Od bez mała czterech dekad shoegaze i dreampop tłumaczy na język muzyki najsłodsze i najbardziej świetliste rejestry naszego doświadczenia: słuchać Cocteau Twins czy Slowdive to trochę jak dryfować na brzegu oceanu w golden hour pod koniec lata. Może to wina Bałtyku (tego morza, nie zespołu Michała Rutkowskiego), ale polską scenę muzyczną od zawsze ciągnęło bardziej w kierunku zimnofalowych kurortów i plażowania w stylu Dnia Świra. Dlatego w „Powolonych Eksplozjach” będę raz na jakiś czas pokazywał wam najciekawsze miejsca na mapie współczesnego dreampopu, shoegaze’u, ethereal i ambientu, gdzie pod każdą falą przesterowanych gitar płynie ciepły prąd.

Just Mustard – Heart Under (LP maj 2022, Partisan Records)

Zacznijmy od płyty, która na przestrzeni ostatnich miesięcy stała się natychmiastową sensacją wśród shoegazerów, mimo tego, że jej gatunkowa tożsamość jest nieco skomplikowana. Na początku czerwca po „branżowych” forach zaczęły krążyć single z drugiej długogrającej płyty irlandzkiego Just Mustard o intrygującym tytule „Heart Under”. Przyznam szczerze: moje pierwsze wrażenie po wysłuchaniu jej na wyrywki było, no cóż, złe. Gdzie tu shoegaze, gdzie tu dreampop – pytałem bezczelnie. Jakieś mechaniczne pukanie z kompletnie oderwanym od podkładów wokalem. Nie mogłem się bardziej mylić. „Heart Under”, jeśli tylko się wsłuchać uważniej, udowadnia, że zupełnie zasłużenie zyskał status płyty oryginalnej, wychodzącej poza gatunkowe klisze, żeby nie powiedzieć: wybitnej. W warstwie instrumentalnej Just Mustard serwuje nam noisowo-postpunkowy rytuał: linie perkusyjne są hipnotyzujące, a ich transowy ładunek wzmacniają niepokojące akcenty zagrane na czymś, co kiedyś prawdopodobnie było gitarą. A skoro mowa o gitarach – rzadko zdarza się, by tak oszczędna w warstwie melodyjnej gra była tak sugestywna i miażdżąca. Trudno tu mówić o riffach: słyszymy raczej zardzewiałe smugi, modulujące, kwaśne plamy i wykolejone echa. Jest pusto i niemożliwie gęsto jednocześnie. No i oczywiście wokal Katie Bell. Jeśli instrumenty rozkręcają post-apo disco w stylu ocierającym się o The Soft Moon, to wokal wprowadza na środek sceny słodycz, lekkość i delikatny niepokój Julee Cruise. Co wynika z tego połączenia? Koncert w twinpeaksowym Roadhouse, tylko że po tej drugiej, mroczniejszej stronie. Płyta jedyna w swoim rodzaju.

Sugar For The Pill – Wanderlust (LP marzec 2022, Make Me Happy)

Istnieje godna i sprawiedliwa tradycja nazywania zespołów od tytułów piosenek innych kapel. Pochodząca z Aten – a nie jest to lokacja słynąca z muzyki shoegaze’owej – formacja Sugar For The Pill w oczywisty sposób złożyła hołd kultowemu Slowdive i jednemu z najpiękniejszych singli z ich ostatniej płyty. Czy Grekom udało się zbliżyć do oryginału? Zupełnie szczerze poleciłbym ich debiutancką „Wanderlust” choćby tylko ze względu na singiel promujący album. „Quicksand” wspina się bowiem na wyżyny gatunku: są wypuszczone na początku beztroskie akordy i miękkie syntezatory, jest zwrotka z wbijającym się w głowę motywem na gitarze – prostym, a mimo to świeżym – jest też aksamitny wokal, którego jest dokładnie tyle, ile trzeba. Po jego przesłuchaniu byłem pewien, że mam przed sobą odkrycie roku. Niestety, pierwszy singiel to główny highlight „Wanderlust”. W kolejnych utworach – może poza „Moan of the Thunder” i końcowym „Stardust” – wokal traci coś ze swojego subtelnego czaru, a aranże wskakują na nowofalowe tony – nie twierdzę, że to źle, ale mam wrażenie, że Sugar For The Pill, szczególnie przez swoją nazwę, składa obietnicę, której nie spełnia. Mimo tego, dla tych kilku słodkich eksplozji, a zwłaszcza genialnego singla, zdecydowanie warto.

Pole Star – Dreams and Other Delusions (LP grudzień 2021, Records DK)

Pierwsza długogrająca płyta australijskiego Pole Star – zespołu, który nawet w niszy jeszcze nie zyskał dużej rozpoznawalności – ukazała się co prawda jeszcze w 2021, ale już pod sam koniec roku. Od tego czasu udało im się wydać udaną EP, lecz skupmy się dziś na ich debiucie: „Dreams and Other Delusions”. Jaka to płyta? Od otwierającego album „Dreams” Pole Star wykłada na stół wszystkie karty – bezkompromisowy miks estetyki lo-fi z nastroszonymi, ocierającymi się momentami o garage rocka, ale ciągle dreamy gitarami. To chyba ten przypadek, w którym albo czeka nas instant crush, albo rzucone pod nosem „no, może być”, po którym Pole Star jest usuwany z pamięci podręcznej. Osobiście uważam, że „Dreams and Other Delusions” ma w sobie to nieuchwytne, wzruszające ciepło, które czasami towarzyszy słuchaniu Have a Nice Life, Grouper czy The Clientele. Do tego płyta jest nadzwyczajnie równa, jej nieuczesana melancholia rozkłada się proporcjonalnie zarówno w bardziej balladowych fragmentach („So Little Time For So Long”) jak i tych, które proszą się o tupanie nogą („Wasted Time”). Wielką zasługę dla tego ma produkcja płyty, która przykrywa wygłuszony wokal tonami pogłosu – w tej konwencji pasuje to idealnie – jak i sama kompozycja: instrumentarium nie boi się jazgotliwych wycieczek w wykolejone ćwierćtony i drobne fałsze. Jeśli Slowdive nagrywa w jakości FullHD, to Pole Star proponuje nam muzyczny odpowiednik projektora na klisze Ania. Kto oglądał „Pchłę Szachrajkę” na tapecie pokoju w bloku, ten rozgości się w tym albumie jak sims w w basenie bez barierki.

Deserta – Every Moment, Everything You Need (LP luty 2022, felte)

Jak Deserta wygląda, każdy widzi. Ich debiutancka „Black Aura My Sun” z 2020 roku była powiewiem świeżości w shoegazowej bańce. Niby odhaczali z listy wszystkie standardy gatunku – a więc szeptano-mruczane wokale, oniryczne gitarowe pejzaże, miękkie eksplozje w refrenach – ale robili to w tak oryginalnym stylu, dodając do tego swój własny twist, że z marszu stali się szanowaną marką. Deserta brzmiała po prostu jak soundtrack do wakacji nad morzem na obcej, fascynującej planecie. Nie bez powodu oczekiwania wobec drugiego albumu były bardzo wysokie. Jak wyszło? Od otwierającego płytę „Lost In The Weight” słyszymy, że jest inaczej. Niby jest klimat Deserty, niby znów jesteśmy na riwierze jednego z księżyców Saturna, ale bardziej na przód wysunięte są syntezatory i wokal: momentami to już bez mała lekko bujający synt- niż dream-pop. Mi jednak najbardziej w uszy rzucił się brak tego, w czym „Black Aura My Sun” była najlepsza – jak na lekarstwo tu wybijających się gitarowych motywów, migoczących melodii, przywodzących na myśl najlepsze osiągnięcia Robina Guthrie, na których unosiły się eteryczne struktury utworów Deserty. Nie twierdzę, że ich nie ma wcale (urzeka mnie choćby „Far From Over”), jednak jest ich znacznie mniej. Nie chcę też powiedzieć, że to płyta słaba – nowa Deserta ma swój charakter, jest ciekawa, ale mnie przekonuje ciut mniej. Chciałbym szczerze napisać: słuchajcie nowej Deserty w czasie swoich wakacji w kosmosie. Jednak swoje pozdrowienia z leżaczka nad jeziorem metanu na Tytanie pisze do was słuchając „Black Aura My Sun”.

Zachwyt – Zachwyt (EP styczeń 2022)

Skoro już mówiliśmy o estetyce lo-fi, to nie sposób nie wspomnieć o jednym z najciekawszych nowych polskich projektów muzycznych z shoegazowej bańki. Na początku tego roku ukazała się debiutancka EP tajemniczego zespołu Zachwyt z Oświęcimia. To zaledwie cztery utwory, w których słychać jednak niezwykły słuch, umiejętność budowania dreampopowych melodii i to, co dla mnie jest szczególnie ważne: przedkładanie atmosfery nad technikę i muzyczną wirtuozerię. Po moim małym śledztwie okazało się, że za wszystkie instrumenty, wokal – mający zdecydowanie charakter drugoplanowy– jak i produkcję albumu odpowiada jedna osoba: kilkunastoletni jeszcze Miłosz Boiński. To nazwisko z pewnością warto zapamiętać. Od swojego debiutu Zachwyt umie bowiem czarować – każdy z kawałków z EP ma jakąś chwytliwą frazę, którą chce się puścić jeszcze raz, czy kilka słów, które wracają echem po kilku przesłuchaniach. Ktoś by powiedział (a wręcz: ktoś faktycznie mi tak powiedział): no ale tu słychać wręcz nagraniowy szum, lo-fi kłuje po uszach. Zgoda, ale czy to źle? Ta muzyka aż prosi się o to, by być ścieżką do polskiego filmu indie: długie sceny w przedziale pociągu, studentka kierunku uważanego (niesłusznie) za bezużyteczny i jej chłopak rozwijający romantyczną relację ze starym Atari. Zachwycam się i czekam na więcej materiału.

CLASSIC BONUS

Umówmy się: Artur Rojek odwalił dla shoegaze’u kawał roboty. Dzięki OFF Festiwalowi płyty Slowdive, My Bloody Valentine i Ride zawędrowały pod alternatywne polskie strzechy, czasami nawet w eskorcie młodszych towarzyszy (vide Beach House czy DIIV). Co jednak z mniej znanymi klasykami gatunku, których wydawnictwa – niezasłużenie – zatonęły w otchłani czasu? Nie mogąc pogodzić się z ich losem postanowiłem, że w każdym nieregularniku będę przypominał jedną płytę z „klasycznej ery” shoegaze’u, która trwała (umownie) od drugiej połowy lat 80. do plus-minus końca lat 90. W końcu za sukcesem „Loveless”, „Souvlaki” i „Nothing” skrywają się dziesiątki mniej znanych, a nierzadko równie utalentowanych kapel. Czy jest sens odróżniać „klasyczny” shoegaze od tego, który pojawił się później, po magicznej cezurze 2000 roku?

Alison’s Halo – Eyedazzler (LP 1997, Manufactured Recordings)

Włączcie płytę „Eyedazzler” zespołu Alison’s Halo i porównajcie sobie z utworami współczesnych tuzów gatunku, takich jak Blankenberge, wspomniana Deserta, czy Slow Crush. Nie twierdzę, że to uniwersalna zasada, ale od pierwszych nut „Dozen” słychać, że w swojej „klasycznej epoce” był to gatunek nieco bardziej stonowany: mniej przesteru na gitarach, mniej pogłosu na wokalu, mniej ambientowych głębin i produkcyjnych fajerwerków. Ostatecznie – powiedzmy to otwarcie – shoegaze był po prostu bardziej wysublimowaną formą alternatywnego, gitaro-centrycznego rocka z lat 90. Z tego wynikał fakt, że możliwe były transfery muzyków między Oasis a Ride (kłótnia o to, czy ci drudzy grają shoegaze trwa do dziś), czy też mutacja dreampopowego Lush w zespół czysto britrockowy. I to również sprawia, że słuchając Alison’s Halo możemy się poczuć tak, jakbyśmy włączyli MTV w paśmie nocnym gdzieś w 1999 roku (ech, boomerzy pamiętają). Wokal Catherine Cooper jest słodki, jej melodie momentalnie zabierają nas „gdzieś indziej”, gitarowe fale przypływają i odpływają – mamy wrażenie pełni (posłuchajcie głośno „Torn”!), ale nie przesytu. Zgoda, Alison’s Halo nie jest tak radykalny w formie jak My Bloody Valentine – słychać, że pod warstwą efektów skrywają się „cywilizowane”, niemal popowo-ładne piosenki. No i nad wszystkimi kompozycjami unosi ten najntisowy, nieuchwytny urok, którego próżno szukać w nowych wydawnictwach. Alison’s Halo możecie śmiało puścić mamie jako soundtrack do niedzielnego spotkania, ale zamebluje również lewacką tancbudę (RIP Pogłos). 10/10.

Wszystkie utwory z artykułu znajdziecie na naszje playliście Spotify: