Trwa właśnie ten smutny moment roku, gdy dogasają ostatnie przyjemne zimowe rytuały i celebracje a „Blue Monday” przestaje kojarzyć się z repertuarem New Order. 2022 r. obchodził się z nami szorstko i odchodzi w niesławie. Czy ostatnie 12 miesięcy ma coś na swoją obronę? Na szczęście w bańce ciepłofalowego grania zdarzyło się dużo dobrego. Czas więc na drugi odcinek „Powolnych Eksplozji” i przegląd najlepszych wydawnictw drempopowych i shoegazowych minionego roku. Kolejność wydawnictw umiarkowanie przypadkowa.


10. Beach House – Once Twice Melody (Bella Union)


Pamiętam doskonale swoje oburzenie, gdy cztery lata temu Pitchfork opublikował zestawienie 10 najlepszych albumów dreampopowych wszechczasów: redakcja wrzuciła tam aż dwie płyty Beach House, tylko jedną Cocteau Twins i żadnej (powtarzam, żadnej) Lush. No tak się po prostu nie robi. Zestawienie najlepszych albumów dreampop/shoegaze 2022 roku zacznijmy zatem od najchłodniejszej na tej liście oceny nowego wydawnictwa duetu z Batlimore. Jak Beach House wygląda, każdy widzi. Ich ósmy długogrający album „Once Twice Melody” nie jest rewolucyjny, nie stanowi nowego rozdania kart w brzmieniu zespołu, nie wprowadza do gatunku niczego, co byłoby niespodziewane.

To aż 18 utworów (ponad 84 minuty muzyki!) składających się z jeszcze bardziej dopracowanego brzmieniowo Beach House’u: syntezatory rozlewają sugestywne plamy i akordy, automat perkusyjny puka miło w stylu retro, a partie gitarowe tylko czasami zaszczycą nas swoją obecnością. Okej, dość uszczypliwości: przyznaję, że Victoria Legrand wciąż zaczarowuje swoje melodie głosem, którego barwa bezsprzecznie wyróżnia amerykański duet spośród dziesiątek grup grających w niszy dream/bedroom-popu. Jest tu kilka piosenek, które zapiszę na playliście („Superstar”, „Pink Funeral” czy „Hurts to Love”) ale żadnej, której będę wypatrywał po odpaleniu Spotify. W tym roku rozpływałem się słuchając innych płyt, ale BH to jednak marka, która wciąż się broni, podbija playlisty i kieruje algorytmami zagubione dusze na ścieżki prawilnego dreampopu. Jak mawiał klasyk polskiej animacji niezależnej: jest średnio, czyli super.


09. Japanese Heart Software – Soft

To chyba jedyny w tym zestawieniu projekt solowy. Japanese Heart Software to bowiem nazwa projektu Nat Chappy, australijskiej wokalistki i multiinstrumentalistki, która wcześniej występowała w dreampopowym kwartecie VIM. Pierwsze minuty „Soft” wydają się takie, jak jego nazwa i okładka: miękki, słodki, przesłodzony, wręcz banalny album. Ot, kolejny eteryczny kobiecy wokal, który sunie ponad nostalgicznymi syntezatorami lub, nieco rzadziej, partiami gitar. Jednak płyta Japanese Heart Software rozkochuje w sobie drobnymi detalami. Po pierwsze: produkcja stylizowana jest na kasetowe lo-fi (posłuchajcie tej perkusji i wokalu w otwierającym „Drag”, bo potem ucho się przyzwyczaja), a syntezatory brzmią bardziej ejtisowo, niż Morrisey śpiewający o gilotynowaniu Margaret Thatcher.

Nic nowego? A jednak Chappy udaje się wycisnąć z tego pozornie oczywistego instrumentarium coś zupełnie własnego, brzmienie, które wyróżni się na playlistach do letniej beztroski. I do tego ta barwa głosu: na tle „skaseciałych” podkładów wokalizy Chappy wypadają niewyobrażalnie wręcz świeżo. Nawet jeśli śpiewa ona o przelotnych miłostkach i letnich niepokojach, to ten głos ma w sobie coś rozczulająco autentycznego. Nieznośna maniera porównywania: wokale Japanese Heart Software, szczególnie w singlu „Passenger”, przypominają mi nieco słodko-smutne partie Jonnine Standish z HTRK (ha, obie wokalistki są z Melbourne!). O taką softcore’ową Australię walczyłem.


08. Young Prisms – Drifter (Fire Talk)

Nowa płyta od Young Prisms to jedno z milszych zaskoczeń 2022 roku. Przypomnijmy: to kapela, o której słuchy krążyły w okolicach 2010-2012 roku, w czasach świetności Radio Dept., z którym młode pryzmaty zagrały nawet trasę. Potem o nowych kompozycjach shoegazerów z San Francisco słuch zaginął na pełną dekadę. Czy warto było czekać? Moim zdaniem: zdecydowanie tak. „Drifter” z jednej strony ma niski próg wejścia, typowy dla chill-bedroom-lofi popu, ale z drugiej unika kardynalnej pułapki gatunku: nie zmienia się po kilku minutach w soniczną papkę, która najlepiej służy za tło do nauki lub pracy (fani Lofi Hip-Hop Girl wiecznie odrabiającej pracę domową – wybaczcie).

Young Prisms mają w swojej talii rzadką kartę: potrafią pisać chwytliwe melodie, nostalgiczno-najntisowe refreny, które triumfalnie wyłaniają się nad powierzchnią muzycznego comfort-zone’u i zapadają w pamięć. Nawet w złotej epoce genru nie wszystkie zespoły to potrafiły: świetnie wychodziło to choćby Lush, którego echa słyszę czasami w muzyce Young Prisms. Posłuchajcie singla „Honeydew” – przecież to mogłoby bez mała polecieć w radiu w paśmie dla kierowców wracających z pracy do domu. Jak pisze sama kapela o tym albumie: „Drifter” to muzyczny odpowiednik powrotu do domu po długim czasie nieobecności, gdy czas zmienił nas w sposób, którego się nie spodziewaliśmy. Na pewno będę wracał do tego nowego-starego Young Prisms.


07. COLLAPSE – BLACK SHEEP IS STILL DREAMING (Only Feedback Record)

Moja pierwsza styczność z tą japońską formacją wprawiła mnie w rozbawienie. Czego spodziewać się po utworze zatytułowanym „IMPLOSION” zespołu COLLAPSE (oryginalna pisownia)? Brzmi jak kawał sludge-metalu, liga wczesnego Isis albo Neurosis, kliknę play i za chwilę posypią się na mnie gromy sonicznej post-apokalipsy. No jednak nie. Jeśli zespół zapisuje wszystkie tytuły kapitalikami – sprawiając wrażenie, jakby WYDZIERAŁ SIĘ NA SŁUCHACZY – ostatnią rzeczą, jaką się spodziewasz, jest quasi-dziecięcy wokal w stylu Múm (serio, tu podobieństwo jest piorunujące), niefrasobliwie rozstrojone gitary, rzewne skrzypce i partie na cymbałkach. „BLACK SHEEP IS STILL DREAMING” brzmi jak zbiór niemal wszystkich patentów na islandzką alternatywę sprzed półtorej dekady, podany w chaotyczno-shoegazowym sosie.

Jest tu sporo kompozycyjnego bałaganu: raz słychać liryczność Sigur Rós, raz punkowy palm-muting na gitarze, czasami gra tylko bas i wysoka partia gitarowa, a czasami zwiewną wokalizę przykrywa dysharmoniczny akord, którego nie powstydziłoby się Burzum (serio, posłuchajcie „UNDERWATER”). Czy ostatecznie wypada to dobrze? Myślę, że bardzo dobrze, a z pewnością tworzy coś niepowtarzalnego. Koleżanka po antropologii kulturowej zabiłaby mnie za to zdanie (bo esencjalizm, orientalizm etc.), ale „COLLAPSE” to cudowne dziecko japońskiej sztuki kolażu: zbiera masę patentów z różnych muzycznych szuflad i skleja je w nieco dziwaczną całość, która dumnie wychodzi przed szereg.


06. Empty Crush – Velveteen (Shelflife)

Są różne szkoły tego, jak dobrze otworzyć debiutanckego long-playa: zwykle jest to najlepszy singiel z albumu, krótkie instrumentalne intro prowadzące naturalnie do pierwszego utworu, czy też oryginalny sampel, który tworzy wrażenie obcowania z czymś nieprzeciętnym. Brytyjska formacja Velveteen wybrała inną drogę – album zaczyna się od jazgotliwego abstraktu z jam session, które sprawdziłoby się może na początku koncertu w niezalowej knajpie, ale w którym absolutnie nic nie przykuwa uwagi na legitnej płycie. Jednak błogosławieni są ci, którzy czekają. „Empty Crush” to cudowny, nastrojowy album, który zaczyna się na dobre mniej więcej od trzeciego utworu: słodkiego i przebojowego „Entwined”, przypominającego najlepsze czasy My Bloody Valentine, który nie brzmi przy tym jak prostacka kalka.

Fakt, nad całym albumem unosi się duch Kevina Shieldsa: gitary są przesaturowane, skrzą się, gną i gimnastykują od zabaw mostkiem, pulsują od tremolo – znamy to doskonale z MBV. Mimo to frontman Drew Younger był w stanie tchnąć w „Empty Crush” wystarczająco osobowości, przyprawionej perkusyjnymi przeszkadzajkami, by ta płyta nie rozmywała się w shoegazowym szumie. Mi szczególnie do serca przypadł amorficzny, przypominający Lovesliescrushing, a trochę „To Here Knows When” MBV utwór „Untitled 81” – to trzy i pół minuty błogiej, letniej nudy w nieznośnie ciepły sierpień.


05. Knifeplay – Animal Drowning

Będę tu pisał kilka słów o charakterystycznie wykrzywionej heavy-shoegazowej scenie z Teksasu, ale zanim to nastąpi, sprawiedliwość trzeba oddać innemu powerhouse’owi ze stanów: Filadelfii. Knifeplay to jeden z flagowych statków obecnej amerykańskiej stolicy shoegaze’u to stąd pochodzi kultowe już dziś Nothing, które w 2010 zaczęło nową falę gitarowego grania w Stanach (nie kto inny, a producent Nothing, Jeff Zeigler, współtworzył omawiany niżej album). „Animal Drowning” to kolejny manifest filadelfijskiej niepodległości: nie poddaje się retromanii, nie jest ślepo zapatrzone w „brytoli” sprzed trzech dekad. Warto tu wspomnieć, że Knifeplay był początkowo solowym projektem Tj Strohmera, „chłopaka z prowincji”, który do wielkomiejskiej Filadelfii przyjechał ze wsi w południowym Maryland.

Dlaczego o tym piszę? Bo na „Animal Drowning” słychać muzykę bez kompleksów, wychodzącą poza shoegazowe instrumentarium, mającą w sobie coś z folkowej szczerości. Zdarzy się tu riff z użyciem szklanego slide’u („Promise”), proste solówki na pentatonice („Bleed”) czy motywy na gitarze dwunastostrunowej („Animal”). Trzeba mieć głęboko w nosie gatunkowy snobizm, by sięgać po takie pomoce naukowe. Knifeplay robi to z pożytkiem dla całego, nieco hermetycznego światka shoegazowego, o którym z przekąsem pisano w latach 90. „scena, która celebruje samą siebie”.


04. Grivo – Omit (Church Road Records)

Jak brzmiałby Neil Halstead cierpiący na bezsenność, który muzykę tworzyłby podczas niekończących się włóczęg po przepastnych i pustych autostradach w Teksasie? Tak mniej więcej wyobrażam sobie debiutancki album Grivo z Austin (frontman w jednym z wywiadów otwarcie przyznał się do insomni), jedno z najoryginalniejszych wydawnictw shoegazowych tego roku. To amerykański shoegaze-noir: słychać tu ciężar Slow Crush (z tą młodą gwiazdą Grivo zagrała swoją pierwszą trasę w Stanach), kosmiczne pejzaże Life on Venus, czasami teatralną podniosłość GY!BE, momentami mrok ociera się o wagę wręcz doomową. Nad całym albumem unosi się jednak nieprzeciętna artystyczna wizja, w której minorowe progresje gitarowe splatają się z niewzruszenie lekkim wokalem Timothy’ego Hecka.

Ciężko uwierzyć, że przez cały album słuchamy wyłącznie trzech muzyków: jego rdzeń to bracia Heckowie, którzy mają za sobą wiele lat eksperymentów na pograniczu jazzu, punku i slowcore’u. Jedzenie z wielu pieców odcisnęło piętno na Grivo: nie ma tu słabych momentów, nie ma fillerów ani utworów, na które zabrakło pomysłu. Formuła zamglonego, momentami wręcz zabłoconego shoegaze’u okazuje się szalenie świeża i płodna a do tego – moim skromnym zdaniem – bardziej intrygująca, niż w wydaniu przyjaciół Grivo z kapeli Slow Crush. Nic, tylko zakładać słuchawki i snuć się nocami po bezkresnych żwirowniach polskich elektrociepłowni. Koncert Grivo na EC Żerań, albo lepiej, na Bełchatowie – pobiegłbym boso.


03. Kraus – Eye Escapes (Mutual Skies)

Skoro piszę tu o Grivo, to warto wspomnieć o innej kapeli, która reprezentuje teksańską scenę przybrudzonego i zardzewiałego doom-gaze’u, czyli Kraus. Ich poprzedni album z 2021 r. „View No Country” skradł moje serce: łączył szorstkie, grungowe sekcje rytmiczne z shoegazową lekkością i intymnością w partiach wokalnych. Plus, co często się nie zdarza w genrze, do muzyki Kraus da się zwyczajnie poskakać. Jak zatem brzmi wydane rok później „Eye Escapes”? To płyta, w której zespół z Dallas nieco zwalnia, mniej tu introwertycznego pogowania (choć bawiłbym się przy „Nothing Else”), a więcej wzruszających spacerów (fantastyczne „Anyone”), medytacyjnych zawieszeń (przeurocza miniatura „Mistake”) czy shoegazowych zanurzeń w oceanicznych otchłaniach („Lapse” – jeden z moich ulubionych utworów tego roku).

Czy zwolnienie to celowy zabieg Kraus i nowy kurs? Nie byłbym tego pewien, bo ze strony zespołu można dowiedzieć się, że najnowszy album został zlepiony z utworów nagranych we wcześniejszych latach do zagubionych w międzyczasie albumów. Tak czy inaczej: grające nieco wolniej Kraus znajduje się na antypodach bedroom-popowej przystępności Beach House – „Eye Escapes” nierzadko włącza „shoegazowy odkurzacz”, bezkompromisową machinę do hałasu, pochłaniającą na swojej drodze wszystkie detale, kontury i krawędzie, o które chciałoby się zaczepić spragnione melodii ucho. Album dla fanatyków-radykałów? Jeśli tak, to pozdrowienia do więzienia z shoegazowej żylety, braci się nie traci, MBV na 100%.


02. Animal Ghosts – Wallow

Jeśli shoegazowy album otwiera taki singiel, jaki jest jedynką na albumie „Wallow” zespołu Animal Ghosts, to umieściłbym go w tym zestawieniu nawet gdyby reszta wydawnictwa składała się z coverów Abby śpiewanych przez studencki chór a cappella. Tak się przykuwa uwagę, tak się chwyta za gardło: „Blue” spada na słuchacza wirusowo-najntisowym motywem na bębnach, by po chwili docisnąć do ściany równie chwytliwą gitarową ścianą dźwięku, która nie dość, że jest do ostatniego włókna zbudowana z przesterowanego piękna, to do tego jeszcze b u j a. Drugi utwór? To samo: syntezatorowa melodia otwierająca „Stellar” brzmi jak żywcem wyjęta z „Loveless”, tak samo, jak spadająca na nas po chwili gitarowa zamieć. I tak jest praktycznie z każdym kolejnym utworem z tej płyty.

Jasne, Animal Ghosts nawet nie próbują tuszować, że wiadrami czerpią z estetyki My Bloody Valentine, całego portfolio britrockowych postękiwań w refrenach, sampli, perkusyjnych dżingli i produkcyjnych patentów, które stworzyły „wyspiarskie” brzmienie lat 90. Ale czy można mieć do nich o to pretensje? No może można, ale ja absolutnie nie mam. Zgoda, po jakimś czasie „Wallow” robi się już nieco przewidywalna, kompozycje są do bólu linearne, bez dramatycznych zmian w strukturze – nie grają mi tu też gitarowe solówki, które jako jedyne wydają mi się odklejone od spójnej wizji albumu. Mimo tego trudno oprzeć się wrażeniu, że Animal Ghosts wsadzają nas do luksusowego wehikułu w czasie, który ktoś elegancko zaprogramował na najlepsze wspomnienia z lat 90. Ale nie takie z kaset VHS, tylko te po cyfrowej rekonstrukcji do rozdzielczości 8K UHD. Bonus-ciekawostka: Animal Ghosts gości w jednym z utworów wspomnianego wyżej Japanese Heart Software.


01. Lacing – Never (Bummer Recordings)

Bądźmy szczerzy: po dziesiątkach godzin spędzonych na słuchaniu shoegazowych albumów łatwo wpaść w znużenie – ile w końcu można fascynować się zreverbowanymi gitarami i mamroczącym coś na granicy słyszalności wokalem? Lacing, kapela z Chattanooga w stanie Tennessee jest żywym dowodem na to, że shoegaze błyszczy najjaśniej, gdy nie stara się za wszelką cenę zachować gatunkowej czystości. „Never”, choć to jedynie pięcioutworowa EP, od pierwszych akordów przenosi mnie do czasów, gdy Deftones eksperymentowało ze swoim alt-metalowym dziedzictwem (Deftonesi jako shoegazerzy? Jeśli to Was szokuje, to zapraszam na gatunkowe fora). Zabijcie mnie, ale ja tu słyszę  „Saturday Night Wrist” z jego niepowtarzalną energią wczesnych lat dwutysięcznych.

Lacing śmiało przechodzi od melancholijnych pasaży do szorstkich eksplozji, w których przester aż drapie w uszy, ale nigdy nie stacza się do metalowego rynsztoka (bez urazy!). Ten album pokochałem za nieuczesane i nieoczywiste kompozycje gitarowe, zgrabne łamanie atmosfery utworów i coś, co wydawało mi się wehikułem wielu alternatywnych kapel z epoki „średnich” Deftonesów: neurotyczną atmosferę rozczarowania początkiem XXI wieku. Od wciągającego „Days”, melancholijnego „Windswept”, perkusyjnych point w „Starewell” do sludgowo-doomowego „Dilate” (jakbyście mi powiedzieli, że to zgubiony singiel Cult of Luna, uwierzyłbym) – wszędzie słyszę mistrzów smutku z pierwszej dekady nowego millenium. Dla mnie solidne 10/10.

Post scriptum

Zapytacie: czemu nie piszę tu o nowych albumach takich gwiazd z branży, jak Alvvays, A Place To Bury Strangers czy Melody’s Echo Chamber? A to dlatego, że nie znajduję ich interesującymi. Czy poleciłbym coś jeszcze, ale nie pozwolił mi na to limit znaków w darmowym Wordzie? Owszem, poniżej mała lista wydawnictw, które znalazły się za burtą. Na koniec krótka myśl: jeśli ilość dobrych wydawnictw shoegazowych stanowi odpowiedź na wszechobecny bałagan wokół nas, to życzę sobie i wszystkim, byśmy w 2023 nie mieli czego słuchać. Adieu!

Albumy spoza top 10:

  • Glances – Kocaclips
  • Powder, Pink & Sweet – Little stories
  • Soft blue shimmer – Love Lives in the body
  • Motifs – Remember a stranger
  • Daydream Twins – Daydream Twins
  • Catatonic suns – Saudade
  • Winter – What kind of blue are you
  • Welcome Strawberry – Welcome Strawberry
  • Life on Venus – Lifeward

Wszystkie utwory znajdziecie na naszej playliście: