Stara teoria mówi, że im czasy mroczniejsze, tym sztuka lepsza. Chciałbym móc się z nią nie zgodzić, ale w 2020 po prostu się nie dało. Im bardziej rósł wskaźnik zakażeń koronawirusem, tym więcej doskonałych płyt pojawiało się na rynku. Z jednej strony to oczywiście dobrze, a z drugiej – czy tylko mi się wydaje, że potencjał koncertowy tych albumów jest tak duży, że aż boli? Oto moje ulubione płyty 2020 roku. Im bardziej w dół, tym kolejność coraz bardziej losowa, ale cóż – wszystkie prezentują równie wybitny poziom. Sorry, not sorry.
Porridge Radio – Every Bad // indie rock
O tym albumie i tym, jak zlasował mi na chwilę mózg, pisałem już w podsumowaniu pierwszej połowy 2020 roku. Zwykle do wydania oceny, czy płyta mi się podoba, czy nie, potrzebuję jednego – góra dwóch przesłuchań (a jak mi się nie podoba to często wystarczy nawet pół). W tym wypadku siedziałem chyba tydzień klikając w kółko „play” i zastanawiając się: „podoba mi się czy się nie podoba?”
Bo przecież Porridge Radio odhacza na tym albumie wszystkie punkty, które w mojej ocenie zawsze stanowią dodatkowy atut ponad zgrabnie napisane piosenki (przynajmniej jeśli chodzi o muzykę indie). Są tu m.in. niejasne progresje akordów, nagłe ataki noise’u w spokojnych kawałkach, wokale wychodzące poza oczywiste ramy – no, generalnie wszystko, co sprawia, że ładne piosenki stają się bardzo, bardzo interesujące. Mój początkowy problem wynikał jednak z tego, że to wszystko jest tutaj tak podane, że po prostu trudno to czasami ogarnąć umysłem.
Bo czy nie macie podskórnego wrażenia, że gdy Dana Margolin śpiewa – z jednej strony monotonnie, a z drugiej coraz bardziej szaleńczo – „Thank you for leaving me / Thank you for making me happy” na końcu „Born Confused” to muzycznie jest to po prostu uwierające i brzmi, jakby coś się zepsuło? A to przecież dopiero pierwszy kawałek i dopiero wstęp do różnych prób zniszczenia tych fajnych piosenek. Przez pierwsze kilkanaście odsłuchów nie mogłem tego ogarnąć. Ten „bałagan” z jednej strony mnie wciągał, z drugiej odrzucał. Aż w końcu siadło. Zdałem sobie sprawę, że to po prostu genialne. A cały proces dochodzenia do tego wniosku sprawił, że zżyłem się z tym albumem, jak już dawno z żadnym. I dzisiaj jest to dla mnie płyta roku.
METZ – Atlas Vending // noise rock
Mam wśród znajomych parę osób, które mówiły do tej pory, że METZ było fajne tylko na pierwszej płycie, a potem coraz słabsze. Chyba każda z tych osób totalnie zmieniła zdanie po usłyszeniu „Atlas Vending”. I choć ja sam nie należę do tego typu malkontentów i uważam, że dwa poprzednie albumy Kanadyjczyków również były świetne, to jednak nie mogę nie zgodzić się z tym, że ich najnowsza płyta to coś znacznie więcej.
METZ odkrywają na niej nowe horyzonty – czasami dodając elementy wręcz progresywne („Framed By A Comet’s Tail), industrialne („Pulse”), a innym razem bezczelnie przebojowe ( chociażby takie „No Ceiling” mogłoby spokojnie być nagrane przez FIDLAR, Wavves albo Cloud Nothings). A przy tym nie rezygnują z tego, z czego po prostu słyną – tego niesamowicie rozpoznawalnego wpierdolu. Nie ma tu słabego momentu, a „A Boat To Drive In” to wręcz piosenka roku. Brawo.
Protomartyr – Ultimate Success Today // post-punk
O nowym albumie Protomartyr mogę powiedzieć prawie to samo, co o „Atlas Vending”. Prawie, bo jednak „Ultimate Success Today” nie jest jakąś rewolucją w twórczości ekipy z Detroit. W żadnym wypadku. Jest oczywistą konsekwencją drogi obranej na poprzednich płytach. Lepszą, bardziej rozbudowaną, ambitniejszą, ale jednak taką jakiej oczekiwalibyśmy od Protomartyr.
I doskonale, bo to jeden z tych składów, który nie musi nieustannie robić rewolucji, aby brzmieć świeżo. To zespół, który w swoim obszarze działania jest w stanie wymyślić tyle ciekawych rzeczy, opowiedzieć tyle niesamowitych historii, że po prostu się nie nudzi (patrzę na Was, IDLES). A „Ultimate Success Today” jest tego wyrazem.
A poza tym jest to płyta, która chyba najmocniej wpisuje się w mroczny obraz 2020 roku. Raz, że dosyć dobrze pokrywa się z nim tematycznie, a dwa, że jest wręcz skrojona pod koncerty. A tych jeszcze przez jakiś czas nie doświadczymy. Złośliwość na miarę minionego roku.
Run The Jewels – RTJ4 // hardcore hip-hop
Niby to kolejny zespół „na fali”, który po prostu dobrze wykonał robotę, którą miał do zrobienia. Nie ma wątpliwości, że umiejętności do pisania doskonałych wersów i kawałków Killer Mike i El-P mają tyle, żeby lądować w tego typu zestawieniach przy każdej płycie.
Ale na „RTJ4” jest jednak coś więcej. Może to jakaś zupełnie nowa umiejętność pisania bezwstydnych imprezowych bangerów (jak chociażby „ooh la la”)?. A może fakt, że unoszący się nad twórczością RTJ życzenie upadku kapitalizmu i rasizmu w tym roku wybrzmiewa jeszcze mocniej? Tekst „And every day on the evening news, they feed you fear for free/
And you so numb, you watch the cops choke out a man like me/
Until my voice goes from a shriek to whisper, >>I can’t breathe<<” uderza boleśniej, gdy zdacie sobie sprawę, że został napisany przed śmiercią George’a Floyda. A to oczywiście tylko jedno z nawiązań do problemów, których jesteśmy świadkami i uczestnikami.
Ktoś kiedyś powiedział, że muzyka RTJ to najlepszy soundtrack do rewolucji. W tym roku okazało się, że to także idealna ścieżka do słuchania podczas apokalipsy.
King Gizzard & The Lizard Wizard – K.G. // psychedelic rock
Druga w karierze tych Australijczyków próba zmierzenia się z muzyką opartą na mikrotonach, czyli interwałach mniejszych od półtonów, które są podstawą praktycznie całej muzyki powstałej w zachodniej kulturze. Mikrotony są charakterystyczne chociażby dla muzyki wywodzącej się Bliskiego Wschodu.
KG&LW potraktowali jednak ten temat znacznie odważniej, a przy tym luźniej niż na „Flying Microtonal Banana”, ponieważ nie zamykają tych interwałów wyłącznie w psychodeliczno-rockowej stylistyce, która dominowała na albumie z 2017 roku. Jasne – wciąż jest tu kilka takich kawałków (swoją drogą – świetnych), ale jednak na pierwszy plan wybijają się te najbardziej wyłamujące się ze stylistyki – garażowo-stonerowy „The Hungry Wolf Of Fate”, delikatny, balladowy „Honey” i najbardziej bezczelny hit pop tego roku – „Intrasport”, który w teorii nawiązuje do „Bollywood-techno”, ale fani dance-punku też się ucieszą.
Co ważne – choć mikrotony brzmią w teorii dosyć dziwnie i dla osób wychowanych (tak jak ja) wyłącznie na zachodniej kulturze mogą na papierze być odrzucające – nie ma się czego bać. „K.G.” to naprawdę przyjemny album. I jeden z najlepszych w krótkiej, ale intensywnej karierze tego zespołu (to już 16. płyta w ciągu 8 lat!).
Nothing – The Great Dismal // shoegaze
Kolejny wielki powrót, chociaż w przypadku Nothing muszę przyznać, że po nieco słabszym momencie. Ale nieważne, „The Great Dismal” to chyba najlepszy album w ich karierze. Ten zespół zawsze balansował na granicy shoegaze’u i grunge’u, ale na tej płycie dorzucił kilka mniej lub bardziej trudnych do jednoznacznego opisania elementów, które znacznie wzbogaciły ich brzmienie. Bo słysząc np. taki „Bernie Sanders” mam wrażenie, jakbym stał na korytarzu pomiędzy salami prób należącymi do My Bloody Valentine i Pet Shop Boys. Więcej na tej płycie również mroku i brutalności, choć zaczyna się bardzo delikatnie.
Reasumując: można odnieść wrażenie, że Nothing nagrali w końcu album, który ich naprawdę wyróżnia na scenie shoegaze. I jak widać, to wystarczyło, aby podbić tegoroczne podsumowania. W tym moje.
Working Men’s Club – Working Men’s Club // post-punk
Opisując tę płytę w październiku, napisałem, że aż głupio szufladkować ten zespół jako „post-punk”, bo mają do zaoferowania znacznie więcej – od dance-punku przez synthpop po kraut rock. Mają też bardzo dużo luzu w poruszaniu się między tymi gatunkami, co sprawia, że brzmią naprawdę świeżo i zdają się rzucać wyzwanie nieco bardziej doświadczonym kolegom i koleżankom z brytyjskiej sceny post-punk. Mam wręcz wrażenie, że ta płyta nie będąc niczym rewolucyjnym w skali całej powstającej dzisiaj muzyki, jednocześnie wyprzedza nieco swoje czasy. Jak za dwa lata wszystkie brytyjskie zespoły będą tak brzmieć, to wiecie kogo winić.
Kelly Lee Owens – Inner Song // tech house
Mógłbym zażartować, że Kelly Lee Owens doskonale wie jak mnie kupić, żebym umieścił jej płytę w rankingu. Wystarczy fajny tech house’owy cover „Weird Fishes/Arpeggi” Radiohead na samym początku płyty, żebym był zachwycony. Na szczęście jestem jej fanem od dawna, a sam cover – choć świetny – jest tylko wstępem do tego, co w jej twórczości najlepsze – pięknego połączenia momentami bardzo emocjonalnego a czasami bardziej schowanego, art popowego wokalu z chłodną, minimalistyczną elektroniką inspirowaną największymi tuzami techno. „Inner Song” doskonale trzyma w napięciu, a przy tym gwarantuje zestaw najlepszych tanecznych kawałków tego roku. Polecam.
Melkbelly – PITH / noise rock
Do momentu, w którym wyszło METZ, była to dla mnie zdecydowanie noise rockowa płyta roku, choć nie mogę powiedzieć, żeby Kanadyjczycy przebili ekipę z Chicago jakoś drastycznie. Zresztą, porównania nie mają tu sensu – Melkbelly wychodzą raczej z indie rocka, dodając do niego wszystko to co nieoczywiste, a przy okazji kochane przez fanów hałasu. A przy okazji to płyta dużo bardziej dojrzała i odważna od debiutanckiego „Nothing Valley” z 2017 roku. Jeśli zatem lubicie połamany (sekcja rytmiczna robi tu wielką robotę), chrzęszczący, momentami transowy noise rock, który jednocześnie nie przytłacza miksem, a przy tym wokalnie stoi bliżej The Breeders (ciekawe, czy już nie lubią tego porównania) niż czegokolwiek noise’owego – to jest wasza płyta zeszłego roku. Zapewniam.
Adrianne Lenker – Songs // singer/songwriter
Choć Adrianne Lenker ma na swoim koncie całkiem konkretną karierę solową, znana jest głównie jako wokalistka i gitarzystka fenomenalnego Big Thief. I choć nie musiała udowadniać, że bez kolegów też robi świetne piosenki, to… chyba po prostu to zrobiła. „Songs” to zbiór minimalistycznych piosenek nagranych gdzieś w chatce pośrodku niczego. Sam wokal i gitara akustyczna. Nic więcej nie potrzeba, bo to naprawdę dobre, przepiękne kompozycje. W dodatku – głównie dzięki wokalowi Adrianne – bardzo hipnotyzujące.
Illuminati Hotties – Free I.H: This Is Not the One You’ve Been Waiting For // Art Punk
Z wydaniem tej płyty (a raczej mixtape’u, jak nazywa go stojąca za tym projektem Sarah Tudzin) wiąże się całkiem ciekawa i smutna historia. Sarah jest jedną z wielu artystek i artystów, która w zeszłym roku zarzuciła wytwórni Tiny Engines nieuczciwe działania wobec swoich artystów oraz absolutny brak wkładu w ich albumy. Została zatem zmuszona do wykupienia swojego kontraktu. Dodajmy do tego szalejącą pandemię i brak możliwości grania koncertów i otrzymamy tragiczną sytuację dla artystki, która nie okupuje przecież czołówek największych gazet muzycznych. W związku z tą sytuacją, Sarah wydała zbiór niedokończonych, praktycznie niezmiksowanych piosenek i… trafiła w dziesiątkę. „Free I.H” jest przez to nieco „schizofreniczne” i mocno garażowe, a kawałki (często mocno ociekające sarkazmem) nie trwają raczej dłużej niż 2 minuty. Ale koniec końców to wszystko stanowi olbrzymi atut tej płyty i ukazuje samą Sarah jako bardzo pomysłową i przełamującą bariery artystkę. Oby stanowiło też dobrą odskocznię w przyszłość.
P.S. Dodatkowy plus za najśmieszniejszą sytuację w tym roku, czyli fakt, że od kiedy obserwuję Sarah na Instagramie, jestem bombardowany propozycjami dołączenia do Illuminati przez instagramowe boty.
The Homesick – The Big Exercise // post-punk
Holendrzy z The Homesick na swojej drugiej ogółem, a pierwszej wydanej w Sub Pop płycie skręcili z fajnego, ambitnego, ale jednak całkiem zwyczajnego post-punku w kierunku dziwacznego, połamanego, abstrakcyjnego post-punku/math rocka. I wyszło im to zdecydowanie na dobre! Mnogość pomysłów i nieoczywistych powiązań pomiędzy nimi może przyprawić o ból głowy, ale zapewniam Was – to będzie jeden z tych pozytywnych. Może to trochę wyświechtane, ale cóż – słuchanie tej płyty to nie tylko odtwarzanie piosenek. To przede wszystkim podróż przez meandry trzech dosyć pokręconych umysłów. I nie, to wcale nie oznacza, że nie jest to przyjemne.
Miejsce na tej liście mają też Crack Cloud za „Pain Olympic”, ale o nich przeczytaliście już w podsumowaniu Agaty i nie mam nic do dodania, a także Girl Band za „Live at Vicar Street”, ale co ja tam będę opisywał płytę koncertową.
Chcesz posłuchać wszystkiego na raz? Tutaj znajdziesz playlistę z moim podsumowaniem:
Jeżeli podobają się Wam treści, jakie prezentujemy i chcecie nas wesprzeć, możecie odwiedzić nasz profil na Patronite: