Niesamowite, jak szybko leci czas. Wydaje się, jakby to było wczoraj, gdy rozmawialiśmy z Geordiem Greepem i Mattem Kwasniewskim-Kelvinem – gitarzystami i wokalistami największej wówczas nadziei brytyjskiej muzyki oraz prawdziwego fenomenu w świecie noise rocka – Black Midi. Minęły niecałe dwa lata i chłopaki mają za sobą światową trasę (a czasu na to za dużo nie było, gdyż pół roku po naszym wywiadzie na OFFie zaczęła się pandemia), chwilową zmianę składu (Matt zrobił sobie przerwę od zespołu, aby skupić się na zdrowiu psychicznym) i drugą płytę – „Cavalcade”, która ukazała się 28 maja 2021 r. Czy może byc lepszy czas, aby zapytać chłopaków, co u nich słychać? Tym razem odpowiada nam Morgan Simpson – ich genialny perkusista.

[YOU CAN ALSO READ IT IN ENGLISH]

Ostatnim razem, gdy opublikowaliśmy wywiad z twoimi kolegami, pobilismy chyba wszystkie nasze rekordy wyświetleń. Ludzie naprawdę chcieli wiedzieć o was wszystko, a oczy całej alternatywnej prasy i fanów były na was zwrócone non-stop. Jak się z tym czuliście?
Myślę, że oczywiście… Wiesz, nie chcę odpowiadać za wszystkich, ale osobiście miałem tak, że nie byłem w stanie zignorować tego, że ludzie nas obserwują. Jedziesz np. na taki OFF Festival i widzisz tam setki ludzi. To był chyba mój pierwszy raz w Polsce. Przynajmniej nie pamiętam innych. No i grasz pierwszy raz w Polsce i na twój koncert przychodzi prawie tysiąc osób. To niesamowite. Wydaje mi się, że to było całkiem oczywiste i ewidentne, że jesteśmy obserwowani. Ale nigdy nie czułem jakiejś presji z tym związanej. Raczej mam poczucie, że żylismy i dalej żyjemy życiem z marzeń. Nie ma w tym czasu i miejsca na presję, bo ciągle myślisz sobie: „Wow, jestem w światowej trasie mając 19, 20 lat”. Niesamowite. Dla mnie osobiście był to specjalny rok i chciałem się w niego po prostu zagłębić.

Narosło jednak wiele mitów i oczekiwań dookoła was. Czy były one zgodne z waszym wyobrażeniem zespołu? 
Eee, nie! [śmiech] To naprawdę prosta odpowiedź. Jeśli będziesz próbować użyć tego, co mówią o tobie ludzie, żeby określić swój obraz własnego zespołu, to nigdy nie będziesz szczęśliwy. Wiesz, jak ludzie porównują nas do zespołu X, Y czy Z, to na swój sposób jest to największy komplement, jaki możesz dostać, bo porównują cię do swoich ukochanych zespołów. I to samo w sobie nie jest złe. No i było to też całkiem spoko, bo poznaliśmy dzięki temu przy „Schlagenheim” [pierwszej płycie Black Midi] wiele interesujących zespołów, których wcześniej nie znaliśmy. Znowu – nie chcę mówić za wszystkich, ale generalnie nie słuchaliśmy takiego typu muzyki, jaki sami tworzyliśmy. Zostaliśmy wciągnięci w szufladki typu „noise” czy „math” i… Wiesz, nawet to nazywanie nas „math rockowym” zespołem było całkiem leniwe. Nasze piosenki charakteryzują się technicznym podejściem do gitar, co z automatu uznawane jest za „math rock”, ale sami twierdziliśmy, że „no nie, nie bardzo”. Mamy jedną piosenkę w metrum 5/4, więc „och, Black midi to math rockowy zespół”. Dużo było takiego leniwego dziennikarstwa wokół nas w tamtym czasie. Ale tak, jedną bardzo fajną rzeczą w tym temacie jest to, że poznaliśmy mnóstwo zespołów, których wcześniej nie znaliśmy. 



A jak czujecie się z tym, co dzieje się dookoła was teraz? 
Bardzo podekscytowani. Ten album jest bardziej zbliżony do tego, co tak naprawdę chcemy robic w przyszłości. Zawsze jest pewne poczucie odłączenia, gdy robisz płytę, która nie jest w stylu, którego sam słuchasz i potem grasz te piosenki na żywo. To samo w sobie jest dobrą zabawą, ale przestaje nią być, gdy robisz to 200 razy w roku. A teraz mam wrażenie, że idziemy w kierunku, który bardziej nam odpowiada, bo bardziej lubimy tę muzykę. 

Czytałem właśnie, że nie za bardzo lubicie „Schlagenheim”. Co jest nie tak z tym albumem, poza tym, że nie słuchaliście takiej muzyki?
Cóż, nie jestem pewny, czy coś takiego powiedzieliśmy. Chociaż jest to całkiem możliwe, ale to nie były moje słowa. Ta płyta była spoko w swojej kategorii, pod względem pewnego rodzaju energii czy chaosu. To było spoko. Ale wydaje mi się, że chcieliśmy zrobić coś więcej. To był dobry wyznacznik tego, gdzie byliśmy jako zespół. Moim zdaniem płyty są jedynie dokumentacją danego momentu w życiu artysty. Chcesz to po prostu wydać i nie trzymać przy sobie przez pięć, sześć lat, bo wtedy stopujesz inny materiał, który mógłbyś napisać w tym samym czasie. Jak tylko pogodzisz się z tym, że to wszystko jest dosłownie dokumentacją, pomyślisz: „Ok, wypuszczajmy”. Ludzie mogą sobie mówić co zechcą, ale to wszystko jest po prostu jedną długą podróżą. Ja osobiście lubiłem „Schlagenheim”, ale wydaje mi się, że po prostu chcieliśmy zrobic coś bardziej wymagajacego melodycznie i muzycznie. 

Przed Covidem byliście zasadniczo w nieustannej trasie, ale i tak graliście już część piosenek z „Cavalcade”. Kiedy mieliście czas, żeby je tworzyć?
Tak, masz rację! Graliśmy „Chondromalacia Patella” i „John L” pod koniec amerykańskiej trasy. Szczególnie „John L” jest taką piosenką, w której mieliśmy poszczególne sekcje napisane od jakiegoś czasu, ale nie wiedzieliśmy jak je połączyć, ale pod koniec 2019 mieliśmy kilka prób, na których nam się to udało, połączylismy je w sekcje i bla bla bla. Z „Chondromalacia Patella” było podobnie. Amerykańska trasa była papierkiem lakmusowym dla tych piosenek. Ale wydaje mi się, że mimo wszystko mieliśmy czas, żeby pisać. Nie korzystaliśmy z niego po prostu zbyt dobrze, bo trasa była naszym pierwszym poważnym doświadczeniem i była bardzo intensywna, chociaż przy tym wspaniała. Jest bardzo interesujący kontrast między życiem w trasie i powrotem do domu. Niektórzy mają z tym problem. Totalnie to rozumiem. Mielismy też trochę czasu… Myślę o innych piosenkach – np. „Ascending Forth”. To powstało już w 2020. Geordie przyniósł ten kawałek i graliśmy go na brytyjskiej trasie w lutym. 2019 był bardzo rozbity w kwestii pisania materiału, bo nie moglismy się za to zabrać. 



Mimo wszystko, szybko wam poszło. Nie minęło wcale dużo czasu od „Schlagenheim”. Jak wygladał proces tworzenia?
Cóż, zaraz miną dwa lata od wydania tej płyty, bo wyszła w czerwcu 2019. To było podstawą tego zespołu od samego początku – chcieliśmy wydawać tak dużo, jak tylko będziemy w stanie. I tak często jak tylko się uda. Nie wiem, czy to dobry sposób na określenie tego, ale zawsze chcieliśmy być w ruchu, ciągle pisać i przesuwać swoje granice. Założyliśmy, że idealnie by było wydać ten album rok po „Schlagenheim”. No, może półtora, ale oczywiście przyszedł Covid. Myślę, że pod kątem wydawania jesteśmy wielkimi optymistami i nie myślimy zbyt realistycznie, ale zawsze chcieliśmy, żeby działo się to możliwie jak najszybciej. 

Czyli na kolejny album też nie trzeba będzie długo czekać? 
Może wyjść z końcem tego roku! 

Super! Wracając do „Cavalcade” – zanim zaczęliście nagrywać, Matt zrobił sobie przerwę od zespołu. Nie chcę pytać o niego, bo ma do tego wszelkie prawo, ale jak wy zareagowaliście na to jako zespół? Zmusiło was to do dużych zmian? 
Myślę, że sytuacja mówi sama za siebie i nie mam za wiele do powiedzenia. Musieliśmy po prostu się do tego zaadaptować i wyciągnąć z tego jak najwięcej dobrego z sytuacji, w której Matt nie jest zaangażowany i działamy bardziej jako trio. Musieliśmy się dostosować i sprawić, żeby to zadziałało. Po prostu.

Zaprosiliście za to parę osób do współpracy, aby zagrały na instrumentach smyczkowych czy dętych. Jak wpuszczenie ludzi z zewnątrz wpłynęło na dynamikę wewnątrz zespołu?
Ten materiał sam prowadził nas do takich decyzji i zawsze tak powinno być. Jest więcej kolorów, tekstur i tonów słyszalnych w każdej ścieżce. W porównaniu do „Schlagenheim”, w mojej opinii, „Cavalcade” jest dużo bardziej ekspansywna, szersza. „Schlagenheim” jest taka [Morgan składa dłonie bardzo blisko siebie, pokazując wąską przestrzeń między nimi] i bardzo, bardzo intensywna. A teraz otworzyło nam się pełne spektrum. To po prostu miało sens. Nie jest tak, że od początku zespołu chcieliśmy zapraszać do niego gości i bla bla bla, ale w przypadku tego materiału to miało sens. Seth [Evans – klawiszowiec] i Kaidi [Akinnibi – saksofonista] dołączyli, moja dziewczyna – Rosie – wpadła i zaśpiewała w jednym kawałku, Blossom Caldarone – jedna z naszych bliskich przyjaciółek – zagrała na wiolonczeli a Jerskin Fendrix na skrzypcach. I to po prostu miało sens. 



Skoro jesteśmy przy Jerskinie Fendrixie i innych ludziach. Współpracujecie także czasami z Black Country, New Road. Stworzyła się dookoła was scena, która staje się coraz bardziej popularna. Jak to jest byc w centrum czegoś takiego?
Ja osobiście nie lubię wiązać tego, co dzieje się w Londynie ze słowem „scena”. Oczywiście, jest ono łatką, która pozwala ludziom to wszystko zrozumieć, ale ja bym to nazwał bardziej społecznością. Z tym słowem możesz pójśc nieco dalej. Wiesz, kiedy słyszę słowo „scena”, myślę o czymś wymyślonym i wymuszonym. Natomiast kiedy słyszę „społeczność”, myślę sobie: „O, formują się tu prawdziwe relacje”. I zdecydowanie jest to bardziej społeczność. I – jak pewnie już słyszałeś wielokrotnie – The Windmill [klub, który służy jako baza tej społeczności] jest absolutną, olbrzymią częścią tego wszystkiego. Oczywiście jest to wspaniałe. Super, że aż tyle się dzieje i nie mówię tu tylko o „zespołach rockowych” per se, czy ludziach od UK Jazzu, jak np. Nubya [Garcia], Shabaka Hutchings czy Ezra Collective. Dużo się dzieje i jest to bardzo ekscytujące od kilku lat. 

Wspomniałeś o The Windmill. Słyszałem, że musieliście ratować to miejsce zbiórką. Jak poszło?
Tak. Poszło znacznie, znacznie lepiej niż sobie wyobrażaliśmy. To było wspaniałe, czysto z perspektywy ratowania tego miejsca, bo nie wiem co by się stało, gdyby The Windmill upadł. Nie może tak się stać. Serio, nie może! 

Prawdopodobnie już się nie wydarzy, skoro jesteśmy na ostatniej prostej w kwestii Covidu. Wróćmy do płyty. Oczywiście jest na niej więcej progresywnych inspiracji. Czy muzyka, która was inspiruje, zmieniła się w ostatnim czasie, czy to była świadoma decyzja, żeby pójść w bardziej wymagające rejony? 
Myślę, że naturalnie słuchaliśmy znacznie więcej muzyki niż w czasie pisania „Schlagenheim”. Chociaż wracając jeszcze do tamtego czasu i muzyki, którą tworzyliśmy – myślę, że… Nie chcę powiedzieć, że moglibyśmy napisać „Cavalcade” w tamtym czasie, ale nasze inspiracje nie pokrywały się z tym, co wtedy robiliśmy. Chociaż i tak chcieliśmy zrobić taki album. W pewnych sprawach oczywiście zmieniły się nasze inspiracje, ale też indywidualnie chcieliśmy rozwijać się na naszych instrumentach. Ja chciałem udoskonalić się w języku czy słowniku jazzu – jakkolwiek by tego nie nazwać. Wszyscy chcieliśmy rozwijać swoje ręce, grę na instrumentach i też słuchać tak dużo muzyki, jak to możliwe.



Zdecydowaliście się też improwizować mniej. Jak teraz wygląda wasz proces pisania utworów? 
Kilka piosenek powstało w sposób zbliżony do tych ze „Schlagenheim” – poprzez połączenie różnychfragmentów pomysłów. Te piosenki to „John L”, „Chondromalacia Patella”… Co jeszcze jest na tej płycie? [śmiech] Jest kilka piosenek, które tak stworzyliśmy, ale także kilka, które powstały inaczej – jak „Marlene Dietrich”, „Ascending Forth”, „Diamond Stuff”, czy „Hogwash and Balderdash”. Większość z nich została napisana w całości przez Geordiego lub Camerona [Pictona – basistę i wokalistę] i położona na zespołowym stole, bo Covid sprawił, że nie mogliśmy przebywać w jednym pomieszczeniu. Prosta sprawa – jest to inna droga, ale prowadzi w to samo miejsce, w którym jesteśmy bardzo podekscytowani. Myślę też, że cała ta legenda o nas, jako zespole improwizującym jest lekko przesadzona. Ludziom wydaje się, że cały pierwszy album jest improwizowany, a wcale tak nie jest. Po prostu wiele z tych piosenek powstało z fragmentów, które nagraliśmy podczas improwizacji. I wcale nie jest powiedziane, że już nie będziemy tak robić – po prostu mamy teraz więcej niż jeden sposób pisania utworów. 

A jak to, że chłopaki przynosili gotowe piosenki wpłynęło na twoja pracę jako perkusisty?
Było inaczej. To było wyzwanie, chociaż ja zawsze traktuje układanie swoich partii jako wyzwanie. W takim sensie, żeby stworzyć coś, co będzie mi się podobać. I niezależnie od tego, czy robię to na bieżąco, czy do gotowych kawałków, to jest wspaniałe wyzwanie i bardzo mi odpowiada. W tym przypadku proces wyglądał zdecydowanie inaczej. I na początku myślałem sobie: „Och, te partie nie brzmią jak moje”, ale jak grasz je długo, to stają się twoje, prawda?



Słuchając tego albumu, mam poczucie jakbym słuchał lub oglądał jakiś dziwny musical. Geordie chyba powiedział, że teatr jest kluczowym czynnikiem tego albumu. Co stoi za tym pomysłem i czy możemy spodziewać się tego więcej w przyszłości? 
Zdecydowanie. Teatr jest spoko. jest wspaniały. To jest coś, co porusza nas jako ludzi i chcemy łączyć te światy jeszcze mocniej. Chodzi o tworzenie światów – tym jest muzyka. Widzimy to jako rodzaj eskapizmu i okazji do stworzenia czegoś, co nie odnosi się do świata, w którym żyjemy – szczególnie po ostatnim roku. Myślę, że wiele ludzi chce odciąć się i odpocząć mentalnie. Teatr jest wielką rzeczą i muzyka, którą kocham ma go w sobie bardzo dużo. Są oczywiści różne jego rodzaje. Mówiąc muzycznie, są różne dynamiki i tak dalej, ale np. taka piosenka jak „What’s Going On” Marvina Gaye w porównaniu do… Szukam jakiejś bardzo teatralnej piosenki. 

Bohemian Rhapsody!
Idealnie. Obydwie piosenki są wspaniałe, bo mają w sobie dużo teatru, ale są to dwa różne rodzaje teatru, prawda?

Oczywiście. Wspomnieliśmy o przyszłości. Co przyniesie ona dla Black Midi, poza trzecią płytą, którą mi obiecałeś? 
Co przyniesie? Więcej muzyki. Więcej wymagającej muzyki, tak myślę. Chodzi nam o robienie rzeczy, które popychają nas do przodu. Ważne jest, aby istniała muzyka, z którą idzie pewna doza komfortu, ale równie ważne jest, aby istaniała muzyka, która sprawia, że czujesz się niekomfortowo. I w ten sposób powstają wspaniałe rzeczy. 

Główna ilustracja – Anthrox Studios

Sprawdź nasze pozostałe wywiady – tutaj!

Posted in WywiadTagged

Comments are closed.