„Nie jest zbyt wylewny” – powiedziała mi osoba, która pomagała w ogarnianiu tego wywiadu. Nie byłem w sumie zdziwiony. Joe Casey – wokalista Protomartyr sprawia wrażenie miłego, ale nieco wycofanego gościa – takiego, który nie lubi gadać z dziennikarzami.

No i jak zwykle – myliliśmy się. Może to kwestia tego, że nie może pojechać w trasę i wywiady to jedyna opcja promocji nowego albumu Protomartyr („Ultimate Success Today”)? A może to kwestia tego, że ocenianie ludzkiego charakteru bazując jedynie na zachowaniach scenicznych i wyglądzie jest totalnie z dupy? Nie wiem – w każdym razie Joe okazał się przeuroczym typem i cóż – jest wystarczająco wylewny. A oto dowód.

[YOU CAN ALSO READ IT IN ENGLISH]

Co jest dla Ciebie definicją sukcesu?
Hmm, nie mam takiej definicji. Jednym z powodów, dla których nazwaliśmy ten album „Ultimate Success Today” jest fakt, że to słowo jest trudne do zdefiniowania. To jedno z tych słów, które mogą znaczyć cokolwiek. Nie wiem – wydanie pięciu albumów jako zespół to może być sukces. Tak mi się wydaje.

Czyli uważasz, że Protomartyr osiągnął sukces, tak?
Moglibyśmy odnieść większy sukces! (śmiech)

Jak?
Moglibyśmy zarabiać więcej kasy, ale nam się nie udaje. (śmiech) Nie, tak naprawdę odnieśliśmy sukces pod takim względem, że ciągle jesteśmy razemi wydajemy muzykę, która w mojej opinii jest interesująca. Wydaje mi się, że można to nazwać sukcesem.

To już dziesięć lat razem, prawda?
Tak, zaczęliśmy w 2010, ale przez pierwsze kilka lat to było wyłącznie hobby.



Ten rok jest dla was chyba najcięższy. Wydanie albumu w środku pandemii koronawirusa wydaje się niesamowicie trudne. Musieliście przełożyć premierę i oczywiście nie możecie jechać w trasę. Jak się z tym czujesz?
Okropnie. Pracujesz nad czymś, poświęcasz rok życia na nagranie – robiliśmy to w zeszłym roku – przygotowujesz się do trasy i zaprezentowania płyty całemu światu a finalnie zostaje ci to odebrane. Czujesz się, jakbyś zabił dziecko, zanim się jeszcze narodziło. W dodatku trasy koncertowe są jedynym sposobem na to, żeby bycie w zespole było opłacalne finansowo, a co za tym idzie – żebyś mógł się temu poświęcić w 100%. I gdy nie możesz tego robić, zaczynasz zastanawiać się, czy warto. „Po co być w zespole skoro nie masz z tego żadnej kasy?”

Uzyskaliście jakąś pomoc finansową?
Nie bardzo. Zapisałem się do jednego programu pomocowego i dostałem z niego tysiąc dolców, co było miłe, ale zdarzyło się trzy miesiące temu. A akcje typu Bandcamp Fridays są spoko, ale ludzie nie kupują już mp3 tak jak kiedyś. A jak kupujesz płyty przez takie strony, to super, ale cały zysk idzie do wytwórni, więc… Jeśli chcesz przyciągnąć jakieś zainteresowanie, to musisz nagrać coś nowego, a dokonanie tego podczas pandemii jest ciutkę trudniejsze niż zwykle – chyba, że masz studio w swoim domu. To nie jest raczej żyła złota.

Planujecie pojechać w trasę promującą „Ultimate Success Today”, gdy skończy się pandemia czy raczej zabierzecie się za coś nowego? Jakie są wasze kolejne kroki?
Sytuacja wygląda w tej chwili tak, że nikt nie wie, kiedy to się skończy. W zeszłym tygodniu gadaliśmy z ludźmi od tras i twierdzą, że będzie to możliwe najwcześniej jesienią 2021 roku. To trochę przerażające – ponad rok bez bycia w trasie. A inna sprawa, że ludzie mają to już gdzieś. Nowe płyty wychodzą cały czas i uwaga publiczności skupiona jest już na czymś innym. Wydaje mi się, że jedyne, co możemy zrobić w tej sytuacji to – mam nadzieję – zebrać się z powrotem w pewnym momencie i zacząć pracę nad czymś nowym.

Jesteście z Detroit. Z naszego punktu widzenia jest to miasto, które od lat – począwszy od kryzysu ekonomicznego – obrywa najgorzej. Jak sobie z tym radzicie?
Nie obrywamy gorzej od innych miast. Po prostu inaczej sobie z tym radzimy. Na przykład w kwestii aktualnych protestów – odbywają się w Detroit, ale są dużo bardziej pokojowe w porównaniu do innych miast – nawet takich, które również znajdują się w Michigan.

Zanim przejdziemy do rozmowy stricte o „Ultimate Success Today”, muszę ci zadać jeszcze jedno pytanie. Lubisz teorie spiskowe?
To zależy. Niestety aktualnie mamy w Stanach prezydenta, który przeniósł te teorie do mainstreamu, co działa bardzo destrukcyjnie, bo idioci w to wierzą. Nie ma żadnej konspiracji przeciwko tobie – po prostu świat jest bardzo trudnym miejscem. Wiesz, bardzo bawiły mnie teorie spiskowe, ale ale teraz widzę, jak destrukcyjnie działają i w tym momencie nie przepadam za nimi.



Musiałem o to zapytać, bo niektóre twoje teksty na „Ultimate Success Today” mogą się kojarzyć z teoriami spiskowymi. W sumie to albo przybyłeś do nas z przyszłości, albo jesteś całkiem niezły w jej przepowiadaniu. W „Processed by the Boys” śpiewasz nawet o „zagranicznej chorobie”. Spodziewałeś się, że świat upadnie tak szybko, gdy je pisałeś?
Nie. To znaczy… Ta płyta została napisana ponad rok temu i będąc z tobą zupełnie szczerym, już podczas wydawania poprzedniej – „Relatives In Descent” byłem mocno zdumiony, że inni ludzie piszą piosenki o tym, jak jest wspaniale, gdy w rzeczywistości było już bardzo źle. To znaczy… możesz napisać piosenkę o miłości – to jest ok. Ale gdy ludzie są zaskoczeni tym, o czym piszemy, zastanawiam się, czy żyli ostatnio pod kamieniem albo ignorowali wszelkie wiadomości ze świata. Ciągle nie mogę wyjść z podziwu – szczególnie tyczy się to zespołów, które nazywają się punkowymi lub post-punkowymi – gdy te zespoły wydają płyty o tym, że są zbyt popularne albo trudnościach związanych z odniesionym przez nich sukcesem (śmiech). Zastanawiam się jak, kurwa, muszą wyglądać ich codzienne życia. Chciałbym móc napisać piosenkę o miłości albo radosny utwór, ale świat wpływa na mnie zbyt mocno i nie mogę tego zignorować.

Jest jednak na tej płycie trochę wątków osobistych.
Tak, to jest właśnie samolubny aspekt tworzenia. Piszę o tym, jak to wszystko na mnie wpływa, ponieważ uważam, że nie ma nic nudniejszego od pisania piosenek, które opowiadają o świecie tak jak gazeta albo książka o, powiedzmy, policyjnej brutalności. Możesz zamiast tego napisać o tym, jaki to ma na ciebie wpływ i: raz – ludzie będą mogli się z tym utożsamiać, dwa – piszesz po prostu o swoich uczuciach i nie musisz koniecznie być przy tym mądry, sprytny albo dobrze śpiewać. Musisz być po prostu możliwie najbardziej prawdziwym sobą. To bardzo samolubne, ale świetnym aspektem bycia w zespole jest to, że twoją pracą jest być performatywnym, a wtedy to jest ok.

A co jest dla ciebie łatwiejsze – pisanie osobistych tekstów, czy poruszanie tematów społecznych? Nie czujesz się wystawiony na żer, gdy śpiewasz o sobie?
Trudne jest uniknięcie heroizacji samego siebie – nie chcesz wyjść na większego niż jesteś w rzeczywistości, ale… o czym innym możesz napisać? Możesz tworzyć obserwacyjne teksty, ale w nich ciągle jesteś obserwatorem. Każdy akt kreatywności jest z założenia egoistyczny. W przeszłości martwiłem się tylko, aby nie umieszczać w tekstach elementów związanych z moimi bliskimi i do tej pory tego unikam, albo jestem w tych tematach bardzo ostrożny. Nie mam problemu z wypruwaniem swoich wnętrzności w swoich piosenkach, ale jeśli chodzi o wypruwanie wnętrzności moich bliskich – to jest dodatkowy ciężar.

Czy wasze albumy łączą się lirycznie? Zdaje się, że na nowym albumie jest kilka nawiązań do „Relatives in Descent”.
Tak, myślałem sobie ostatnio: „Jesteś w zespole od dziesięciu lat, wydałeś pięć płyt… Były w historii świetne zespoły, które istniały krócej i wydały mniej…” i sprawiło to, że spojrzałem jeszcze raz na swoją twórczość. Ton wszystkich pięciu płyt jest bardzo podobny, chociaż sama muzyka moim zdaniem zmieniła się drastycznie. Jest jakiś motyw przewodni, który je łączy i dotyczy on upadania i podnoszenia się w akcji. Nasza pierwsza płyta brzmi jak album nagrany przez młodych ludzi, bo tak było w rzeczywistości. Z kolei nasz najnowszy album jest niczym piąty akt w sztuce, w której główna akcja wydarzyła się na poprzednim albumie, a teraz przyszedł czas na jej konsekwencje. To, co jest w niej najlepsze to fakt, że spina ze sobą wszystkie pięć albumów. To cudowne, a w dodatku pozwala na pójście do przodu z możliwością zrobienia czegoś innego i nieobciążonego rzeczami, które robiliśmy do tej pory.



To masz już jakieś pomysły na kolejny album?
Nie, ponieważ wszystko jest teraz tak niepewne, że nauczyłem się niczego nie planować. Wiem, że jestem podekscytowany na myśl o pracy nad nowymi rzeczami, ale nie mam pojęcia, jakiego kształtu nabiorą. Zwykle działaliśmy tak, że wydawaliśmy płyty, jechaliśmy w trasę i odkrywaliśmy nasze kawałki na nowo poprzez koncerty. Bez tego nie będziemy wiedzieli jak ruszyć dalej.

Tak jak już wspominałeś – wasza muzyka ewoluuje z płyty na płytę i staje się coraz bardziej złożona. Wkładacie w komponowanie więcej pracy niż kiedyś, czy po prostu jesteście teraz lepszymi muzykami?
Jesteśmy lepszymi muzykami! (śmiech) Wiesz, gdy zaczynaliśmy, Greg [Ahee – gitarzysta] był jedynym wśród nas, który grał w jakimś zespole i miał za sobą jakieś koncerty. Dlatego na pierwszych dwóch płytach uczyliśmy się grania ze sobą. Doskonałym aspektem stawania się coraz lepszym jest to, że po jakimś czasie, gdy skończą ci się pomysły, możesz zrobić to, co robi każdy zespół – nagrać płytę z „powrotem do korzeni” (śmiech). Cofnąć się i spróbować brzmieć jak na początku. Na szczęście nie czuję jeszcze, że my musimy tak zrobić. Ale może na następnej płycie spróbujemy znowu brzmieć jak gówniany zespół punkowy (śmiech). Podoba mi się to jak nasza muzyka się rozwinęła, bo działo się to wystarczająco stopniowo. Wszystkie nasze piosenki mogą być zagrane na żywo w kolejności od najstarszej do najnowszej i nie byłoby to wcale denerwujące. Nie mogę się doczekać aż zobaczę, w którą stronę to pójdzie dalej, jeśli będziemy wydawać kolejne rzeczy.

Od pewnego czasu zapraszacie też gości na płyty. Co jest najlepsze w pracy z ludźmi z zewnątrz?
Cóż, znowu wracamy do bycia obserwatorem. Gdy pracujesz z kimś z zewnątrz, w pewien sposób patrzysz na siebie i swoją muzykę pod innym kątem. Gdy jesteś w zespole od 10 lat to wiesz, co myśli perkusista czy gitarzysta i w jaki sposób pracują. I kiedy wprowadzasz w to nową osobę, wszyscy muszą na to odpowiedzieć w nowy, świeży sposób. Daje to sporo energii i, póki co, jest wspaniałe. Będziemy dalej zapraszać gości, bo to działa. Jeśli cokolwiek sprawiło, że doceniamy – a przynajmniej ja doceniam – wszystkie cztery części naszego zespołu, to jest to fakt, że nasze podstawowe brzmienie jest dobre, ale staje się doskonałe, gdy wiemy jak dodać do niego elementy z zewnątrz. Jestem szczęśliwy z tego powodu.



Jako, że zbliżamy się do końca naszego wywiadu, muszę ci opowiedzieć o pierwszym koncercie Protomartyr, jaki widziałem. To było na OFF Festivalu w Katowicach. Zakładam, że dobrze pamiętacie ten gig.
Tak! To był nasz pierwszy koncert w Europie! A nawet pierwszy za oceanem, więc jest dla nas bardzo ważny. Graliśmy tuż przed Wolf Eyes, którzy są naszymi przyjaciółmi i było to super. Niestety ma to swoje minusy – OFF Festival jest tak świetny, że od tamtej pory pragniemy takiego samego doświadczenia, gdy gramy na innych festiwal. To trochę jak z narkotykami. Próbujemy znaleźć inne takie miejsca na ziemi, co napędza nas do działania. Niesamowite, że nasz pierwszy europejski koncert w karierze okazał się tak wspaniały. Doskonałe przeżycie.

Było wspaniale. Nie znałem was wtedy. Pomyślałem tylko: „O, fajna nazwa. Sprawdzę ich.”
Tak! Nikt nas nie znał. I nikt nawet nie powinien nas wtedy znać. Mieliśmy jakieś półtorej płyty. Niesamowite było być nowym zespołem na takim festiwalu, który prezentuje ludziom nową muzykę i którego publiczność jest tak podekscytowana nowymi rzeczami. Wiesz, festiwale potrafią być okropne. Potrafią zniszczyć twoją duszę, ponieważ są złe i korporacyjne… Publiczność nie przyjeżdża na nie zobaczyć ciebie… Ale akurat ta publiczność jest niesamowita i bardzo mądra muzycznie.

Znalazłem się w pierwszym rzędzie i od razu zachwyciły mnie dwie rzeczy – wasza muzyka i ta specyficzna charyzma, czy nawet anty-charyzma. Pomyślałem sobie: „Wow, oni nawet nie wyglądają jak zespół”. Stało się to waszym znakiem rozpoznawczym. Kultywujecie to w jakiś sposób?
Wiąże się z tym zabawna historia. Kilka lat temu pojechaliśmy do Hollywood, żeby zagrać w serialu „The OA”. Można go zobaczyć na Netflixie. Graliśmy tam zespół grający koncert… i zostało to finalnie wycięte (śmiech). Nie ma nas w tym odcinku, ale byliśmy nagrywani. Statyści, którzy grali naszych fanów podchodzili do nas między ujęciami i mówili: „Wow, ale się wam udało. W ogóle nie wyglądacie jak zespół!” Aktorzy nie mogli uwierzyć, że producenci obsadzili nas w roli zespołu, bo zupełnie nie wyglądaliśmy jak muzycy. Prawdopodobnie wkurwiali się: „Mógłbym być lepszym wokalistą niż ten koleś.” (śmiech) Zabawne doświadczenie. I to jest w sumie taki nasz urok. Nie zostaliśmy stworzeni w szkole czy laboratorium. Wyglądamy po prostu jak czterech różnych kolesi z czterech różnych zespołów.

Skoro przy tym jesteśmy – trafiłem na stronę na Tumblrze, która zbiera najśmieszniejsze opisy Ciebie z różnych recenzji i relacji. Wiesz o niej?
Tak, na początku bardzo mi było przykro z jej powodu. Nikt nie lubi być nazywany nieatrakcyjnym, ale tak – jest zabawna.

 

fot. Trevor Naud

Sprawdź nasze pozostałe wywiady – tutaj!


Jeżeli podobają się Wam treści, jakie prezentujemy i chcecie nas wesprzeć, możecie odwiedzić nasz profil na Patronite:

 

Posted in WywiadTagged