fot. Simon Wheatley 

Premiera najnowszej płyty Fontaines DC nadchodzi wielkimi krokami – jesteśmy pewni, że to wydarzenie przyspieszy i tak już pędzącą karierę zespołu. Bo chyba nic tak nie potwierdziło ich rozsnącej pozycji na Wyspach jak fakt, że na Glastonbury grali koncert w tym samym czasie, co IDLES. Clash bynajmniej nie spowodował, że pod sceną świeciło pustkami. Zresztą Fontaines zdobywa szturmem nie tylko UK – świadczą o tym chociażby wyprzedane koncerty w Polsce. Po kilku przygodach – przekładaniu terminów, złych linków do zooma i pomylonych stref czasowych, udało się. Porozmawiałam z gitarzystą zespołu, Conorem Curleyem. 

Rozmawiamy chwilę po waszych koncertach w Polsce. Jak wrażenia?
Warszawski koncert to mój ulubiony gig na trasie. Miałem na nim bardzo dobry humor, dobrze wszystko słyszałem. Na pewno zapamiętam długo ten koncert.

Tak się składa, że UNDERTONE organizowało wasz pierwszy koncert w Warszawie…
W 2019 roku? Pamiętam! Było wtedy bardzo zimno… [śmiech]

To niesamowite, jak wasza kariera się rozwinęła. Czy już się do tego przyzwyczailiście, czy czasem łapiesz się na tym, że myślisz sobie „skąd tyle ludzi wzięło się na naszym koncercie?”
Wiesz co, ciężko powiedzieć. Od kiedy zaczęliśmy, cały czas pracujemy. Albo jesteśmy w trasie, albo pracujemy nad nową muzyką – pozostajemy aktywni. Myślę, że dzięki temu przetrwaliśmy. Kiedy zaczynaliśmy, średnia wieku naszych fanów była wyższa. Po ostatnim albumie zauważyłem, że przybyło nam bardzo dużo młodszej publiczności. Wydaje mi się, że po Romance będzie ich jeszcze więcej. To naprawdę super! Ci ludzie wyglądają naprawdę cool. Pewnie są o wiele bardziej cool niż my. [śmiech]



Jesteś w stanie przywołać moment, w którym zorientowałeś się, że Fontaines DC stało się dużym zespołem?
Hm… Chyba nie. Jakiś czas temu byliśmy w trasie z Arctic Monkeys. Jeżeli przed tym myślałem, że jesteśmy popularni, to dopiero na ich koncertach zobaczyłem, co to znaczy być naprawdę sławnym! To jest dopiero wielki zespół. Nam jeszcze do takiego statusu bardzo daleko. Teraz wróciliśmy do własnych koncertów i ma to się nijak do tego, co przeżyliśmy w Ameryce. Nie myślę o sobie, że jestem sławny. Zresztą nasze charaktery są na tyle dziwne, że raczej nigdy nie będziemy nadętymi kolesiami. 

Chciałabym zapytać o waszą współpracę z Massive Attack przy wydawnictwie CEASEFIRE [całość dochodu ze sprzedaży EP zostanie przekazana na wsparcie organizacji Doctors Without Borders działających na terenie Gazy – przyp. red.]To wszystko wydarzyło się dzięki naszemu managerowi. Usłyszał w kuluarach, że taki projekt powstaje i jako że sam jest aktywistą na rzecz Palestyny, odezwał się do managmentu Massive Attack i zasugerował, że chętnie weźmiemy w tym udział. Kiedy nam o tym powiedział, bardzo się podekscytowaliśmy, ponieważ po pierwsze mamy takie same poglądy, a po drugie – to Massive Attack [śmiech]. Wysłaliśmy im jeden utwór, poszło tak dobrze, że poprosili o drugi. Wysłali nam materiał, pamiętam, że byłem wtedy w Irlandii. Usiadłem do tego utworu od razu i zrobiłem to wszystko w jeden wieczór. Nigdy wcześniej nie pracowałem nad remiksem, więc była to dla mnie ogromna przygoda. Chciałbym też powiedzieć, że Massive Attack było moją główną inspiracją podczas pisania materiału na Romance. Ich pierwsza płyta to arcydzieło. Zależało nam na wprowadzeniu elementu trip-hopu i jego założeń – mieszania różnych gatunków w jednym utworze. Uważam, że to niesamowicie dojrzałe podejście, i bardzo artystyczne. Towarzyszyło nam ono przy nagrywaniu tego albumu. 

Spotkaliście się z negatywnymi komentarzami dotyczącymi waszego otwartego poparcia wobec Palestyny?
Nie, tylko pozytywne. Irlandyczycy w większości popierają Palestynę, więc raczej nie spotkaliśmy się z negatywnym odbiorem. Chyba dlatego tak dziwi mnie to, co się dzieje w Europie. W różnych krajach ludzie mają bardzo skrajne reakcje na widok palestyńskiej flagi. To bardzo dziwne czasy, w których żyjemy. Ludzie są bardzo podzieleni, są wobec siebie wrodzy i agresywni. To kurewsko smutne. 

Jest to dla mnie całkiem zabawny fakt, że wasza nowa stylówka wywołała taką burzę. Wasi fani wykłócają się w komentarzach, czy wyglądacie dobrze, czy źle. 
[śmiech] To prawda! 

Spodziewaliście się takiej reakcji?
W ogóle o tym nie myśleliśmy… Ale to tak naprawdę pokazuje, w jakim stanie jest nasza scena muzyczna. A jest podzielona – na ludzi, którzy nie lubią zmian i chcą, żeby wszystkie zespoły grały tak, jak ich ulubione kapele w latach 80. czy 90. To jest niestety ryzyko, jakie niesie za sobą granie gitarowej muzyki. Ona ma nostalgię wpisaną w siebie. Co oczywiście ma sens, ponieważ w latach 80. i 90. było najwięcej takich zespołów. 

Drugi front to ludzie, którzy lubią i akceptują progres. Zauważ, że inne gatunki muzyczne o wiele częściej się zmieniają, jest tam dużo myślenia przyszłościowego i mało strachu w porównaniu z muzyką gitarową. Dlatego spodobał nam się ten pomysł, żeby zainspirować się muzyką elektroniczną czy hip hopem – tą odwagą do zmiany własnego wizerunku, ponieważ tam jest to o wiele bardziej akceptowane. 

Wydajemy już swój czwarty album i po prostu znudziliśmy się wychodzeniem na scenę w tych samych ciuchach. Oczywiście muzyka jest najważniejsza, ale strona wizualna też jest istotna. Staramy się być artystami, wiesz, o co mi chodzi? Staramy się być kreatywni w podejściu do tego co i jak robimy. Tak więc nie mam nic przeciwko tym zaciekłym dyskusjom. Tak naprawdę wydaje mi się, że to zabawne, że ludzie tak się tym przejmują.



Masz dużo racji! W muzyce gitarowej, szczególnie w gatunku, który gracie wy – zespoły występują albo w garniturach, albo w normalnych ciuchach. I rzeczywiście to, co zrobiliście, jest bardzo świeże. Jednocześnie to trochę smutne, że w 2024 ludzie aż tak przejmują się czymś takim, jak ubrania.
Progres to dobra rzecz! Najwyższy czas na to, żeby ludzie się do tego przekonali. Rock’n’roll czy generalnie muzyka gitarowa powinna być bardziej wolna, przecież o to chodzi w muzyce, prawda? O wolność.

Nie martwisz się jednak, że dyskusja wokół wizerunku przyćmi premierę płyty?
Nie, nasz album jest o wiele większy niż kilka ciuchów. [śmiech]

Ktoś z was powiedział, że Romance to wasz najmniej irlandzki album. Zgadzasz się z tym stwierdzeniem? 
Tak, jak najbardziej. Nie ma na nim żadnej narracji dotyczącej realnego miejsca. Na Romance świat przedstawiony jest fikcyjnym, czasem nawet magicznym bytem. Nie ma tam żadnego nawiązania do Irlandii, więcej na nim abstrakcji. 

No dobrze, to przejdźmy do oczywistego pytania – procesu nagrywania. Podobno odizolowaliście się w jakimś studio we Francji?
Zawsze zanim zaczynamy nagrywać, piszemy jak najwięcej piosenek. Tak więc najpierw zarezerwowaliśmy na cztery tygodnie studio w Londynie. Wszystkie utwory na Romance powstały w czasie tych czterech tygodni. Nasz proces wygląda tak, że na środku studia stawiamy białą tablicę i zapisujemy na niej wszystkie pomysły i inspiracje. Codziennie przechodzimy przez wszystko, co na niej napisaliśmy i próbujemy każdemu pomysłowi nadać formę utworu. Tak więc robiliśmy to codziennie przez cztery tygodnie, potem mieliśmy dwa dni wolnego i wtedy pojechaliśmy do Paryża, żeby to wszystko nagrać. 

To było naprawdę niesamowite, chyba nigdy tak intensywnie nie pracowałem i nie byłem tak blisko z żadnym projektem. Jak już skończyliśmy, to szczerze mówiąc sam nie wiedziałem, czy cokolwiek z tego, co nagraliśmy, jest dobre. [śmiech] Tak długo żyłem w tych utworach, że nie potrafiłem zrobić kroku do tyłu i spojrzeć na nie obiektywnie. 

Po kilku dniach wróciłem do tych utworów i na szczęście okazało się, że są świetne. Jestem z tej płyty bardzo dumy. Muzycznie podjęliśmy dużo świadomych wyborów. Spróbowaliśmy wielu rzeczy, których nie próbowaliśmy nigdy i które nie pojawiały się na poprzednich albumach. Oczywiście było w nas dużo niepewności na koniec, ponieważ niektóre utwory są tak różne od tego, co nagrywaliśmy do tej pory. Ale praca z Jamesem Fordem przy tej płycie była bardzo przyjemna, to niesamowity producent. 

Czemu jest taki niesamowity?
Jest bardzo czuły i uważny na dźwięk. Na przykład brzmienie perkusji na tej płycie jest po prostu niesamowite. Jest artystą, sam jest też świetnym muzykiem. Często myśli nieszablonowo i zachęca nas do takiego spojrzenia. A jednocześnie jest normalnym kolesiem. Jest naprawdę świetnym producentem, bo spełnia doskonale swoją rolę. A jego rolą jest trzymanie zespołu razem, pobudzanie kreatywności i produktywności przy procesie nagrywania. 

Mam wrażenie, że czasami rola producenta przy płycie jest niejasna.
Używając artystycznych metafor: opowiadasz producentowi, jaki masz pomysł na obraz. Przynosisz ze sobą wszystkie farby i kredki, jakieś surowe szkice i mówisz, jak to wszystko powinno wyglądać finalnie. A jego rolą jest przeniesienie tej wizji na płótno i doprowadzenie do tego, że powstanie z tego piękny, ukończony obraz – dokładnie taki, jak opisywaliśmy. 

Jak już wcześniej wspominaliśmy, wasze poprzednie albumy są dosyć mocno osadzone w irlandzkim kontekście. Myślisz, że dla fanów z drugiego końca świata mogło to utrudniać odbiór?
Pamiętam, że po pierwszej płycie, która była w całości o irlandzkiej tożsamości, rozmawiałem z ludźmi i to było niesamowite, na jak głębokim poziomie oni się z nią identyfikowali. A byli to na przykład ludzie z Brazylii. Więc to w pewnym sensie pokazuje, że człowieczeństwo to coś, co wszyscy współdzielimy. Nieważne, czy kiedykolwiek byłaś w Irlandii czy nie. To jest właśnie sedno emocjonalnej więzi w muzyce. Współodczuwanie emocji innych ludzi i osadzanie ich w swoim kontekście. 

Wszyscy wyprowadziliście się z Irlandii kilka lat temu. Jak się czujesz z dala od domu?
Bardzo tęsknię za Irlandią. Czuję, że za jakiś czas tam wrócę. Myślę, że może jeszcze gdzieś się przeniosę, na pewno mam już dość mieszkania w Londynie. Chciałbym wyprowadzić do spokojniejszego miejsca i potem wrócić do ojczyzny. Londyn to oczywiście bardzo żywe miasto, ciągle się w nim coś dzieje. A ja tęsknię za irlandzkim spędzaniem czasu. Kiedy jesteś Irlandczykiem, to nawet jeśli pójdziesz do irlandzkiego pubu w Londynie, to nie czujesz się jak u siebie. 

Dlaczego?
[długa pauza] Chodzi o samą komunikację… W Irlandii, kiedy się z kimś witasz, to się przytulasz. W Londynie tak to nie wygląda. Ludzie mają inne akcenty, tu nikt nie zapuszcza korzeni. Chyba chodzi o to, że nie łączy nas wspólna historia czy kultura. Na przykład w Irlandii jest bardzo silna tradycja rolnictwa. Każdy jeździł traktorem albo spędzał w ten sposób wakacje. Naprawdę ciężko mi to ubrać w słowa… po prostu tęsknię.