Bez przydługich wstępów – w dwunastym odcinku serii poznajemy różne twarze współczesnego brytyjskiego punku – od Londynu po Leeds. Chyba wiecie, co z tym zrobić?
Nawet w cyklu Nie Znasz nieczęsto zdarza się pisać o zespole, który ma na swoim koncie dopiero jeden kawałek i to wydany zaledwie kilka dni temu. Ale intuicja podpowiada mi, że to odpowiedni moment – o Sleep Eaters może być zaraz bardzo głośno. Najlepsze angielskie blogi o alternatywnej muzyce prześcigają się w promowaniu rzeczonego singla, a sami członkowie kapeli nie są pierwszymi lepszymi świeżakami.
Historia chłopaków sięga bowiem 2014 roku. Czasów, kiedy angielska alternatywa nie patrzyła jeszcze z zamiłowaniem na IDLES i nie wszyscy muzycy z Londynu próbowali powtórzyć sukces swoich ziomków z Shame. Wtedy w londyńskim undergroundzie karty rozdawali między innymi muzycy zespołów Whistlejacket i Puffer. Ci drudzy byli nawet jednymi z niewielu wydanych przez Raft Records – krótko istniejącą, ale kultową wytwórnię należącą do Farisa Badwana z The Horrors. Po latach z tych dwóch kapel pozostały tylko nieliczne, wspomniane nagrania oraz Sleep Eaters – skład będący połączeniem pozostałości po obydwu powyższych.
Chłopaki nie zamierzają jednak odcinać kuponów od swojej dotychczasowej twórczości. Whistlejacket chwytali się w swojej twórczości shoegaze’u czy psychodelii, natomiast Puffer dosyć bezwstydnie flirtował z grungem spod znaku Nirvany. Sleep Eaters ima się jednak gatunków trochę zapomnianych, choć z wielkim potencjałem na „powrót na salony” – cowpunku i psychobilly. Wydany niedawno singiel pt. „Ghost on Fire” daje gwarancję fanom The Gun Club i Minutemen, że w końcu znajdą coś dla siebie również w muzyce nieco młodszego pokolenia. Nie ma jednak żadnych wątpliwości, że znajdą fanów również poza tą niszą. Sleep Eaters są już w trakcie odhaczania koncertów w najważniejszych brytyjskich klubach. Coś mi mówi, że po płycie zaczną odhaczać też festiwale.
W swojej misji „odświeżenia” londyńskiego punku, Sleep Eaters mają doskonałych sojuszników. Jednym z nich jest YOWL – zespół, co do którego są dzisiaj chyba największe oczekiwania na brytyjskiej scenie. Jasne – Anglicy słyną z tego, że swoje „next big thing” widza w każdym zespole, ale w przypadku YOWL nie mówimy tylko o okładkach „modnych” pisemek, a prawdziwym „głosie ulicy”.
Na Londyńczyków trafiłem, przeglądając całkiem już liczną (prawie 6000 osób!) grupę fanów IDLES na Facebooku. Gdy padło na niej pytanie o najbardziej obiecujące zespoły w Wielkiej Brytanii, odpowiedź była praktycznie jednogłośna – YOWL. I choć muzycznie bliżej chłopakom do Arctic Monkeys i The Strokes, aniżeli IDLES, to energia, frustracja dzisiejszym światem i silny przekaz stawiają ich w jednej linii z bardziej znanymi kolegami z Bristolu czy wspomnianymi na początku ziomkami z Shame. No i z IDLES łączy ich jeszcze wspólny management.
Uwielbienie londyńskiej sceny zaczęło oczywiście przynosić ze sobą wywiady dla dużych alternatywnych pism czy występy na znaczących festiwalach – takich jak Pitchfork w Paryżu czy London Calling w Amsterdamie. Chłopaki mają na swoim koncie dobrze przyjętą EPkę i kilka singli, na których pokazują, że punk nie oznacza tylko głośnego grania i krzyków. Jak w wywiadzie dla m-magazine mówi sam wokalista: „Jakiś typ, który był ponoć kiedyś w jakimś znanym zespole, powiedział nam, żebyśmy wyrzucili swoje lżejsze kawałki i poszli bardziej w stronę Nirvany. To ohydna rada, bo nie brzmimy jak Nirvana. A ja lubię nasze lżejsze kawałki”. I to jest postawa godna punkowego zespołu.
Z Londynu przenosimy się do Leeds, gdzie rezydują nasi kolejni bohaterowie. Zwykle w swoją pierwszą trasę jedzie się z kolegami/koleżankami ze sceny i odwiedza w jej trakcie kilka miast oddalonych parę godzin drogi od swojej siedziby. Ta zasada nie dotyczy zespołu Drahla. Wystarczyło wydanie kilku singli i EPki, aby to post-punkowe trio zostało zaproszone na europejską trasę przez samych METZ. Nieźle jak na pierwszy wyjazd z Leeds.
I jakby niektórym wydawało się, że taka przygoda może zdarzyć się tylko przez przypadek, kolejne dzieje tego składu tylko potwierdzają, że wcale nie. Po METZ przyszedł czas na dzielenie sceny z Parquet Courts, The Buzzcocks, czy Dream Wife a w kwietniu tego roku Drahla zagrała szereg koncertów z Ought i potwierdziła swoją klasę. A przy okazji muzycy spełnili swoje marzenia, bo sami przyznają, że to właśnie kapela z Kanady jest jedną z ich największych inspiracji. Muzyczna opinia publiczna zdaje się jednak tego nie zauważać – peany na temat tego zespołu składają się głównie ze stwierdzeń, że choć Drahla brzmi czasami jak Wire, zupełnie nie przypomina żadnego z popularnych dzisiaj zespołów. I – słusznie – uznaje to za ich największą zaletę.
Wydany do tej pory materiał muzycy nagrali przy pomocy nadwornego producenta sceny Leeds – a zarazem muzyka Hookworms – MJ-a. Fani i muzyczni dziennikarze wskazują wokal Luciel Brown – bardziej mówiony niż śpiewany, choć wyróżniający się niezwykłą pasją – i jej niesamowicie przemyślane teksty jako „składnik X”, który powoli wprowadza zespół na alternatywne salony. Dodać do tego parę naprawdę dobrych gitarowych patentów, przebojową choć brudną sekcję rytmiczną i mamy sposób na post-punkowy sukces. I niby tym tropem podążają wszyscy, a jednak w Drahli jest coś, co ją na tym poletku wyróżnia. Wkrótce będziemy mogli posłuchać tego jeszcze więcej, bo trio pracuje właśnie nad debiutancką LP. No i jeździ w trasy – choć już raczej jako headliner.