Pussy Galore / Fot. Linda Wolfe

Każde, nawet najgorętsze lato, ustępuje wreszcie miejsca jesieni. Nie inaczej było w przypadku Revolution Summer z 1985 roku. Zdecydowana większość najważniejszych dla lokalnej sceny, założonych w tamtym okresie zespołów szybko się rozpadła, przez co można było odnieść wrażenie, że punkowa rewolucja zginęła zaraz po swoich narodzinach. Nie jest to jednak prawdą – na gruzach starych grup powstały nowe, jeszcze ambitniejsze zespoły, a ruchy Straight Edge oraz Positive Force przybrały na znaczeniu. Jesień, która przyszła po rewolucyjnym lecie, bynajmniej nie doprowadziła do wymarcia plonów zasianych przez muzyków z DC. Wręcz przeciwnie, to właśnie w tym okresie narodziły się legendarne zespoły, które prawdziwie odmieniły oblicze światowego punk rocka. O tym, jak wyglądał ten proces, przeczytacie w rozwinięciu tekstu. Zapraszam do lektury! 

Nadchodzi nowe 

Rewolucyjne Lato mogło niektórym wydawać się prawdziwym pożarem, który miał ogarnąć całą punkową scenę z DC. Rzeczywistość okazała się jednak zgoła inna – w 1986 roku nie istniała już większość najważniejszych dla rewolucji grup. Rozpadli się Embrace, Grey Matter i Rites of Spring. Dag Nasty zawiesili działalność, by ostatecznie wrócić do grania i wydać w 1987 roku album. Również zespołem Beefeater targały wewnętrzne konflikty, przez co grupa podzieliła się przed wydaniem drugiej płyty. Sytuację na łamach fanzina Conflict skomentował Jon Spencer, założyciel lokalnej grupy Pussy Galore, która zostawiła Waszyngton za sobą, przenosząc się do Nowego Jorku. 

Całe to rewolucyjne lato po prostu wyjebało się na ryj.

Pussy Galore nagrali przy okazji utwór o wymownym tytule Fuck You Ian McKaye. Nie oznacza to bynajmniej, że Spencer pałał nienawiścią do wokalisty Minor Threat, Embrace oraz Fugazi. To raczej typowy dla niektórych przedstawicieli sceny ekscentryzm. Swoje do powiedzenia na temat śmierci rewolucyjnego lata miał również Guy Picciotto.

Wydaje się, że wszystko, na co pracowaliśmy, zostało zniszczone, ale to nieprawda. Graliśmy koncerty, na które przychodzili ludzie, wydaliśmy płytę – to zmieniło całe moje życie.

Nie każda rewolucja pożera swoje dzieci

Zespoły, które napędzały rewolucję, rozpadły się. Nie zginęły za to idee. Świetnie miał się ruch Positive Force, który zaczął organizować pierwsze benefity, w tym wydarzenia upamiętniające Martin Luther Kinga. Co więcej, choć wiele ważnych dla sceny grup przestało istnieć, lukę szybko zapełniły nowe zespoły, jak choćby wspomniane w poprzednim tekście Fire Party, Soulside, Ignition, Rain, a także Shudder to Think. Warto wspomnieć również o Swiz, projekcie byłego wokalisty Dag Nasty, Shawna Brown. Muzycy oczywiście mieli świadomość tego, że scena przekształca się – spora część z nich chciała po prostu grać hardcore punka, bez względu na wszystko. Wreszcie w 1987 narodził się być może najważniejszy zespół ze stolicy Stanów Zjednoczonych – Fugazi. To właśnie oni mieli kontynuować tradycje rewolucyjnego lata i wynieść etos mocno upolitycznionego, hołdującego konkretnym wartościom punk rocka w świat. Inna istotna grupa, o której należy wspomnieć, to 3 (Three), złożona z byłych muzyków Grey Matter i Minor Threat. Mówi się, że wymienione w tym akapicie zespoły stanowią czwartą falę punk rocka z Waszyngtonu.



Punk pod lupą… FBI

Rok 1988 był dla sceny przełomowy. Oto waszyngtońskie grupy ruszyły w trasy po Stanach Zjednoczonych i za granicę. Liderem rewolucji byli oczywiście muzycy Fugazi. Zespoły ze stolicy zabierały ze sobą w podróż lokalny etos – ceny koncertów były przystępne, nie sprzedawano płyt czy merchu, a występujący artyści dokładali wszelkich starań, by organizacja była przyjazna dla osób w każdym wieku. I choć muzycy decydowali się grać w miejscach, które nie słynęły z przemocy i wybuchów agresji wśród tłumów na koncertach, to demony z poprzednich lat ścigały ich również poza Waszyngtonem. Na występy zespołów z DC wciąż przychodziły tłumy młodocianych, robiących problemy punków, których podejście jest doskonale zilustrowane określeniem:

I paid my cash – I want my thrash!

Co ciekawe, osoby związane ze sceną ze stolicy Stanów, znalazły się w 1988 roku pod lupą FBI. To pokłosie kampanii skierowanej przeciwko prokuratorowi generalnemu Edwinowi Messe. W piwnicy Dischord Records wydrukowano setki plakatów o wymownym haśle Meese is a Pig. Przedstawiciele sceny zarzucali republikaninowi, słusznie zresztą, że pod jego jurysdykcją kwitnie dyskryminacja wymierzona w kobiety, mniejszości etniczne, jak i osoby zmagające się z AIDS. Szeroko zakrojona akcja, której dystrybucja plakatów była ledwie częścią, poskutkowała zainteresowaniem ze strony FBI, jednak w ostatecznym rozrachunku okazała się skuteczna – Edwin Messe zrezygnował ze swojego stanowiska.


Źródło: National Museum of American History

Nowe brzmienia

Lata dziewięćdziesiąte to dekada wyjątkowo płodna pod kątem powstawania nowych, opartych na gitarowym brzmieniu gatunków. W ostatnim dziesięcioleciu XX wieku swoje triumfy świeciły takie gatunki, jak choćby grunge, brit pop, shoegaze czy indie rock. Również w punk rockowym Waszyngtonie muzycy zaczęli dokładać do kotła nowe brzmienia. 

W stolicy rodziła się nowa scena. Jednym z najważniejszych jej reprezentantów stał się Velocity Girl. Ten grający noise pop z domieszką indie rocka zespół zaskoczył w 1990 roku swoim podwójnym singlem I Don’t Care If You Go/Always. Utwory wyróżniały się m.in. charakterystyczną dla shoegaze’u gitarową ścianą dźwięku. Velocity Girl niedługo później stali się jednym z motorów napędowych rywalizującej o popularność z punkiem stołecznej sceny indie rocka/noise popu. 



Narodzinom nowych brzmień towarzyszyło powstawanie kolejnych wydawnictw. Konkurencją dla Dischord został label nazwany Slumberland, założony w 1989 roku przez studenta Uniwerystetu Maryland, Mike’a Schulmana. Objął on swoją opieką m.in. wspomnianych w poprzednim akapicie Velocity Girl, a także Powderburns i Big Jesus Trash Can, którzy później zmienili nazwę na Whorl. Slumberland szybko stali się kolebką waszyngtońskiego noise popu. Innym nowopowstałym wydawnictwem było Simple Machines czerpiące z punkowej estetyki DIY i mocno zakorzenione w ruchu Positive Force. Należy jednak uczciwie wspomnieć, że choć sam label jest mocno spokrewniony z waszyngtońską sceną, został on założony w Arlington w Virginii. Wydawnictwo promowało takich artystów, jak m.in. Lungfish, Tsunami czy też… Dave’a Grohla, który pod pseudonimem Late! wydał przy ich pomocy album Pocketwatch.



Naród Odyseuszy

Jednym z najważniejszych waszyngtońskich zespołów, które narodziły się na fali rewolucyjnego lata jest The Nation of Ulyssess. Członkowie grupy, James Canty, Steve Gamboa, Steve Kroner i Ian Svenonius chcieli stworzyć coś więcej, niż tylko kolejny lokalny band. W tym celu artyści zaczęli wydawać własny fanzin, napakowany quasi-rewolucyjną prozą i treściami, które można z przymrużeniem oka uznać za wywrotowe. Co więcej, The Nation of Ulysses zaczęli pozować na grupę anarcho-komunistyczno-terrorystyczną. Jeden z fanów, który listownie zapytał muzyków o możliwość kupna koszulki, usłyszał w odpowiedzi, że zespół nie sprzedaje merchu, tylko broń palną.



The Nation of Ulysses wkładali sporo wysiłku w wykreowanie siebie na więcej niż tylko zespół. Przed koncertami grupa rozdawała swoje broszury, nazwane Ulysses Speaks, które zawierały przekaz od muzyków, jak i fragmenty tekstów francuskich pisarzy-sytuacjonistów. Muzycy dbali także o prezencję sceniczną – w przeciwieństwie do pozostałych przedstawicieli sceny, The Nation of Ulysses na koncerty ubierali się zazwyczaj elegancko, często grali w garniturach. Co ciekawe, artyści rzeczywiście wpłynęli w ten sposób na pozostałe reprezentujące nurt grupy, prowokując pewne zmiany w panującej wśród muzyków modzie. 

Przejdźmy jednak do brzmienia i warstwy lirycznej. The Nation of Ulysses byli bezkompromisowi – ich twórczość łączyła free-jazzowe inspiracje z opętańczym szaleństwem post-hardcore i pewną ortodoksyjnością art punka. O ich twórczości można bez wątpienia powiedzieć, że jest bezczelna, chaotyczna, wręcz maniakalna. Teksty utworów grupy były wyrafinowane, często pełne odniesień kulturowych, politycznych czy literackich, ale niejednokrotnie odnosiły się do nękających scenę problemów, takich jak kwestia nadużywania narkotyków, która była wciąż aktualna, pomimo rozpowszechniania się ruchu Straight Edge.



Grupa ostatecznie rozpadła się po wydaniu ledwie dwóch płyt: 13-Point Program to Destroy America oraz Plays Pretty for Baby. Utwory nagrane na trzeci album, którego ostatecznie nie udało się dokończyć, zostały potem wydane jako The Embassy Tapes. Choć zespół przetrwał ledwie cztery lata, ich rewolucyjna tożsamość oraz specyficzny styl zainspirowały ogromną rzeszę muzyków, w tym artystów z takich grup, jak choćby The Hives czy Refused. Inspiracje są widoczne zwłaszcza w przypadku tej drugiej grupy. Muzycy The Nation of Ulysses w ogromnym stopniu zainspirowali także kilka utalentowanych artystek do zapoczątkowania ruchu, który stały się później znany jako Riot Grrrl. 

Rriot grrrl, feminizm i Bikini Kill 

Feminizm stał się jednym z filarów ruchu punkowego napędzającego scenę z DC. Równocześnie muzyka stała się nośnikiem feministycznego (i nie tylko) przekazu, docierając, wraz z rosnącą popularnością grup takich jak choćby Fugazi, niemal w każdy zakątek Stanów Zjednoczonych. Wartości kultywowane przez muzyków i aktywistów ze stolicy wykiełkowały także w innych częściach kraju, a jednym z ich najważniejszych owoców okazały się ruch Riot grrl oraz grupa Bikini Kill, czyli jeden z najważniejszych punkowych zespołów lat 90’s.



Bikini Kill zostało uformowane w 1990 roku, przez czwórkę w składzie: Kathleen Hanna, Billy Karren, Kathi Wilcox i Tobi Vail. Zespół narodził się w niewielkiej jak na amerykańskie standardy mieścinie Olympia w stanie Waszyngton. Również inna kładąca podwaliny pod feministycznego punka grupa – Bratmobile – narodziła się na zachodnim wybrzeżu, w mieście Eugene w stanie Oregon. Tak się składa, że jedna z założycielek wspomnianego przed chwilą zespołu, Molly Neuman, pochodziła z DC, a do Eugene przeprowadziła się na studia. Podczas zimowej przerwy przyszła perkusistka Bratmobile wróciła do rodzinnej miejscowości, gdzie trafiła na koncert The Nation of Ulysses. To właśnie podczas tego show Neuman poznała Erin Smith, z którą założyła później zespół. Zarówno Bikini Kill, jak i Bratmobile były powiązane z The Nation of Ulysses, a co za tym idzie – ze sceną z DC. Ba, artystki z obu grup na jakiś czas przeprowadziły się nawet do stolicy Stanów.



To właśnie w tym okresie, w czerwcu 1991 roku, artystki z Bratmobile i Bikini Kill postanowiły wydać Zina o nazwie Riot Grrrl, którego pierwszy numer rozdawany był podczas imprezy zorganizowanej w przydomowym ogrodzie jednej z muzyczek. Potem poszło już z górki. Artystki zorganizowały spotkanie Positive Force, podczas którego dyskutowano o roli punk rocka w feministycznej rewolucji i zastanawiano się, jak można zachęcać dziewczyny do większego udziału w scenie. Następnie przyszły festiwale i eventy IPU (International Pop Underground Convention) organizowane w całych Stanach, podczas których Bikini Kill oraz Bratmobile mogły przy okazji zaprezentować się na scenie. Organizowane w ramach IPU festiwale nie miały jednak na celu sprawienia, by zespoły zostały podpisane przez wielkie wytwórnie. Wręcz przeciwnie, wydarzenia odbywały się w etosie punkowego DIY – to były bezpretensjonalne spotkania pozwalające celebrować niezależność, uwalaniać kreatywność w pełnym wzajemnego szacunku gronie. Wkrótce ruch Riot Girrrl stał się niezwykle istotnym punktem punkowej sceny lat dziewięćdziesiątych, a grupa Bikini Kill okazała się być na równi zespołem, jak i siłą polityczną. 

Schyłek sceny 

Schyłek sceny z DC wiąże się bezpośrednio z olbrzymim komercyjnym sukcesem Nirvany. Przeskok z niewielkiego, niezależnego labelu do mainstreamowego wydawcy był przez wielu członków sceny postrzegany jako swoista zdrada ideałów. Oliwy do ognia dolewał fakt, że perkusistą zespołu z Seattle był przecież związany z DC Dave Grohl. Scena była podzielona – jedni zainspirowani sukcesem czołowego przedstawiciela grunge’u robili wszystko, co w swojej mocy, by stać się „drugą Nirvaną”. Pozostali postrzegali aspirujących do mainstreamu przedstawicieli sceny jako zdrajców. To oczywiście dyskurs, który ciągnie się do dziś, wciąż rozbudzając w niektórych wiele emocji. 

Scena ostatecznie nie umarła – trudno byłoby mówić o śmierci, skoro przetrwało tak wiele ideałów, jak choćby Positive Force czy Straight Edge. Natomiast w kwestii muzyki zaczęła po prostu tracić na znaczeniu. Punk ustąpił, przynajmniej na jakiś czas, miejsca gatunkom takim jak grunge, noise pop, shoegaze czy indie rock. Waszyngton pozostaje jednak, z tego co wiem, miastem aktywizmu i innych pozytywnych wartości powstałych w duchu kreatywnego zacięcia i poczucia wspólnoty. I oby tak było jak najdłużej.