze słuchałem dużo bardzo różnych rzeczy. Więc kiedy mój kolega, który jest szefem tego studia, powiedział: Szukamy kogoś, kto to skoordynuje i wyprowadzi na dobre tory… nie znasz może kogoś? No i ja mówię Adam, błagam! A on na to: Jesteś pewny? Mówię to potem mojej żonie, a ona na to: Chyba jesteś pyszałkiem, że myślisz, że dałbyś radę w takiej pracy. [śmiech] Adam skontaktował mnie z Marcinem Przybyłowiczem, który był odpowiedzialny za score Cyberpunka razem z P.T. Adamczykiem. I oni, żeby poznać mój tok myślenia i zobaczyć, czy to w ogóle ma sens, zlecili mi zrobienie na próbę playlisty jazzowej i latino. Ugryzienie muzyki latino było dosyć trudne. Tym bardziej że to było przed momentem, w którym te całe reggaetony i Bad Bunny wystrzeliły w kosmos i stały się najbardziej słuchalną opcją w muzyce urban na świecie. Spodobało im się to, co zrobiłem.
Sytuacja tam wyglądała tak, że Lakeshore Records miało im dostarczyć kawałki, które Przybyłowicz miał opiniować. Te kawałki były kiepskie, w kurwę kiepskie. I oni trochę nie wiedzieli, jak to ugryźć. Potrzebowali kogoś, kto to usprawni. Adam dużo mi opowiadał o idei muzyki w Cyberpunku, że to mają być młode zespoły, które nagrywają piosenki dla nich i to Cyberpunk ma być dla nich taką platformą, dzięki której zaczną być kojarzeni. I że wszyscy artyści, nawet ci bardziej rozpoznawalni, typu Grimes czy Run The Jewels mają tam występować pod zmienionymi nazwami, to nie może mieć żadnej łączności z naszą rzeczywistością. W tekstach nic nie mogło się odnosić do naszego świata. To miało jeszcze bardziej podbić tę immersyjność gry. No ale w proponowanych piosenkach tego nie było. Więc postanowiłem, że sam będę pisać po prostu do zespołów. I nie było sytuacji, że ktoś powiedział: Nie dziękuję, nie jestem zainteresowany. Był taki moment, że miałem wrażenie, że jakbym napisał do Kanyego Westa, to Kanye by odpowiedział, że ok, że ma kawałek i że da.
Zależało mi też, żeby wcisnąć małe ciekawe rzeczy, a nie wybrać najbardziej oczywiste. Z tych bardziej oczywistych był ASAP, wspomnieni już RTJ i Grimes, ale była cała przestrzeń do wypełnienia tymi małymi zespołami. Najpierw napisałem do The Armed, Tomb Mold, Gazelle Twin. Był też taki typ Rat Boy, jeden kawałek wpadł mi w ucho. Takie lekkie, zadziorne. To on na drugi dzień przysłał mi cała masę kawałków. W przypadku muzyki elektronicznej wymyśliłem, żeby zgłosić się do wytwórni MOST Records. Pierwszym impulsem było to, żeby jak najwięcej Łodzi znalazło w tym Cyberpunku, bo Adam też jest z Łodzi. Więc Tomasz Seliga [SLG-przyp.red], którego znam jeszcze ze starych lat z Łodzi, przysłał mi jakieś dwieście utworów podzielonych tylko na wykonawców. To było mega zajebiste, ale przez te dwieście utworów trzeba było się przekopać i wybrać kilkanaście. Więc to była ekstra praca.
Strasznie ci zazdroszczę.
Też bym sobie zazdrościł. Ale wiesz, po super górce najczęściej przychodzi dołek. Wokół tej muzyki miało się więcej rzeczy dziać, ale w efekcie się wszystko rozmyło. Chociaż teraz jak jest Cyberpunk: Edgerunners na Netfliksie, to tam trochę tych kawałków ponownie zafunkcjonowało – na przykład numer Jakuba Ziołka, czy dwie piosenki Drivealone, jedna blackmetalowa, druga taka bardziej indie rockowa. I Deszcz jeszcze na przykład. Jest też utwór, który najpierw był podpisany jako Let’s Eat Grandma, a później jako Rosa Walton solo, bo one się wtedy pokłóciły, I Really Want to Stay at Your House i on jest teraz jakimś mega hitem. Po Edgerunners hula w sieci.
Więc to dalej sobie żyje. Z Połozem też była sytuacja – nagrał dwa genialne kawałki, ale zwłaszcza jeden to był banger pokroju Born Sleepy Underworld. Mega. Ale coś z nazwami było nie tak, albo ktoś coś podmienił i na playliście, która poszła do Spotify, jest ten drugi utwór jednak. Ale widziałem, że Połoz też się znalazł w Edgerunners. Przynajmniej mam taką satysfakcję, że paru znajomych może włączyć na Netfliksie serial, który jest mega popularny i mega zajebisty i usłyszeć w nim swój kawałek. Równolegle z pracą dla CD PROJEKT RED kończyłem swój serial animowany. Tam w każdym z 13 odcinków jest piosenka. Między innymi Drivealone, 19 wiosen, Guiding Lights, Deszcz, L.Stadt, Myslovitz, Belmondo, Koza, Młody Osa – jeszcze Młody, a nie Zdechły. Wybieranie tych piosenek i dopasowywanie ich do animacji było doświadczeniem, które bardzo mi później pomogło w pracy przy Cyberpunku.
O Superłotra [Jak Zostałem Superłotrem-przyp.red.] też chciałam zapytać. Naprawdę robiłeś go siedem lat?
W sumie. To jest długi proces, bo złożyliśmy ze studiem Animoon Grzegorza Wacławka projekt i dostaliśmy dotację na development, w ramach którego zrobiliśmy pilota, później następną dotację na zrobienie serialu. Więc tak w sumie to się rozłożyło, to nie było tyle lat pracy nad jednym projektem. W międzyczasie pracowałem w CD PROJEKT RED i zrobiłem masę innych rzeczy, ale jakby to złożyć do kupy? Od pierwszego narysowanego projektu do pierwszego pokazu to siedem lat mogło spokojnie minąć.
Nie było tam nic, co byś chciał poprawić?
Wszystko tam poprawiłem, dlatego tyle to trwało, bo ostatnie dwa lata to praktycznie od nowa rysowałem połowę serialu, bo nie było efektu, który sobie wymarzyłem. Oczywiście jak rysowałem sam, to też tego efektu do końca nie było, więc może miałem za wysokie oczekiwania, może powinienem zacząć poprawiać po samym sobie. Generalnie ostatnie dwa lata pracy to był amok.
To jest kwestia twojego perfekcjonizmu czy naprawdę źle zrobionej roboty przez innych?
A to różnie bywa. Czasami było naprawdę źle, ale tak sobie pomyślałem, że jak już dostałem okazję zrobienia serialu według własnego pomysłu, to chciałbym być zadowolony. Miałem takie uczucie, że jak gdzieś odpuszczę i nic nie wyjdzie z tego serialu, to będę wierzył, że to przez to, że odpuściłem. Jak nie odpuszczę i nic z tego nie wyjdzie, to przynajmniej będę miał poczucie, że zrobiłem wszystko, co się dało, żeby to zadziałało. Z perspektywy czasu nie wiem, która opcja jest gorsza. Chyba jednak wybrałem tę gorszą.
Zrobiłeś komiks o Chopinie.
Kiedyś.
Został wycofany.
No, była taka przygoda. To był projekt finansowany przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych w ramach Roku Chopinowskiego: antologia komiksowa, komiksy luźno związane z Chopinem. I to robiła Kultura Gniewu, czyli wydawnictwo, które… no nie jest, a przynajmniej wtedy nie było wydawnictwem, które wydaje komiksy dla dzieci. Więc to od początku była antologia traktowana na poważnie. Twórcy mieli wolną rękę, był bardzo fajny line-up, uznani twórcy komiksu mainstreamowego z najwyższej półki jak Jakub Rebelka oraz silna reprezentacja komiksu niezależnego z Patrykiem Mogilnickim i Endo na czele. Więc był ten super zestaw plus totalnie wolna ręka. Zaczerpnąłem pomysł z opowieści naszego ówczesnego perkusisty Łukasza Klausa, który grał kiedyś ze znanym popowym zespołem. I krążyła taka historia, że wokalista tego zespołu występując w zakładach karnych, ukradł jakiemuś więźniowi teksty i później wykonywał je jako swoje. I że największe hity tego zespołu to są teksty jakiegoś typa z więzienia.
Więc wychodząc od tego pomysłu, zrobiłem coś w stylu, że zespół jedzie do więzienia i tam mieli pozbyć się kogoś, kto napisał te teksty czy coś. I że oni to robią w ramach Roku Chopinowskiego, no bo to nawiązanie miało być luźne. I tyle. Narysowałem. Było tam dużo brzydkich słów i takie dosyć niefortunne określenie, które też było zaczerpnięte z tej opowieści Łukasza: cweloholokaust. I to wszystko było w tym komiksie. Ale wiesz, i scenariusz i komiks były akceptowane na iluś szczeblach. To było tłumaczone na niemiecki. Tłumacz dzwonił do mnie i konsultował, jak przetłumaczyć te wszystkie bluzgi. I to poszło. Wtedy nie miałem pojęcia, ale teraz już wiem, że aferę nagłośnił prawicowy szur z internetu. Podchwycił to TVN i na zasadzie takiego głuchego telefonu to wystrzeliło. No i dwa dni później w telewizji jakiś polityk machał tym komiksem przed kamerą.
Ja tego dnia byłem w Warszawie i widziałem się z Szymonem. [Holcmanem, Kultura Gniewu-przyp.red.] Poszliśmy cali bladzi na wódkę. W pewnym momencie Szymon odbiera telefon: Aha, aha. Ok, dobra. Tak, przygotuję. Rozłącza się i mówi do mnie: Sikorski poprosił o całe twoje dossier za pięć minut na swoim biurku. Później Zdrojewski tłumaczył się w telewizji, że z tego co on wie, to wszystko są bardzo dobrzy twórcy, z dorobkiem, że tam nie ma przypadków. Cyrk. A to wszystko to pierdolone TVN, nawet nie czytając tego komiksu, nie wiedząc, o czym jest. Później widziałem, że Waszczykowski gdzieś w sejmie machał tym Chopinem i tam były takie karteczki fluorescencyjne pozakładane, zakładam, że na moim fragmencie. Bo wszystko poszło o to, że to w Niemczech rozdawano dzieciom. Takie polskie myślenie – jak komiksy, to dla dzieci. I z tego się zrobiła afera, bo jak to dla dzieci skoro cweloholocaust?
Wypowiadał się naczelny rabin Berlina, że nie jest to fortunne określenie, ale w sumie chodzi o to, żeby nie wyrządzać drugiemu krzywdy… Absurd kosmiczny. I ten komiks miał trafić na przemiał. Ale Szymonowi udało się dogadać, że na przemiał pójdą tylko okładki z logiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych i ten komiks przeżył, był dodawany do jakichś zamówień z Kultury Gniewu. Ten nakład się rozszedł, ale były akcje, że na Allegro egzemplarze chodziły po kilka tysięcy złotych. Dzwonili też do mojej szkoły, dziekan wydziału odebrał ten telefon, myślał, że dostałem jakąś nagrodę, czy coś. A tu pytania czemu ja w ogóle pracuję w tej szkole i na jakiej podstawie. Wtedy to był taki moment stresu. Ale później to się obróciło na moją korzyść. Dużo ludzi sobie o mnie przypomniało i nagle wpadło zlecenie z Radio Roxy, Budyń zadzwonił, żebym mu zrobił ilustracje do książki, no i bardzo dużo rzeczy zaczęło się dziać zawodowo. A później znów wszystko wróciło do normy. Czynny twórca powinien mieć taki skandal raz na rok i wtedy żyłby jak król.
Graliście na zakończeniu Pogłosu, widzimy się w dniu zamknięcia Konkretu. Można odczuć, że miejsce dla kultury niezależnej w tym kraju się kurczy, jak napisał w swoim artykule Jędrzej Słodkowski. Jak ty to widzisz?
Mata ma taki kawałek, że siedzi nad Wisłą i stare baby na niego krzyczą. Albo robi imprezy i sąsiad się awanturuje. To ja jestem już tymi starymi babami i sąsiadem, który przychodzi z awanturą. Jestem już zupełnie po innej stronie. Ale wiesz, jak dla mnie oczywistym jest, że klub Konkret czy klub Pogłos jest wartością dla miasta. Nawet jeżeli na imprezę przychodzi 20 osób, to tam się dzieją rzeczy, które później rezonują i miasto powinno dbać o tego typu miejsca. Nie wiem, z kasy miasta powinno się wygłuszać takie kluby, zapewniać komfort i ludziom, którzy bawią się w środku, i ludziom, którzy mieszkają wokół, żeby te miejsca mogły istnieć.
I to jest oczywiste, że tak to powinno działać, że to powinno budować markę miasta, a nie być traktowane jak bezpański pies. Tam tak naprawdę tworzy się specyfika młodego miasta. Ale to nie jest jedyna rzecz, która jest popierdolona w tym kraju. W Berlinie taki klub byłby dobrem ogólnym, w Polsce jest czymś, co przeszkadza wszystkim. Zobacz sama na komentarze pod tym artykułem: Popularny to by się utrzymał. Niech se kurwa sami zapłacą, to będzie. Takie typowe polskie pierdolenie. No ale ja jestem poza tą sytuacją, obserwuję ją z boku i mogę sobie myśleć, że pewne rozwiązania są oczywiste, ale wcale tak być nie musi. Nie jestem na pierwszej linii frontu tak jak Kuba [Wandachowicz].