Czytając recenzje nowej płyty angielskiego Dry Cleaning, napotkałem stwierdzenie, że siłą tego albumu jest to, że w zasadzie niczym nie zaskakuje. Częściowo się zgadzam – ten zespół nie musi zaskakiwać. A na pewno jeszcze nie na tym etapie. Może na kolejnej płycie? Może na jeszcze jednej? Nie jest jednak tak, że wszystko dzieje się tutaj identycznie jak na poprzednim, doskonałym New Long Leg, oj nie.
Ani tej, ani pewnie jeszcze wielu kolejnych płyt Dry Cleaning nie da się moim zdaniem opisać bez osadzenia ich w kontekście sytuacji, w jakiej ten zespół się w ogóle narodził. Trzech instrumentalistów tego zespołu to starzy wyjadacze, którzy zjedli niejeden makaron z cukinią (bardzo popularna pasza, jaką organizatorzy koncertów DIY karmią będące w trasie zespoły) i przespali niejedną pokoncertową noc na podłogach europejskich squatów. Kiedy ich kolejne hardcore-punkowe projekty dokonały żywota, panowie postanowili pograć razem, ale trochę inaczej – bardziej w post-punkowym klimacie. W trójkę stworzyli swoje pierwsze demówki. „Wiele osób chciało z nami śpiewać, ale przerobiliśmy już to wszystko” mówił po wydaniu New Long Leg Tom Dowse – gitarzysta grupy – w wywiadzie dla Rolling Stone. Pomysł zaangażowania w to Florence Shaw – wokalistki – narodził się zupełnym przypadkiem. „Wciąż wydaje się to bardzo dziwne, że to mój zawód. Ale jednocześnie naturalne – chyba powinnam zacząć to wcześniej”. Flo przeżyła prawie 30 lat bez ani jednego marzenia o byciu gwiazdą rocka. Tego typu sytuacja w ogóle nie pojawiła się w kręgu jej zainteresowań. Znała jednak Toma ze studiów, a ten przy jakimś piwie puścił jej muzykę, którą tworzył z dwoma kolegami – basistą Lewisem Maynardem i perkusistą Nickiem Buxtonem. Flo komentowała poszczególne fragmenty w ich trakcie swoim głębokim głosem. Tom doznał olśnienia. To było to, czego szukali. Pozostało namówić koleżankę na grę w zespole, co okazało się bardzo trudne, ale wyszło. Od tamtej pory historia tego zespołu toczy się lawinowo – jedna EPka, druga EPka i nagle na koncert zespołu przychodzi ktoś z wytwórni 4AD. Od tamtej pory Dry Cleaning pojawia się na ustach wszystkich fanów muzyki alternatywnej na świecie.
Historia tego zespołu jest jak z niezbyt dobrego filmu, ale jednocześnie ma jeden bardzo ciekawy walor. Otóż z każdą płytą jesteśmy świadkami narodzin gwiazdy i jej progresu w drodze od zupełnie niezainteresowanej tworzeniem muzyki osoby do twórczyni i frontwoman z prawdziwego zdarzenia. Stumpwork nie jest jakimś wielkim skokiem na tej osi, ale zdecydowanym, pewnym krokiem naprzód. Zdarza się, że Flo wychodzi ze swojej roli melodeklamatorki i zaczyna… śpiewać (Gary Ashby, Don’t Press Me). I o ile nie można się przyczepić do jej techniki, o tyle czuć, że artystka nie czuje się w tym jeszcze naturalnie, a w śpiewanych partiach drzemie jeszcze całkiem spora nutka zawstydzenia. Czy to wada? Skądże! To tylko (a może „aż”) dodatkowa warstwa, która wzbogaca dramatyzm jej narracji. Ciekawie słucha się też zamykającego album, fenomenalnego Icebergs, w którym rytmika jej wypowiedzi nawiązuje trochę do rapu, w czym Florence odnajduje się już bez żadnych zastrzeżeń.
Sama liryka Florence to jest już najwyższa światowa półka poezji. Połączenie strumienia świadomości z bystrą obserwacją otoczenia, wspaniałym poczuciem humoru i licznymi nawiązaniami do popkultury to zdecydowanie jej specjalność. Mam wrażenie, że gdyby poprosić Flo o komentarz na żywo do procesu schnięcia farby, artystka zrobiłaby z tego wielowątkową opowieść z wartką akcją i licznymi dygresjami. Momentami jest niemal uroczo naiwnie („Things are shit, but they’re gonna be okay / And I’m gonna see the otters” czy „Gary Ashby / Have you seen Gary? / Family tortoise / Are you stuck on your back without me?”), życiowo-przyziemnie („All I could afford was a gaming mouse / So don’t touch my gaming mouse, you rat”) lub po prostu dziwnie („I’ve lost a jelly shoe / Embedded in my innards / Sinew and gristle / Inside, outside”), a z nawiązań do popkultury mamy tu Chemical Brothers, Fatboy Slima, Pac-Mana, kawiarnię Costa czy Barry’ego Manilowa – a to tylko kilka przykładów, które wprost padają w tekstach. Każda z tych zwrotek jednocześnie ma i nie ma większego sensu, ale już sam dobór słów i ich melodyka tworzą potężną liryczną broń w rękach wokalistki.
Oczywiście siłą tego zespołu nie jest tylko Florence. Tom Dowse na gitarze i duet Maynard – Buxton w sekcji rytmicznej również doskonale opowiadają swoje własne instrumentalne historie. I w kwestii instrumentalnej również widzę bardzo duży progres, ale jest on nieco mniej oczywisty. Chłopaki tym razem popisują się trochę mniej. Z małymi wyjątkami, instrumenty są tutaj nieco bardziej zachowawcze i wycofane – jakby partie te napisane zostały napisane z myślą o stanowieniu prostego tła dla opowieści snutych przez wokalistkę, a nie gitarowo-basowo-perkusyjnego popisu per sé. I bardzo dobrze – to duża umiejętność tworzyć w ten sposób, a przy tym dalej potrafić przykuwać zainteresowanie do każdego oddzielnego instrumentu w niemal każdym utworze. Co więcej – te wyjątkowe kawałki, w których to instrumentaliści grają pierwsze skrzypce, wybrzmiewają dzięki temu jeszcze mocniej. Mowa tutaj o wspaniale „jadącym” Liberty Log, czy mój ulubiony kawałek na całej płycie – Hot Penny Day, który dzięki orientalizującej gitarze i „kaczce” na basie brzmi jak coś, co mogłoby stworzyć King Gizzard & The Lizard Wizard. Warto też zwrócić uwagę na nieco poszerzoną paletę instrumentalną na tym albumie – od różnego rodzaju dęciaków po zwykłą gitarę akustyczną w Kwenchy Kups – progres widać również pod kątem doboru środków wyrazu przez muzyków.
Stumpwork to bardzo mocny krok naprzód w twórczości Dry Cleaning, ale przy okazji płyta, która daje nadzieję na jeszcze większy progres w przyszłości. Potencjał tego zespołu jest niezmierzony. I to jego największa siła. Chcę więcej.
PS. Kontrowersję wzbudziła od początku okładka tej płyty. Jeśli kogoś obrzydzają włosy w łazience to ewidentnie ma znacznie lepszy hair routine niż ja. Możecie podsyłać mi swoje porady na ten temat 😉
Posłuchajcie całego albumu: