Uch, 2022 to był ciężki rok. Ale z drugiej strony – potwierdził starą teorię, że im bardziej wali się świat, tym lepsza muzyka wychodzi. Wobec tego miałem naprawdę duży problem z wybraniem ulubionych płyt, ale finalnie stanęło na 24 (a wyróżnić mógłbym co najmniej drugie tyle). Pierwsza z poniższych płyt jest zdecydowanie moim albumem roku, resztę umieściłem w kolejności przypadkowej. Ale wszystkie rekomenduję jednakowo. Zapraszam do sprawdzenia.


Alvvays - Blue Rev

 

Płyta roku i absolutny wzorzec z Sèvres przebojowego indie popu. Przy “Blue Rev” słychać, że jest to efekt wieloletniego rafinowania chwytliwych melodii i patentów, a przecież jest to zespół, który już wcześniej tworzył absolutnie największe hity w swojej dziedzinie. Płyta, która po pierwszym odsłuchaniu zostawiła mnie z wielkim uśmiechem i myślą: “wow, doświadczyłem czegoś – przynajmniej w tej niszy – epokowego”. Zero słabszych momentów. Gratulacje!


The Smile - A Light For Attracting Attention

 

Złośliwi mówią, że to kolejna płyta Radiohead i cóż – sporo w tym racji. Thom Yorke i Jonny Greenwood sięgnęli po cremé de la cremé swojej twórczości, dodali dużo post-punku i krautu, a Tom Skinner wzbogacił to swoim jazzowym vibem. To się nie mogło nie udać i wyszło doskonale.


billy woods - Aethiopes

 

Gruz sypiący się z tej płyty – zarówno liryczny w nawijce billy’ego, jak i muzyczny w minimalistycznych raz plemiennych, raz industrialnych bitach – to coś obok czego nie da się przejść obojętnie. Absolutna perełka abstract / hardcore hip hopu i bodajże jeden z mroczniejszych albumów w tych gatunkach. Zdecydowanie nie tylko dla fanów rapu.


Goon - Hour of Green Evening

 

Druga płyta w historii kalifornijskiego Goon i druga, która ląduje w moim podsumowaniu rocznym (debiut – “Heaven Is Humming” – wylądował na nim w 2019 r.). Kenny Becker wsparty zespołem i swoim charakterystycznym, anielskim głosem wciąż genialnie radzi sobie w tworzeniu zgrabnych, przebojowych, ale i pokombinowanych indie rockowych kawałków. A jak jeszcze robi się w nich nieco bardziej krzykliwie i grunge’owo (jak np. w fenomenalnym “Wavy Maze”) to już w ogóle więcej mi nie trzeba. 


Birds In Row - Gris Klein

 

Doskonałe studium piękna wynikającego z intensywności. “Gris Klein” gniecie, miażdży i porywa emocjonalnością i praktycznie nieustannym wpierdolem, a przy tym cały ten natłok uruchamia w mózgu te rejony, które budzą się przy obcowaniu z absolutnie najpiękniejszymi i najbardziej wzruszającymi dziełami sztuki. Zdecydowanie najlepszy album Francuzów, którzy przecież mieli do tej pory same świetne strzały.


Dry Cleaning - Stumpwork



O tej płycie napisałem więcej tutaj i z perspektywy czasu potwierdzam – świetnie obserwuje się rozwój tego zespołu, a Stumpwork to jedna z przyjemniejszych i lepszych zeszłorocznych płyt w swoim gatunku.


King Gizzard & The Lizard Wizard - Ice, Death, Planets, Lungs, Mushrooms and Lava

 

Wyjątkowo “zespołowa” płyta King Gizz, ponieważ – co nie zdarza się w tym zespole często – za kompozycje i teksty odpowiadali wszyscy jego członkowie. Efektem jest album bardzo jamowy, rozbudowany, ale przy tym jakoś specyficznie wyluzowany. Porywające słuchowisko od początku do końca.


Gilla Band - Most Normal

 

Irlandczycy wrócili z trzecią płytą, która aż kipi od pomysłów i realizacyjnych patentów (często wręcz nieco kontrowersyjnych i zmuszających nieświadomych słuchaczy do sprawdzania, czy wszystko w porządku z ich sprzętem audio), a przy tym jest nieco bardziej “otwarta” pod kątem lirycznym. Efekt tych eksperymentów ma w sobie pierwiastek dobrego słuchowiska, a przy tym jest po prostu najlepszą płytą w dorobku Gilla Band.


High Vis - Blending


Brytyjska scena post-punk w poszukiwaniu kolejnych tropów tamtejszej kultury przeniosła się do Manchesteru przełomu lat 80. i 90. XX w. W efekcie mamy album, który momentami brzmi jak wiele innych “brexit-core’owych” zespołów, a momentami – moim zdaniem lepszymi – czerpie garściami z The Stone Roses i ich rówieśników. Niektórzy w tej mieszance słyszą jeszcze Title Fight. Wszystko to bardzo służy przebojowości kawałków zawartych na “Blending”, a przy tym okraszone jest bardzo dobrymi tekstami z legendarną już linijką “tears on my gore-tex” na czele.


Yeah Yeah Yeahs - Cool It Down

 

Choć dla wielu osób nie jest to jakiś wybitny album, ale ja dostrzegam w nim pewne piękno, które wyjść mogło tylko spod rąk Karen O, Nicka Zinnera i Briana Chase’a. Dzisiaj ten zespół nie musi tworzyć kolejnych bangerów na miarę “Date With The Night”, żeby porywać. Może to robić zdecydowanie bardziej stonowanymi środkami. I w mojej opinii – robi to. Bardzo ładna płyta i świetny powrót po 9 latach!


Alex G - God Save The Animals

 

Alex G to geniusz i tu mógłbym postawić kropkę i przejść do kolejnej płyty. Oczywistym jest, że jego talent songwriterski przewyższa niemal wszystkich innych twórców indie rocka i przy tej płycie – szok – znowu to potwierdził. Ale dodatkowy plus Alex łapie za doskonałą czutkę trendów. “God Save The Animals” to świetny przykład indie rocka czasów (post?) hyper-popu. Z auto-tunem i dziwnymi zabiegami producenckimi, które działają na korzyść piosenek, a nie tylko stanowią zbędne udziwnienie. Chapeau bas!


Cloakroom - Dissolution Wave

 

Shoegaze to pozornie bardzo zamknięty gatunek, ale szara eminencja amerykańskiej sceny skupionej wokół tego gatunku (personalnie powiązana chociażby z Nothing) udowodniła, że poruszając się w jego spektrum, wciąż można nagrać album różnorodny i zaskakujący. Mamy tu rozstrzał od utworów wręcz sludge’owych po ładne piosenki w stylu DIIV z pełną paletą barw pomiędzy tymi dwoma skrajnościami. I w każdym z tych wydań Cloakroom wypada przekonująco. A w dodatku okrasili to wszystko ciekawym, kosmicznym konceptem.


Black Country, New Road - Ants From Up Here

 


Dla wielu osób będzie to pewnie album definiujący 2022 rok w muzyce alternatywnej i pod pewnymi względami będą mieli rację. Pomijając to jednak, jest to wspaniałe rozwinięcie formuły znanej z debiutu, poszerzone o dodatkową paletę instrumentów, pomysłów i umiejętności songwriterskich. Zdecydowanie jedna z tych płyt, których słuchać należy w całości. Tym bardziej, że narracja, do której BC,NR przyzwyczaili trzyma w napięciu niezależnie od użytych w danym momencie środków wyrazu. Szkoda, że zespół musiał tuż po jej wydaniu zrobić totalny reset i nie mógł jej promować. Chociaż może właśnie to buduje jej przyszłą legendę?


Big Thief - Dragon New Warm Mountain I Believe in You

Od lat kibicuję Big Thief i uważam, że nie ma lepszego zespołu pod kątem łączenia indie folku i alt-country. Adrianne Lenker – główna postać w tej kolorowej ekipie – to songwriterski talent, jaki trafia się raz na miliard, a przecież reszta muzyków tego zespołu też nie wypadła sroce spod ogona. Długość tej płyty wskazuje zresztą na geniusz twórców. 20 kawałków (wybrane z aż 45!), przy których naprawdę trudno wybrać choćby jeden słabszy to naprawdę wielka sztuka. Wielkim atutem jest też fakt, że Big Thief nie tylko rozwinęli się na tej płycie w swoich core’owych stylach, ale też sięgnęli po nowe lub dawno nieużywane środki wyrazu, dzięki czemu jest różnorodnie, czasami wręcz bardzo nietypowo i nigdy nie nudno. Cudowna płyta.


Animal Collective - Time Skiffs

 

Wielki powrót do formy i – o dziwo – jedna z najlepszych płyt w katalogu tego niezwykłego zespołu. Animal Collective mogliby rozdzielić pomysły zawarte na tym albumie na co najmniej 4 różne płyty, ale to właśnie ten maksymalizm jest ich głównym atutem. „Time Skiffs” niesamowicie płynie, przywodzi na myśl najlepsze, psychodeliczne jamy, a przy tym jest bardzo dojrzały. 


Widowspeak - The Jacket

 

Widowspeak na swoim szóstym albumie robi to, co wychodzi im najlepiej – powolne, hipnotyzujące tempa, minimalistyczne aranżacje (choć nie brakuje w nich niuansów), połączenie dream popu z wpływami Americany i przecudowny, będący na granicy szeptu głos Molly Hamilton. Pojawiające się co rusz porównania tego zespołu do Mazzy Star nie są przesadzone, aczkolwiek ja mam wrażenie, że przynajmniej na tej płycie, trochę umniejszające zespołowi z Brooklynu. „The Jacket”, w którym swoją drogą Molly pośrednio opowiada o życiu na scenie indie, to jedna z piękniejszych płyt tego roku.


PUP - The Unraveling of Puptheband

To jest dopiero ciekawe zjawisko. Pop punkowo – indie rockowe Pup postanowiło poszerzyć paletę swoich brzmień, rozbudować instrumentarium i kompozycje oraz doszlifować produkcję. Czyli zasadniczo popełnić wszystkie błędy typowych pop punkowych zespołów. Ale przy tym ubrali to w konwencję zespołu jako upadającej korporacji, która w tekstach (szczególnie krótkich skitów między piosenkami, ale również w nich samych) zastanawia się, dlaczego ludzie przestają ich słuchać i czy dodanie czwartego akordu do kompozycji jest aby dobrym ruchem. Świetnie się tego słucha, a same kawałki – choć wyraźnie idą w kierunku bliższym POP niż PUNK – w dalszym ciągu wyróżniają się tym, co w PUP najlepsze – perfekcyjnym songwritingiem i dużą energią.


DITZ - The Great Regression

 


Brytyjski post-punk w wydaniu „noise i wkurw” i zdecydowanie jedna z najlepszych płyt na tym rynku w 2022 roku. Co ważne, mimo tego, że DITZ eksplorują te raczej bardziej ekstremalne rejony tego gatunku, a lirycznie dominuje tu oczywiście ciężar i beznadzieja, to wciąż jest to zestaw bardzo atrakcyjnych piosenek.


King Gizzard & The Lizard Wizard - Omnium Gatherum

Druga płyta KG&LW w tym zestawieniu, ale tym razem zupełnie inna historia. „Omnium Gatherum” to płyta – kalejdoskop, która pokazuje zespół w jego standardowej psychodelicznej formie, aby za chwilę zaatakować metalem z pobliża „Infest The Rats Nest”, a następnie… rapem. Ewidentnie na tej płycie Australijczycy odpięli wrotki i… udowodnili, że nie ma takiego gatunku, z którym by sobie nie poradzili.


Fontaines D.C. - Skinty Fia

 

Przyznam szczerze, że po drugiej płycie Fontaines D.C. trochę straciłem nadzieję, co do nich, ale Skinty Fia to doskonały przykład odważnego rozwoju i jednocześnie płyta, która ciągle trzyma – moim zdaniem w przeciwieństwie do poprzedniej, a nawet debiutu – w napięciu. Podoba mi się, że Irlandczycy zaczęli eksplorować rejony bliskie twórczości chociażby Oasis, a nawet w ciekawy sposób zaglądać do podstaw irlandzkiej kultury.


Otoboke Beaver - Super Champon



Weź wszystkie zachodnie stereotypy odnośnie Japonii, dużo punkowego wkurwu i podlej to ironią. Dodaj techniczne i matematyczne zaawansowanie, wymieszaj i otrzymasz „Super Champon”. Niesamowite są te dziewczyny. I wspaniałe jest to, jak przyjemnie słucha się tego albumu, choć jest on po prostu jednym wielkim tornadem przy którym nawet całkiem zaawansowanym technicznie muzykom z zachodu miesza się trochę w głowach. Jeśli będzie w najbliższym czasie jakaś punkowa rewolucja, to właśnie Japonki będą jej przewodzić.


Petrol Girls - Baby

 

Niby hardcore punk na maksymalnym feministycznym wkurwie, a jednak potrafi zaskoczyć. Posłuchajcie chociażby takiego „Baby, I Had an Abortion”, które jest idealnym przedstawicielem całej płyty. Niby bardzo ciężki temat, niby wykrzyczane, niby edgy (piosenka o aborcji kończy się nagraniem śmiechu), a jednak o niesamowitym potencjale na przebój. Dawno nie słyszałem tak gniewnej płyty, która byłaby przy tym tak hiciarska.


Viagra Boys - Cave World

 

Viagra Boys w najlepszym wydaniu. Zestaw bezwstydnych bangerów z wspaniałym jaskiniowo-małpio-antyszurskim konceptem lirycznym. Nie ma dzisiaj bardziej zabawowego zespołu wśród post-punkowych, a ta płyta jest na to dowodem. No i warto podkreślić, że nie jest to zespół, który okopał się w sprawdzonych patentach. Wciąż czuć tutaj rozwój.


OSees - A Foul Form

 


OSees w czysto punkowym wydaniu i cóż tu więcej dodać? John Dwyer świetnie odnajduje się w każdym gatunku, którego tyka, więc było jasne, że wejście w krótkie, dynamiczne, noise’owe piosenki wyjdzie mu dobrze, ale że aż tak? Tego się nie spodziewałem. Świetny album.


Powyższe płyty na jednej playliście: