Na fanpage’u Undertone co piątek wrzucamy listę premier z danego tygodnia. Kiedy pojawia się na niej zespół, który od dawna nic nie wydawał, jako tag dorzucamy „to oni jeszcze żyją?”. No cóż, trzeba przyznać, że w przypadku The Hives to pytanie jest jak najbadziej zasadne! Sama zdążyłam już zapomnieć o tych krzykliwych Szwedach. Takie powroty są bardzo ryzykowne, jednak po singlach promujących ich nadchodzący album, The Death of Randy Fitzsimmons, można wnioskować, że nie stracili ani trochę energii. Co więcej – będziemy mogli się o tym przekonać na żywo 19 września w warszawskiej Progresji. Zanim to jednak nastąpi, możecie przeczytać zapis mojej rozmowy z wokalistą The Hives – Pelle Almqvistem.
Myślę, że zacznę od pytania, które ostatnio często słyszycie. A pytanie brzmi: co się z wami działo przez te 11 lat?
Cóż, niezbyt wiele, to oczywiste. Nie mieliśmy piosenek. A jeśli nie mamy piosenek, nie możemy nagrać płyty. I to była tortura. Nienawidziliśmy tego, to nie było w ogóle zabawne. A kiedy wreszcie mieliśmy piosenki, ponad rok zajęło nam ich nagranie. To trochę dziwne, ponieważ minęło ponad 10 lat, trudno nawet podsumować wszystkie rzeczy, które się wydarzyły. W pewnym sensie wydaje mi się, że to był jeden okropny i bardzo długi rok.
Czy nagrywając po tak długiej przerwie, czuliście presję?
Nie w tym sensie. Mam na myśli, że presja zawsze pochodziła od nas samych, abyśmy robili wszystko, co w naszej mocy, żeby być najlepszymi w swoim fachu. Nigdy nie dopuszczaliśmy do presji z zewnątrz. A ponieważ nie było nas tak długo, nie jestem nawet pewien, czy ludzie w ogóle spodziewali się, że nagramy album. Więc tak naprawdę nie czuliśmy presji ze strony fanów.
Czuliśmy na sobie większą presję, aby zrobić coś, co pokazałoby światu, że możemy znowu wrócić na szczyt. W końcu istnieje ryzyko, że jeśli jesteś nieobecny tyle czasu, ludzie o tobie zapomną. Z pewnością pojawiła się w nas myśl, że musimy dać z siebie 110%, żeby podbić nowe terytoria, zdobyć nowych fanów.
Myślę, że może się wam to udać – póki co reakcje są bardzo pozytywne.
Cóż, nagranie płyty zwykle zajmuje nam dużo czasu. Nie tak długo jak teraz, ale nagranie płyty zawsze zajmowało nam sporo czasu. Ale zaletą jest to, że prawie nigdy nie dostaliśmy złych recenzji. Myślę, że to dlatego, że bardzo się staramy i ciężko nad tym pracujemy. Ale tak, bardzo się cieszę, że mówisz, że recenzje są dobre, ale tak było zawsze. Byliśmy bardzo rozpieszczani w tym kontekście. A może nie byliśmy rozpieszczani, tylko po prostu nagrywaliśmy dobre płyty? Mam nadzieję, że tak właśnie było.
Przed naszą rozmową zastanawiałam się nad tym, jakie zespoły zapełniły lukę po was i szczerze mówiąc, ciężko mi znaleźć kapele podobne do The Hives. Przez chwilę pomyślałam o Viagra Boys…
Tak! Viagra Boys to moi dobrzy przyjaciele. Są ze Sztokholmu. Spędzamy razem bardzo dużo czasu.
Nie są oczywiście jakoś bardzo do was podobni, ale odczuwam u nich ten party-vibe, który jest też obecny z muzyce The Hives. Ale serio, mam wrażenie, że nie było przez tę dekadę takiego zespołu, jak wasz.
No, to prawda. To trochę jak wymarła sztuka. Jak rękodzieło Inków czy coś w tym rodzaju. [śmiech] No wiesz, granie tego rodzaju superszybkiej, punkrockowej muzyki, którą robimy. Teraz jest to rzadsze niż było, jak sądzę, 20 lat temu. Myślę, że niewielu ludzi lubi brać gitary i uczyć się grać, naprawdę. To trudna umiejętność do nauczenia się, a ludzie nie są już tacy chętni. Mógłbym znaleźć kilka nazw, ale żaden z tych zespołów nie jest popularny. To jest właśnie ta różnica, ponieważ jest wiele małych punkowych zespołów, które mają podobny klimat do nas. Ale żaden z nich nie jest tak popularny. Kiedy nagrywaliśmy w studiu jednominutową, super szybką punkową piosenkę na nowy album, Niklas [Almqvist, gitarzysta – red.] powiedział: Cóż, nie wiem, czy ktoś potrzebuje tej muzyki. [śmiech]
Owszem, kocham to. Jesteśmy w tym najlepsi. W tej jedne dziwnej małej rzeczy, jak tworzenie jednominutowej muzyki punk rockowej. Jesteśmy światowymi liderami. Ale zupełnie szczerze to nie wiem, czy jest to umiejętność, której ktoś potrzebuje. Dlatego porównuję ją do wymarłej sztuki: Tak, jesteś w tym świetny i jest to naprawdę trudne do zrobienia, ale czy ktoś tego chce? Nie jestem pewien.
Tytuł nowego albumu to The Death of Randy Fitzsimmons. Ale ciężko mi uwierzyć, że Randy naprawdę nie żyje…
[Jeżeli nie jesteś psychofanem The Hives, możesz tego nie wiedzieć: fikcyjna postać Randy’ego Fitzsimmonsa przewija się przez całą twórczość zespołu – w creditsach to on jest podany jako autor wszystkich kompozycji The Hives. Nazywany jest szóstym członkiem zespołu, jego managerem i opiekunem. Według informacji prasowej dotyczącej najnowszej płyty The Hives, Randy ogłosił swoją śmierć, ale kiedy koledzy z zespołu rozkopali jego grób, okazało się, że ciała nie ma… zamiast trupa znaleźli dema utworów, które stały się szkieletem albumu The Death of Randy Fitzsimmons – red.]
Hm, szczerze mówiąc, nie mam pojęcia. Wiem tylko, że zniknął. Był nekrolog i grób, ale jego ciała nie było w grobie. Co prowadzi nas do pewnego rodzaju wiary lub nadziei, że wciąż żyje. Pewnie trochę się z nami droczy. Ale to też jest bardzo irytujące, więc jestem na niego zły. Chociaż wolę już być zły na niego, niż na jego śmierć. Nie wiem, gdzie on jest. Nie widziałem go od 11 lat, ale jestem prawie pewien, że dema, na nową płytę, które dostaliśmy, zostały napisane właśnie przez niego. Słuchałem jego demówek przez całe życie i rozpoznaję już jego styl.
Nie widziałem go martwego… Więc mam nadzieję, że znowu się pojawi. Ale na pewno nie obejdzie się bez wielkiej awantury. W końcu facet jest dla nas bardzo ważny. A teraz jest zaginiony. Albo martwy. Jeśli to jakiś bardzo długi żart z jego strony, to moim zdaniem jest to naprawdę chujowa zagrywa z jego strony.
A może jest na was zły?
Może tak być. A może zamiast po prostu powiedzieć, że odchodzi, wolał odstawić coś takiego…
Aktualnie to bardzo popularna metoda zrywania kontaktu: ghosting.
O tak, tak! Może to właśnie robi… a może literalnie jest duchem?
Muszę przyznać, że klip do Modus Operandi to mój ulubiony teledysk The Hives. Jest przeuroczy! Może trochę dziwnie brzmi, że klip w którym jesteście po kolei mordowani, jest uroczy, ale naprawdę tak jest! Skąd się biorą pomysły na wasze teledyski?
Wszystkie teledyski The Hives to zespołowa praca koncepcyjna. Ale muszę to oddać facetowi od Modus Operandi, że to on wpadł na motyw zombie. Kiedy się spotkaliśmy, zadał mi to samo pytanie, które ty mi zadałaś na poczatku wywiadu: dlaczego nie wydaliście nic przez 11 lat? Opowiedziałem mu wszystko, a on przefiltrował tę historię w swoim mózgu. A że jest maniakiem horrorów, zrobił z nas dosłownie zombie. Bo wiesz, w pewnym sensie powróciliśmy zza grobu. No i tak jakoś to poszło. Wiele w tym klipie pochodzi od niego, ale koncept – las, płaszcze przeciwdeszczowe, domek – był nasz. Nawet samochód w tym klipie jest nasz – należy do Christiana [Grahna, perkusisty – red.].
Na Instagramie widziałam twoje zdjęcie z zakrwawioną twarzą na jednym z ostatnich koncertów. Często zdarza ci się zrobić sobie krzywdę w trakcie występów?
Szczerze mówiąc, nie ranię się tak często, biorąc pod uwagę, jakie dziwne rzeczy robię. Czasami na scenie czuję, że mam supermoce. I czasami serio robię jakieś szalone rzeczy, których nigdy nie mógłbym zrobić, gdybyśmy nie grali. Kiedyś w Szwajcarii… próbowałem przeskoczyć za róg, co oczywiście wiem, że jest fizycznie niemożliwe, ale wtedy wydawało się to możliwe. I prawie mi się udało. Wylądowałem na krawędzi sceny i spadłem z niej jakieś trzy metry w dół, wylądowałem z głową na betonowej podłodze i zemdlałem.
Kiedy się obudziłem, potrząsał mną strażak i pytał, czy wszystko w porządku. Ale wiesz, mogłem zranić się w szyję i byłoby bardzo źle, gdyby mną potrząsnął… W każdym razie ocknąłem się, a on powiedział, że nie mogę skończyć koncertu. A ja na to: Oj tam, myślę, że mogę. Spędziłem więc resztę godziny lub więcej, no wiesz, wśród płonących świateł, głośnych dźwięków i innych rzeczy. Kiedy przyszedł do mnie po koncercie lekarz, powiedział: Ochroniarze mi powiedzieli, że zemdlałeś. To oznacza, że masz wstrząs mózgu, powinieneś natychmiast trzymać się z dala od głośnych dźwięków lub migających świateł i silnych świateł!
Więc zagranie reszty setu było prawdopodobnie naprawdę złym pomysłem. A potem przywiązali mnie do noszy i zawieźli do szpitala. To było w Szwajcarii. I była pielęgniarka o imieniu Troll, która co godzinę przez całą noc świeciła mi latarką w oko. I myślę, że to był jeden z może czterech przypadków, kiedy musieliśmy odwołać koncert następnego dnia.
Jakiś czas temu byłam na koncercie zespołu INVSN. Na pewno znasz jego wokalistę – Dennisa Lyxzéna. Widzę dużo podobieństw w waszych zachowaniach na scenie. Czy to jakaś szwedzka cecha?
[śmiech] Dennis i ja dorastaliśmy w tym samym czasie, wywodzimy się z tego samego środowiska. Myślę, że ukradliśmy sobie nawzajem trochę rzeczy. Koncertowaliśmy ze sobą w 1997 roku, podczas naszej pierwszej prawdziwej trasy. Więc znamy się praktycznie od zawsze. Tak, chyba te wszystkie rzeczy, to całe bieganie… Tak właśnie robiliśmy w tamtym czasie.
Wiesz, po prostu każdy z nas chciał być tym dzikim wokalistą, o którym ludzie mówią: O cholera, ten facet jest szalony! To była najfajniejsza rzecz. Mogłeś być jak punkowy piosenkarz, który biegał i skakał. Jednocześnie nie wyobrażam sobie, że miałbym na scenie stać w miejscu jak kołek i śpiewać. Wydaje mi się to bez sensu.
Mam to szczęście, że widziałam już The Hives na żywo. To, jak dyrygowałeś publicznością, zrobiło na mnie ogromne wrażenie.
Tak, publika zrobi wszystko, co im powiem. To jest moja supermoc.