Fot. Sir Cornelius Bob Rifo
Dennis Lyxzén liczbą zespołów mógłby konkurować jedynie z kilkoma członkami polskiej sceny niezależnej. Ale nie ma co ukrywać, że najbardziej jest znany z hardcore-punkowego Refused i garage rockowego, zawsze świetnie ubranego The (International) Noise Conspiracy. Co ciekawe, jego projekt INVSN nie ustępuje jakoś specjalnie stażem wspomnianym zespołom. Jednak to już zupełnie inna, post-punkowa bajka. W tym roku wydali fantastyczny album i co więcej, odwiedzą nasz kraj na swojej trasie koncertowej. Tymczasem ja porozmawiałam z Dennisem o tym, jak być social media ninją, czy powinno się trzymać muzykę z dala od polityki i jak świętował swoje 50. urodziny.
Widziałam na twoim Instagramie… swoją drogą twój Instagram powinien służyć jako przykład dobrze prowadzonego kanału social media przez artystę. Można naprawdę wiele z niego wyciągnąć!
Dziękuję! Gram muzykę od bardzo dawna, więc media społecznościowe i cały ten świat są dla mnie trochę dziwne. Po prostu staram się być szczery i otwarty na ludzi. A jeśli ludzie są fajni, ja też staram się być fajny.
No więc napisałeś na Instagramie, że zagrałeś już kilka gigów z INVSN w tym roku i to były twoje pierwsze koncerty po długiej przerwie COVID. Jakie to uczucie?
To było wspaniałe uczucie, chociaż trochę przerażające. Ostatnia prawdziwa trasa INVSN miała miejsce w 2019 roku. To dobrych kilka lat temu. Wszyscy wiemy o pandemii i tym, co się wydarzyło. Powrót do koncertowania był przerażający także dlatego, że graliśmy nowe piosenki, ale wyszło świetnie. Uwielbiam z nimi grać. To zawsze jest super zabawa i jest to bardzo, bardzo dobry zespół. Więc tak, to było fantastyczne. A potem musieliśmy zrobić sobie przerwę, ponieważ Kiki, grająca na keyboardzie, urodziła dziecko.
Zastanawiałam się, co myślisz o tym albumie po jakimś czasie. Czy chciałbyś w nim coś zmienić?
Myślę, że to przekleństwo bycia artystą. Gdy mija czas, zawsze słyszysz rzeczy, które mogłeś zrobić inaczej, zastanawiasz się, czy może inna piosenka powinna znaleźć się na płycie itd. Płyta ukazała się dwa lata później niż planowano. Niedługo przed premierą usiadłem i posłuchałem tej płyty, żeby w ogóle ją sobie przypomnieć. W końcu minęło trochę czasu. I okazuje się, że dalej jestem z niej bardzo dumny. Myślę, że wyszło naprawdę świetnie i mam nadzieję, że więcej osób to odkryje.
Możesz opowiedzieć o różnicach pomiędzy waszą ostatnią płytą The Beautiful Stories, a najnowszą Let the Night Love You?
Zacznę od podobieństw. Kiedy zaczynaliśmy pisać The Beautiful Stories, stwierdziliśmy, że chcemy zacząć pisać muzykę, która nie jest oparta na gitarach. Dlatego od tamtej płyty większość naszych piosenek zaczyna się od perkusji. Budujemy kompozycje wokół motywu opartego na bębnach. Na Let the Night Love You kontynuujemy ten kierunek, tę myśl, by rytm był czymś w rodzaju cechy definiującej zespół. Wydaje mi się, że wychodzi nam to naprawdę dobrze. Let the Night Love You jest trochę bardziej łagodna niż ostatnia płyta, co jest czymś, o co się zawsze ocieraliśmy, ale nigdy tak naprawdę nie poszliśmy na całość. Z Let the Night Love You po raz pierwszy czuliśmy się komfortowo pisząc muzykę, która była nieco bardziej klimatyczna, łagodna i po prostu trochę dramatyczna. Ufaliśmy naszym głosom i temu, że piosenki są wystarczająco dobre. Wiesz, jako stare punki, mamy taki nawyk, że jeśli nie ufasz piosence, po prostu zaczynasz grać szybciej. [śmiech] Ale tak, myślę, że trochę bardziej sobie zaufaliśmy. I naprawdę podoba mi się to, że z INVSN za każdym razem kiedy tworzymy muzykę, staramy się robić rzeczy, których nigdy wcześniej nie robiliśmy. Uwielbiam to w naszym zespole.
Korzystałeś kiedykolwiek z lekcji śpiewu?
Nie. Dawno, dawno temu, kiedy nagrywaliśmy płyty The International Noise Conspiracy z Rickiem Rubinem i straciłem głos, poszedłem do takiego nauczyciela, który pokazał mi kilka wokalnych rozgrzewek. Ale nigdy nie brałem lekcji. Po prostu nauczyłem się śpiewać… dużo śpiewając. Jest jak jest. Śpiewam w zespołach… nienawidzę tego mówić, ale minęło 30 lat i w końcu się nauczyłem.
Jak wyglądał proces nagrywania Let the Night Love You?
Pojechaliśmy do Göteborga, tego samego studia, w którym robiliśmy The Beautiful Stories. Jest to oldschoolowe studio z pokojami do spania, więc w zasadzie można pracować przez całą dobę. Byliśmy tam dwa tygodnie i myślę, że nagraliśmy około piętnastu piosenek. Więc ponad jedna piosenka każdego dnia. To było wspaniałe. Nagrywaliśmy z gościem z Wielkiej Brytanii, Adrianem Bushby, był niesamowity. W zasadzie to nas uratował. Nasz producent zachorował tuż przed wejściem do studia. Tak więc nie mieliśmy producenta, ale mieliśmy zarezerwowane studio. Wszyscy już wzięli wolne od swoich prac. Adrian nam bardzo pomógł, był niesamowity. Mieszkaliśmy więc w studio i pracowaliśmy prawie 24 godziny na dobę. Zdarzało się, że budziłem Sarę o pierwszej w nocy, żeby dograła chórki. To był bardzo fajny proces, wyszło naprawdę dobrze. I, tak jak powiedziałem, płyta miała się ukazać wiosną 2020 roku. A potem przyszedł COVID. Wytwórnia nas zrzuciła, bo uznali, że w tym momencie ta płyta jest za droga płyta. A potem musieliśmy czekać dosłownie na zakończenie pandemii, aby wydać tę płytę, co jest dość frustrujące. Ale wiesz, nie tylko nam się to przydarzyło.
No tak. Niektóre zespoły wydały płyty chwilę przed pandemią, co z punktu widzenia promocyjnego chyba jest jeszcze gorsze.
O tak. Z Refused wydaliśmy płytę tuż przed pandemią. Mieliśmy to szczęście, że udało nam się zagrać kilka koncertów w Europie i USA. Ale tak naprawdę dopiero zaczynaliśmy trasę. Więc tak, to był naprawdę zły moment i to było naprawdę okropne.
Jaki jest teraz wasz plan? Refused wróci do promocji tego albumu? Czy powinniśmy już o tym zapomnieć?
No cóż, wolałbym, żeby ludzie nie zapomnieli o tej płycie, bo to naprawdę dobry materiał! [śmiech] Ale tak, ten moment już minął. Ta sytuacja podcięła nam skrzydła. Czuliśmy, że odbiór płyty jest dobry, zrobiliśmy wszystko z rozmachem, grało się nam naprawdę super koncerty. A potem wydarzyło się wiadomo co i cała energia opadła. Minęło sporo czasu, zanim w ogóle zaczęliśmy rozmawiać o tym, co dalej. Ale mamy w planach nowy album. Powiedziałbym, że nagramy go w przyszłym roku. Pracujemy nad nową muzyką, ale to wszystko dzieje się bardzo powoli. Każdy z nas jest zajęty innymi projektami, więc od czasu do czasu przesyłamy sobie dema utworów.
Przepraszam, że wyciągam twój wiek, ale w tym roku skończyłeś 50 lat! Co powiedziałbyś dwudziestoletniemu sobie mając wiedzę pięćdziesięciolatka?
Problem jest taki, że młody ja nie posłuchałby starego mnie. Pomyślałby sobie: Co ten staruch pierdoli? Jest jedna rzecz, której nauczyłem się dorastając. Byłem bardzo spięty i intensywny. Tak więc poradziłbym sobie, żeby trochę wyluzować. Powiedziałbym: Wyluzuj, wszystko będzie ok. Ale tak, jak mówiłem – na pewno bym siebie nie posłuchał. Nikt mi nie będzie mówił, jak mam żyć! [śmiech]
W jakim sensie wyluzować? Politycznym? Muzycznym?
Bardziej mam na myśli personalne relacje. Byłem bardzo wymagającą osobą, dość trudną w relacjach. Na pewno nie było łatwo ze mną przebywać. Jednocześnie oczekiwałem od wszystkich dookoła, żeby byli równie intensywni, graniczni. Ludzie, którzy nie spełniali moich oczekiwań… no cóż, byłem dla nich trochę ostry. Jeżeli chodzi o muzykę i politykę, nie powiedziałbym sobie, żeby wyluzować. Natomiast relacje międzyludzkie – zdecydowanie. Ale to po prostu cienie i blaski bycia młodym. Przez pewien czas w swoim życiu trzeba być idiotą, żeby się czegoś nauczyć.
To prawda, że piszesz książkę?
Nie do końca. Dawno temu zacząłem porządkować swoje pamiętniki z różnych tras, ale okazało się, że były całkiem nudne. Myślę, że nikt, kto był poza tym światem, by się tym nie zainteresował. Było to zbyt niszowe. Ale szczerze mówiąc mam pomysł na inną książkę. Wiesz, myślę sobie, że zrobiłem tyle rzeczy, że równie dobrze mógłbym coś napisać!
Kilka tygodni temu rozmawiałam z osobą odpowiedzialną za soundtrack do gry Cyberpunk. Chętnie posłucham, jak to wyglądało z twojej strony.
Wiesz, że CD PROJEKT RED to naprawdę ogromne przedsięwzięcie? Kilka lat temu byłem w ich siedzibie i wygląda to obłędnie! W każdym razie pewnego dnia dostałem wiadomość na Instagramie z pytaniem, czy chciałbym zaśpiewać w jakiejś grze komputerowej. Szczerze mówiąc sam nie wiedziałem, więc przekazałem to mojemu managerowi z prośbą, żeby się temu przyjrzał. Wrócił do mnie z odpowiedzią: O cholera, to gruba akcja! I tak to się stało. [śmiech] Chcieli, żebym udzielił głosu Johnny’emu Silverhandowi, a jego zespół był wzorowany na Refused. Kiedy zaczęliśmy o tym głębiej rozmawiać powiedziałem, że to my powinniśmy to zrobić. Refused powinno tam zagrać, a nie muzycy wzorowani na naszym zespole. I tak to się potoczyło. A wszystko zaczęło się od wiadomości na IG. Szalona historia. [śmiech]
Utwory, które znalazły się w Cyberpunku były napisane specjalnie na potrzeby gry, czy to jakieś nieopublikowane wcześniej kawałki Refused?
Pół na pół. Mieliśmy z siedem niedokończonych utworów z czasów nagrywania War Music, wybraliśmy z nich dwa lub trzy i spróbowaliśmy napisać je na nowo. Oprócz tego napisaliśmy od zera trzy utwory z kompozytorem soundtracku. Przyleciał specjalnie do Stockoholmu i pracował w studiu z Kristoferem i Davidem. Kiedy już nagrali wszystko, wysłali mi tę muzykę, żebym dograł wokale. Tak więc był to miks naszych niedokończonych utworów z zupełnie nowymi kompozycjami. W przypadku niektórych dostawałem feedback, że muszę zmienić teksty, bo tego typu polityka nie ma przełożenia w grze: Nie możesz pisać o kapitalizmie, tam to nie działa w ten sposób. [śmiech] Tak więc musiałem się doedukować na temat świata i fabuły Cyberpunka i zredagować swoje teksty tak, żeby miały sens w grze. To było dla mnie bardzo ciekawe doświadczenie, ponieważ pisałem w pewnym sensie z perspektywy kogoś zupełnie innego.
Skoro już przy temacie pisania jesteśmy… każdy z twoich zespołów różni się od siebie, mówi w pewnym sensie innym językiem. Czy wpływa to na twoje podejście w pisaniu?
Po pierwsze, to trochę szalone, być w czterech aktywnych zespołach. To naprawdę wiele. Ale próbuję, jak powiedziałaś, używać różnych języków. Sposób, w jaki podchodzę do każdego z nich, jest zupełnie inny. Myślę, że dwa największe kontrasty to Refused i INVSN. Refused jest bardzo bezpośredni, brutalny, polityczny. Z kolei INVSN jest trochę bardziej poetycki, trochę bardziej osobisty, introwertyczny. Muzyka sama w sobie ma język i ton. Kiedy to odkryjesz, pisanie staje się łatwe.
Mam na przykład nowy zespół z Sarą. Założyliśmy punkrockowy band o nazwie Vännäs Kasino. Napisałem w krótkim czasie 30 piosenek. Ale to było bardzo łatwe, ponieważ miałem jasno ustawiony mindset: Chcę pisać piosenki w ten sposób i chcę pisać teksty w takim języku. Dlatego przyszło mi to z ogromną łatwością, tym bardziej, że nigdy wcześniej nie pisałem w taki określony sposób.
Niesamowite. Jesteś naprawdę zajętym człowiekiem.
Dla mnie to nie jest trudne. Niby mam dużo zespołów i projektów, a często po prostu siedzę w domu i czytam książkę albo słucham sobie płyt. Jestem tym typem człowieka, który zawsze chce pracować więcej, ciągle chce tworzyć. Tak więc bycie zajętym nie jest dla mnie problemem. Tak naprawdę problem pojawia się wtedy, kiedy mam czas wolny. Czas pandemii był dla mnie koszmarem. Bo ja po prostu uwielbiam pracować i być w ruchu. Codziennie rano tworzę listę rzeczy do zrobienia – wykreślanie z niej kolejnych zadań sprawia mi czystą przyjemność.
Co jakiś czas w internecie mozna natknąć się na komentarze typu: Nie mieszajcie polityki z muzyką! Jak ty to widzisz? Przecież dla ciebie polityka i muzyka to praktycznie jedno.
Po pierwsze, nie uważam, że tylko dlatego, że jesteś muzykiem lub artystą, koniecznie masz coś ważnego do powiedzenia. Wielu artystów to pieprzeni idioci, którzy chcą po prostu grać muzykę. I to jest dla mnie do zaakceptowania. Jeśli to jest to, co chcesz zrobić, to właśnie to powinieneś robić. Ludzie nie mają obowiązku rozmawiać o polityce, ale z drugiej strony jestem jedną z tych osób, które wierzą, że wszystko, co robimy, jest polityczne. Jeśli więc nie mówisz o tym, co dzieje się w Iranie, o tym, co dzieje się w Ukrainie, w Polsce czy Szwecji, to aktywnie podejmujesz decyzję, by nie zajmować się tymi kwestiami. Rozumiem, że wiele osób nie chce rozmawiać o polityce, ponieważ może czują się niekomfortowo lub nie czują się na tyle oczytani, zwłaszcza teraz, w świecie mediów społecznościowych. Powiesz coś nie tak i od razu atakuje cię setka trolli. Rozumiem to. Z drugiej strony jednak uważam, że jeśli chcesz, aby świat stał się lepszym miejscem, musisz się odważyć i porozmawiać o tym.
Musisz powiedzieć: oto, co moim zdaniem jest złe i jak moim zdaniem wygląda świat. A ludzie mówiący, że zespoły nie powinny mówić o polityce… Muzyka rockowa w swej istocie i jej rdzeniu zawsze była o buncie. Od lat 50. aż do teraz, muzyka rockowa zawsze w opozycji, mówiąc: ok, oto świat i kultura, i to jest to, za czym się opowiadamy. Zawsze tak było. A punk rock, z którym dorastałem, zawsze był muzyką o rewolucji, o buncie, o oporze. Więc jeśli ludzie mówią, że muzycy nie powinni rozmawiać o polityce, to oczywiście nie mają pojęcia o popkulturze i historii. Jeśli ktoś chce rozmawiać o polityce, to powinien. A jeśli ludzie myślą, że zespoły nie powinny mówić o polityce, to po prostu są niewykształceni.
Jesteś weganinem?
Tak.
I straight edge?
Nie, już nie. Teraz jestem jednym z tych ludzi – nie piję, nie biorę narkotyków, ale zdarza się raz czy dwa w roku, że wypiję kilka lampek szampana. Jeżeli chodzi o mnie, to dorastałem w naprawdę małym miasteczku na północy Szwecji. Picie alkoholu było bardzo ważną częścią tej kultury, w takich realiach się wychowywałem. Więc przez to już w bardzo wczesnym wieku czułem się jak wyrzutek. Zawsze towarzyszyło mi poczucie, że nigdzie do końca nie pasuję – ani do punków i ani do pozostałych rednecków. Wszyscy prowadzili takie same życia, tylko inaczej się ubierali. Nie rozumiałem, co jest w tym takiego atrakcyjnego. Wszystkie rozmowy kręciły się wokół chlania – kiedy jest jakaś impreza, a po imprezie o tym, jak wszyscy najebani byli. Więc kiedy odkryłem hardcore i straight edge, dla mnie to było największe „pierdol się” jakie mogłem pokazać wszystkim dookoła. Bycie weganinem wkurzało bardzo wielu ludzi, ale niepicie? Ludzie dostawali szału. Tak więc dla mnie to właśnie było najbardziej atrakcyjne – opozycja w stosunku do wszystkich: Nie będę taki jak wszyscy. Będę kompletnie innym człowiekiem. Skupię się na swojej muzyce. Skupię się na polityce.
Miałem szczęście zostać sXe w czasach, gdy europejskie zespoły hardcore’owe i sXe były ultra polityczne. Był na przykład taki zespół o nazwie Manliftingbanner. Albo SEEIN’ RED. Byli komunistami i byli straight edge. Więc dla mnie to wszystko jest powiązane: byłem sXe dlatego, że klasa robotnicza zawsze była ujarzmiona przez alkohol, więc nie zamierzałem się temu poddać. To było naprawdę ważne. Ale kiedy zaczęliśmy koncertować z Refused i spotkaliśmy ludzi, dla których straight edge było ich jedyną tożsamością, nie potrafiliśmy znaleźć nici porozumienia. Jasne, też byliśmy weganami i sXE, ale oprócz tego byliśmy aktywistami z otwartymi głowami, lubiącymi wszystkie rodzaje muzyki. Gdy dorosłem, nie czułem już tej potrzeby należenia do jakiejś subkultury. W latach 90. ten ruch był naprawdę duży. Ale polityka lat 90. była też bardzo egoistyczna. Dużo było o tobie i twoich wyborach. Nie chodziło tak bardzo o tkankę społeczną i ruchy. Może po prostu teraz jest tak samo. Wiąże się to z ludzką potrzebą indywidualności, z całym tym światem mediów społecznościowych, w którym musisz być określoną osobą.
Tak więc dla mnie to zawsze było polityczne. Ale kiedy dorosłem przestałem odczuwać potrzebę definiowania siebie w jakikolwiek sposób. Po prostu jestem sobą. Nie lubię być pijany, nie lubię pić. Nigdy w życiu nie brałem narkotyków. Ale wiesz, raz na jakiś czas będę świętować. Kiedy skończyłem 50 lat, wypiłem więcej niż kieliszek szampana, to ci powiem!
Jaki album muzyczny jest najważniejszy w twoim życiu?
W tym tygodniu zamierzam zrobić film na YouTube o najważniejszych albumach w moim życiu, więc to całkiem proste pytanie. A powodem, dla którego jest to najważniejszy album, jest to, że jest to pierwszy album, który kupiłem za własne pieniądze i to płyta, która sprawiła, że zakochałem się w muzyce. Zasadniczo jest to płyta, która może po prostu skierowała mnie na tę ścieżkę. Mowa o Let’s Dance Davida Bowiego.
Byłeś i jesteś frontmanem przynajmniej dwóch legendarnych zespołów. Czujesz na sobie brzemię tego, że dużo dzieciaków swego czasu traktowało cię jak idola?
Kiedyś myślałem o tym bardzo często i mi to ciążyło. Świadomość, że mam reprezentować jakąś grupę. Na szczęście z wiekiem się z tego wyrasta i człowiek nie przejmuje się już tak bardzo tym, co inni o nim pomyślą. Staram się być przystępną osobą, wieść dobre życie i być spoko dla ludzi, których spotykam. Tworzyć muzykę, która jest aktualna i ważna, przynajmniej dla mnie. Ale nie martwię się tym za bardzo. Spędziłem większość lat 90. na zamartwianiu się, co inni ludzie o mnie myślą i robieniu rzeczy, które wydawało mi się, że powinienem robić, bo tego się ode mnie oczekuje. Tak nie można żyć. Chcę być wolny i robić to, na co mam ochotę. Wiesz, nagrywam z INVSN i zawsze znajdzie się jakiś koleś, który powie: Hola, to nie brzmi jak Shape of Punk! No właśnie, nie brzmi. I o to w tym chodzi.
Kiedy grasz muzykę tak długo jak ja, to oczywiste, że ma ona wpływ na różnych ludzi. Ale jest to dla mnie surrealistyczne, bo żyję teraźniejszością. Myślę o nadchodzących koncertach, rzeczach, które trzeba zaplanować. Moje myśli są tam. Ale to ogromny przywilej mieć możliwość spojrzenia na swoją przeszłość i powiedzenia: Tak, zrobiłem coś, co podobało się ludziom. Niektóre z tych rzeczy bronią się po latach. Nie wszystkie, ale niektóre tak. Jestem szczęśliwy, że moja muzyka była słyszana przez ludzi na całym świecie. Tak jak już wspominałem, wychowywałem się w zapyziałym miasteczku na północy Szwecji. Nigdy w życiu bym nie przypuszczał, że ktokolwiek będzie chciał słuchać tego, co mam do powiedzenia. Więc to naprawdę super. Udowodniłem wielu ludziom, że się mylili.