W drugiej części cyklu prezentujemy dosyć wybuchową mieszankę – obsypujemy się brokatem, oglądamy teledysk w legendarnym muzeum i… bombardujemy przemysł muzyczny.
Jeśli masz więcej niż dwadzieścia lat i nie słuchasz muzyki od wczoraj, zapewne pamiętasz co nieco z czasów przed tym, jak streaming stał się głównym sposobem dystrybucji albumów. Ba! Być może pamiętasz nawet, jakie zamieszanie zrobiło Radiohead wydając dziesięć lat temu (Tak, już dziesięć lat!) swoje „In Rainbows” za „co łaska” w internecie. Słynni Brytyjczycy zwrócili oczy całego świata na darmową muzykę, ale nie podjęli takich kroków ani jako pierwsi, ani na największą skalę. Dowodzony przez Jeffa Rosenstocka, nowojorski kolektyw Bomb The Music Industry! miał wtedy na swoim koncie już pięć płyt wydanych w internecie całkowicie za darmo.
Rosenstock to prawdziwy fanatyk doktryny DIY. Do 2011 roku darmowych płyt BTMI! było już w internecie jedenaście. Zespołowe koszulki dla fanów? Raczej darmowe farby i pędzle dostępne na koncertach, aby chętni sami stworzyli sobie merch. Zresztą same koncerty także odstawały od normy – każdy fan mógł wystąpić z zespołem na scenie pod warunkiem, że nauczy się jakiegoś utworu i przyniesie swój instrument. Kolektyw działał na zasadach, które zupełnie nie pasowały do pierwszej dekady XXI wieku, a jednak zebrał dosyć duże grono fanów wśród miłośników punku, ska i szeroko pojętej alternatywy w całych Stanach Zjednoczonych. W 2013 roku zawiesił jednak działalność, a sam lider rozpoczął działalność solową.
Choć Rosenstockowi nie towarzyszą już koledzy, jego solowe płyty mają wiele cech wspólnych z twórczością kolektywu. Przynajmniej w warstwie muzycznej, bo nie oszukujmy się – wydawanie muzyki za darmo w dobie Spotify i Tidala byłoby po prostu bez sensu. Dominuje tu więc prosty pop-punk wzbogacony odrobiną ska, elektroniki i typowym dla Jeffa poczuciem humoru w warstwie tekstowej, tytułach piosenek i nietypowych pomysłach. Wydana w 2016 roku płyta „Worry.” wyróżnia się np. całą masą króciótkich, okołominutowych kawałków, które tworzą jeden dłuższy, zróżnicowany ciąg. Swoją drogą ta płyta uzyskała bardzo wysokie noty w najważniejszych muzycznych mediach z Pitchfork i Consequence of Sound na czele. Często pojawia się także w różnych rankingach podsumowujących najlepsze albumy ubiegłego roku. Jak dla mnie wygrywa również doskonałą okładką.
Rosenstock to nie jedyny nowojorski punk, o którym opowiem w tym odcinku. Kolejny wykonawca – PWR BTTM również wpisuje się w tę stylistykę, choć leży na jej drugim końcu. A przynajmniej pod względem towarzyszącej mu otoczki. Zdecydowanie mniej jest w niej DIY, a więcej punkowego i queerowego teatru, czego dowodem jest zbierający świetne recenzje występ duetu podczas nowojorskiego Under The Radar Festival. Impreza, która odbyła się kilka dni temu w Nowym Jorku skupia się bowiem na twórczości muzycznych grup teatralnych.
Nie oznacza to jednak, że PWR BTTM proponują nam gitarowy musical. To wciąż proste, garażowe granie, choć przesiąknięte brokatem i dużą dozą wrażliwości. Tworzący go Liv Bruce i Ben Hopkins swoimi tekstami bez żadnego zadęcia zapraszają do świata nowojorskiego queeru. Nie przeszło to bez echa w targanej niepokojami Ameryce – występom grupy coraz częściej towarzyszą antygejowskie manifestacje a kilka miesięcy temu zespół swoją trasę ratować musiał akcją crowdfundingową, po tym jak skradziony został ich wypełniony sprzętem van. Oczywiście pieniądze udało się zebrać w około 24 godziny.
W cieniu tych wydarzeń powstaje druga płyta duetu. Pierwsza – wydana w 2015 roku „Ugly Cherries” została bardzo ciepło przyjęta najbardziej opinitwórcze media muzyczne za oceanem i sprawiła, że kontrakt zespołowi zaproponował Polyvinyl. Coś mi mówi, że z pomocą tego labelu 2017 rok będzie należał do tych chłopaków. Pewnie wkurzą po drodze niejedną osobę, ale to nieważne – na swoim fanpage’u przedstawiają się w końcu słowami „We’re not here to make friends, we’re here to win.”
Z Nowego Jorku przenosimy się nieco bliżej – do Londynu a z ciasnych punkowych klubów uciekamy do legendarnego muzeum Tate Britain. Nie kojarzy się ono raczej z undergroundową muzyką – no chyba, że połączymy ją ze sztuką wizualną. Specjalistą od tego jest nasz kolejny bohater – Kojey Radical – 23-letni poeta, muzyk i artysta wizualny. Facet, który ma już za sobą premierę teledysku w rzeczonym muzeum.
Kojey nie lubi, gdy nazywa się go raperem, choć niewątpliwie jego muzyka to niezwykle mroczna i przejmująca odmiana rapu. Wśród swoich idoli nie wymienia słynnych MC, a raczej Basquiata. Dla niego rap jest po prostu formą przedstawiania poezji, którą tworzy. Poezji, w której często w bardzo emocjonalny sposób odnosi się do tematu rasizmu, ale także relacji ze swoim ojcem. Te emocje objawiają się także w szeregu wspaniałych teledysków – Radical stworzył je wraz z kolektywem Push Crayons, którego jest liderem. Jakby tego było mało, artysta zajmuje się także projektowaniem ubrań, które często pojawiają się w jego klipach. Kojey sam też odpowiada za wydawanie swojej muzyki – całkiem DIY, prawda?
Ostatnie dwa lata przyniosły Radicalowi świetnie przyjętą Epkę, kilka teledysków (w tym prezentowany w Tate „Open Hands” wyreżyserowany wspólnie z The Rest) i przede wszystkim doskonałe występy podczas Boiler Room i u boku wielkiego Saula Williamsa. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że artysta stał się głosem podziemnego Londynu. Na 2017 rok planuje wydanie nowej muzyki, choć nie zdradza jeszcze w jakiej postaci. Jedno jest pewne – krąg oczekujących na nią osób wykroczył już poza jego rodzinne miasto.