Inżynier po ASP. Na początek tak najłatwiej opisać Tristana Shone, znanego jako Author & Punisher. Jednak im dalej w las, tym więcej drzew: buduje własne maszyny, na których robi muzykę. Ma być jak najciężej, ale nie interesuje go pusta agresja. Jako misję obrał sobie przemycenie sztuki do swoich występów w dosyć ekstremalnej formie. Człowiek orkiestra, dosłownie i w przenośni. Oprócz tworzenia muzyki pracuje jako inżynier, lada moment otwiera autorski sklep ze swoimi maszynami, już myśli o kolejnej płycie i kolaboracjach. Ma silną pozycję na scenie industrialnej, ale stara się od niej odcinać, bo, jak sam mówi – zależy mu tylko na robieniu muzyki, a nie przebierankach.
Dzięki, że znów odwiedzasz nasz kraj!
Czuję, że od ostatniego występu w Polsce poczyniłem spore postępy, więc mam nadzieję, że ludzie również odbiorą mój koncert jako jeszcze bardziej brutalny i technicznie lepiej przygotowany. Zmodyfikowałem zestaw, na którym teraz gram i mam wrażenie, że wszystko nabiera spójności.
W trakcie swoich koncertów zdajesz się bardzo skupiony. Nie jestem pewien, czy w ogóle wiesz, co się dzieje pod sceną…
Często mrużę oczy w trakcie grania, ale nigdy ich nie zamykam. Zawsze podglądam, co się dzieje pod sceną i czy ludzi rusza to, co robię. Kiedy występuję przed typowo metalową publicznością, wydaje się ona dużo bardziej zaangażowana, niż ta składająca się z ludzi pozujących na koneserów sztuki. Tacy zazwyczaj boją się poruszyć, stoją i analizują – nie wiem, jak mam wtedy odbierać poziom mojego występu.
Nie myślisz, że takie zachowanie wynika ze sposobu, w jaki występujesz? Wielu ludzi nie umie zrobić nic więcej poza bacznym obserwowaniem.
Sam nie wiem. Przyznam, że na swoich występach żywię się energią publiczności i rozczarowujące jest, kiedy widzę, jak ludzie po prostu stoją i się gapią. Tak się dzieje często, nawet kiedy im się podoba, czego dowiaduję się po koncercie. Ciężko to czasem odczytać… Nie tworzę obelisku, którego celem jest bycie rzeźbą. Galerie sztuki mnie nudzą, tylko chodzisz i się przyglądasz. Chcę, aby moja rzeźba była czymś więcej – żeby była interaktywna i wymagająca. Nie chcę być jak eksponat w galerii. Często reakcje ludzi odbieram bardzo osobiście. Czuję, jakbym coś spartaczył. Tu nie mogę pozwolić sobie na własnego realizatora dźwięku tak jak w Stanach. Zawsze mam wielkie obawy, że mój występ nie zabrzmi wystarczająco ciężko.
Mimo wszystko odnoszę wrażenie, że twój nowy materiał wywołuje w publiczności bardziej żywiołowe reakcje niż ten z poprzednich płyt.
Wydaje mi się, że tak właśnie jest. Gram na trasie tylko kilka starych kawałków, które nadal uważam za dobre – są cięższe, bardziej surowe. Jednak nowy materiał jest dużo bardziej żywiołowy, a elementy składające się na kompozycje są znacznie świeższe i nowoczesne. Bardzo lubię je grać na żywo.
„Beastland” wywindował cię do nowego poziomu. Czy myślisz, że to przez zmianę wytwórni, czy też przez zmianę brzmienia na bardziej złożoną i liryczną formę?
Wokal rzeczywiście gra teraz większą rolę, jest uwypuklony. Jednak ja zawsze śpiewałem, partie wokalne były elementem mojej muzyki. To, co się zmieniło, to moje odejście od brzmienia drone i noise. Chcę od nich odpocząć. Nadal z nich czerpię i cenię, jednak w tym momencie przestały być dla mnie wystarczająco interesujące. Te dźwięki były ze mną od początku i uważam, że są idealnymi motywami, by zaczynać przygodę z muzyką, by poznać tekstury dźwięku. Teraz znam i tekstury i możliwości ich wykorzystywania, osiągam więc brzmienie, którego nie mogłem osiągnąć kiedyś.
Już nie eksperymentujesz?
Od zawsze tworzyłem muzykę, a eksperymentując z hałasem, testowałem własne możliwości. Wszystko, czego nauczyłem się po drodze, składa się na to, czym moja muzyka jest teraz. Będzie to jeszcze lepiej słychać na nadchodzącym albumie, który zacznę pisać tej jesieni. Nie muszę nic zmieniać w sprzęcie na jego potrzeby, co jest dla mnie nowością. Wcześniej budowałem maszyny i sprawdzałem, co mogę dzięki nim osiągnąć. W trakcie pisania materiału musiałem wiele razy wszystko przestawiać, przebudowywać. Teraz po prostu skupiam się na pisaniu. Wszystko stało się bardziej płynne. Czuję, że następny album będzie… boże, mam tak wiele pomysłów! Ciężko to opisać. Miałem wiele obaw podczas tworzenia „Beastland”, bo musiałem go skończyć w krótkim czasie. Postanowiłem więc, że będą to krótkie utwory, bez zbędnych dłużyzn – sam konkret. Spędziłem godziny, wycinając elementy, wyrzucając wszystko co powtarza się zbyt wiele razy, zostało samo mięso.
Czy „Beastland” to odpowiednik prawdziwego miejsca na Ziemi czy pewnej grupy ludzi?
Jest to koncept, który wyniosłem z albumu „Melk En Honing”. Mieszkam w San Diego. Jego krajobraz wydaje mi się połączeniem najbardziej zwyczajnego miejsca na świecie z elementami baśniowymi. Takie tło towarzyszy mojemu codziennemu, nudnemu życiu inżyniera. Na pewno więc znalazło się na albumie trochę tego. Z drugiej strony widzę w tym też odbicie wznoszącej się fali nacjonalizmu. Nie tylko z powodu Trumpa w moim kraju do głosu do chodzi nienawiść. Wiem, że w Polsce również istnieje rosnący problem z ekstremalnymi prawicowymi tendencjami.
Niestety.
Moja żona pochodzi z Brazylii, przez 20 lat była niezarejestrowanym imigrantem i jestem świadomy, przez co muszą przejść ludzie, jak ona. To straszne, jak jednostka pozbawiona praw przez sytuację życiową wykorzystywana jest przez ludzi z pieniędzmi, aby tylko udowodnić swoją wyższość. Widzę to samo w korporacjach, w których kiedyś pracowałem. „Bestią” jest więc też postać nadużywająca swojej siły wobec tych, którym szczęście mniej sprzyjało. Myślę, że do tej pory i tak już dość wyraźnie nakreśliłem swoje poglądy polityczne.
Tak, zasłynąłeś z dosyć wyraźnych opinii na temat swoich fanów o faszystowskich zapędach.
Niesamowite, jak powiedzenie najmniejszej rzeczy w social mediach sprawia, że ludziom odwala. Ale podoba mi się to – pozwala pozbyć się zbędnych fanów. Mam to gdzieś, mimo że moi menadżerowie proszą mnie, żebym stonował. Podobnie mój tata. Bardzo progresywny człowiek, ale martwił się o moje bezpieczeństwo po wypisywaniu takich rzeczy. Rozmawiałem z nim o tym i powiedziałem, że takich jak oni trzeba pieprzyć. Scena metalowa niestety pełna jest zakutych łbów, podobnie wygląda scena industrialna.
Czemu tak się dzieje? Czemu ludzie o poglądach skrajnie nieprzystających do tych, jakie reprezentują słuchane przez nich zespoły i tak ich słuchają?
Myślę, że to, co przyciąga specyficznych ludzi do muzyki takiej jak moja, to zawarta w niej agresja, wręcz bojowe brzemienia. Zespoły często w swoim image’u zawierają militarne stroje, faszystowskie symbole. Ja sam bardzo chcę tego unikać, lecz to bywa ciężkie, kiedy inni ludzie projektują twoje koszulki i gadżety. Nie raz muszę zwracać uwagę, że coś zbytnio przypomina nazistowskie symbole lub reprezentuje niepożądane idee.
Scena industrialna swoje korzenie ma przecież w quasi nazistowskiej ideologii i symbolice, więc dla kogoś, kto nie chce być z tym kojarzony, od początku jest to grząski grunt.
Ta scena jest w większości ‘biała’, dlatego zawsze jestem podekscytowany, gdy mogę współpracować z kimś z innego świata – hip hopu, reagge, czy drum’n’bass. Chcę je ze sobą łączyć, by uzyskać coś niespotykanego. Bycie poprawnym politycznie to zjawisko, które nie za bardzo istnieje na scenie metalowej. Ludzie specjalnie chcą być okropni i mówić szokujące, rasistowskie rzeczy. Dla mnie cały ten kult nazizmu i rasizmu to straszna nuda. Trzymanie się najmniej innowacyjnego światopoglądu to nic innego jak regres.
Czyli uważasz, że wyrażanie swoich opinii i mówienie o wyższych ideach, takich jak tolerancja, powinno być istotnym elementem twórczości?
Z tym że ja nie uważam, że to, co mówię, było czymś niesamowitym. Kiedyś ludziom było łatwiej wypowiadać się przeciwko krzywdzącym i niepoprawnym rzeczom. Akceptacja powinna być czymś naturalnym, w ogóle nie powinniśmy rozpatrywać tego jako wyniosłej idei. Niestety, nastały smutne czasy. Z drugiej strony te metalowe debile uważają, że są intelektualistami i wybitnymi jednostkami, bo mówią o tym, jak wielu rzeczy nie lubią: „Och, jestem od ciebie o wiele mądrzejszy, bo nie toleruję homoseksualistów i mówię o tym głośno”. Nie jest to ani fajne, ani mądre. Tolerancja po prostu jest jedyną słuszną postawą i kropka.
Wróćmy do tematu tras koncertowych, na których zawsze towarzyszy ci gość specjalny. Jaki jest klucz doboru artystów, z którymi spędzisz kolejne kilka tygodni?
Na pewno muszą mieć w sobie mrok, szczerość i ciężar. Dodatkowo musi być w tym coś artystycznego, coś, co wyróżnia ich spośród innych i przyciąga tym charakterystycznym elementem. Nie znaczy to jednak, że występowałem i będę występować jedynie z takimi osobami. Wyruszam w trasę z 3Teeth, którzy są mega zabawni, ale to oni zaprosili mnie, nie ja ich [śmiech].
No właśnie, są zespoły na scenie industrialnej, które bardzo szybko osiągnęły sukces i rozpoznawalność, na przykład 3Teeth. Jak czujesz się z występowaniem na dużych scenach – czy jest to twoja bajka?
Sukces takich zespołów to magia Los Angeles. Branża muzyczna jest tam rozwinięta jak nigdzie indziej i zespoły mają o wiele łatwiej osiągnąć sukces. Takie Youth Code, które jest zespołem mniej komercyjnym, mieszkają w LA i codziennie wpadają na kogoś z branży, ciągle kogoś poznają, rozmawiają i takim sposobem zyskują popularność. San Diego, które jest dwie godziny jazdy od LA, nie ma tak świetnie rozwiniętej sceny. To senne miasto nad oceanem, gdzie jest znacznie trudniej, jednak nie zamierzam się wyprowadzić tylko po to, aby mieć łatwiej.
Chłopaków z 3Teeth znam od czterech lat, graliśmy razem na niejednym festiwalu, widziałem ich na żywo i niektóre ich kawałki są naprawdę mocne i świetnie sobie z nimi radzą na żywo. Od dawna gadaliśmy o wspólnej trasie i cieszę się na nią. Jednak nie będzie to jedna z tych wypełnionych artyzmem i dość intymnych tras, które dla mnie są idealne. To nie jest mój pierwszy duży tour – występowałem chociażby z Philem Anselmo. To, co ma dla mnie znaczenie w takim graniu, to możliwość pojawienia się przed nową publicznością. Fajnie, jeśli nowi ludzie polubią moją muzykę, tak samo fajnie, kiedy moi fani polubią muzykę zespołu, z którym gram. W przypadku 3Teeth nieźle się krzyżujemy, choć myślę, że dla wielu ich fanów to, co robię, może być zbyt eksperymentalne.
Z kim w takim razie chciałbyś pojechać w trasę?
Kocham doom i chciałbym zagrać z YOB czy Primitive Man. Uwielbiam ten ciężar, jaki tworzą na koncertach. Z drugiej strony nawet nie zawahałbym się ruszyć w trasę z takim gigantem jak Rammstein. To byłaby niesamowita frajda, chociażby przez to, co się dzieje u nich na scenie! Jeśli mam być szczery, industrial nie jest moim ulubionym rodzajem muzyki. Tak samo nie jest to gatunek, którego łatkę chcę nosić. Uwielbiam Godflesh, stare Ministry i ogólnie wszystko, co niesie za sobą ogromny ciężar.
Często odwołujesz się do sztuki i tego, jak ważną rolę gra dla ciebie na koncercie. Sam mówiłeś, że twoja publika jest bardzo zróżnicowana, więc jej część może nie zrozumieć tego artystycznego aspektu.
Tak, to prawda. Dużo osób oczekuje ode mnie przesady – liczą, że stanę się czymś na wzór RoboCopa. Tak się nigdy nie stanie! Wierzę, że na moich koncertach publiczność przeżywa to, co na wystawach. Ja sam często nie mam pojęcia, o co chodzi artyście. Ale zmusza mnie to do nieszablonowego myślenia. Nawet coś, czego do końca nie rozumiesz, pozwala dotrzeć do innej wartościowej rzeczy lub nowych wniosków. Jeżeli mój występ sprawi, że na chwilę zmienię czyjąś drogę myślenia lub wybiję kogoś z codziennej monotonii, to znaczy, że mi się udało.
Tak jak wcześniej wspominałeś, twoja droga na scenie nie prowadzi ku konstruowaniu swoich instrumentów w przesadnie rozbudowany sposób. Nie chciałbyś chodzić w wielkim Transformerze po scenie?
Wszystko, co zbudowałem, ma przede wszystkim do czegoś służyć. Podoba mi się estetyka rzeczy, które tworzę i nie chcę w nich przesady. Nigdy nie dodałbym do urządzenia, którym gram prawą ręką [bije pięścią w powietrzu jakby grał] jakichś dodatkowych, zwisających elementów, tylko po to, żeby wyglądało bardziej cool. Do niedawna musiałem pożyczać stoły w każdym miejscu, gdzie grałem. Niezliczona ilość koncertów zagrana na pomazanych, zniszczonych ławkach szkolnych i sztalugach… Wstyd mi, kiedy o tym myślę. Teraz mam swoje stoły, są niesamowicie stabilne, dzięki czemu brzmienie stało się jeszcze masywniejsze. Jednak żadnych transformerów, żadnego zasranego steam punku, nic z tych rzeczy.
Trent Reznor, który sam tworzył całą muzykę Nine Inch Nails, powiedział, że zabiera ze sobą w trasy muzyków tylko po to, aby nie być jedyną osobą na scenie. Ty jesteś sam, jak się z tym czujesz?
Tak, jestem sam, ale przyznam, że nie raz myślałem o stworzeniu zespołu. Jednak dla mnie spędzaniem z kimś tak wiele czasu, ile spędza się w trasie, to mordęga. Ludzie mnie męczą. Na szczęście mam fajnych managerów, w trasach po Stanach często towarzyszy mi żona. Jednak ciężko by mi było dzielić codzienność w zespole. Mam znajomego, który robi świetną elektronikę i myślę, że mogłaby być to fajna sprawa z nim wystąpić. Na nowym albumie na pewno coś wspólnie zrobimy, więc może zabiorę go w następną trasę. Dzięki temu jeszcze więcej rzeczy mogłoby być grane na żywo, na syntezatorach i samplerach. Może nawet widziałbym miejsce dla drugiego wokalu, kto wie?
Wow. To byłoby coś zupełnie innego od tego, czym jest Author & Punisher teraz. Co do zmian, to ostatnio opublikowałeś zdjęcie sprzed lat, gdzie na trasie zrzuciłeś dobre parę kilo przez noszenie sprzętu. Jak zmieniło się życie w trasie od kiedy początków tworzenia muzyki, kiedy jeszcze grałeś na gitarze?
W czasach, kiedy grałem na gitarze, nie koncertowałem. Przez trzy lata grania wciąż czułem, że to nie to. Nie miałem władzy nad całością muzyki. Dlatego zacząłem tworzyć maszyny. Na przestrzeni lat komfort rozstawiania i zbierania ich ze sceny znacznie się poprawił. Mój zestaw jest teraz o wiele prostszy i uniwersalny. W związku powstawaniem mojej firmy z autorskim sprzętem, mam plan zabierać w trasy każdy nowy gadżet. W planach mamy produkcję całej masy sprzętów – od syntezatorów po innowatorski system stojaków. Będę miał nawet ludzi do programowania! Będzie się działo! Współpracuję teraz dużo z gościem od syntezatorów, nazywa się Vytear. Doświadczony mózg z klimatów Aphex Twin, który bardzo mi pomógł przy ostatnim albumie. Kolejny również planuję z nim robić i zamierzam pozwolić mu na jeszcze większy wkład w materiał. Słuchajcie, muszę się zbierać, dokończymy po występie?
(Po koncercie – przyp. red.) To był chyba twój najlepszy występ w Polsce! Jak oceniasz swoje postępy na przestrzeni ostatnich lat?
Przyznam, że potrzeba trochę czasu, aby osiągnąć pożądany poziom. Często zmieniam coś w zestawie, na którym gram, więc za każdym razem muszę się na nowo przyzwyczajać. To ustawienie, z którym jeżdżę teraz, nie zmieniło się od mniej więcej roku. Po stu koncertach mogę powiedzieć, że jestem do niego przyzwyczajony i czuję, że w pełni nad nim panuję. Zdarzają się oczywiście nieplanowane wypadki przy pracy, ale często to złośliwość rzeczy martwych. Nie wszystko można przewidzieć i wyćwiczyć.
I kwestie zdrowotne, jak w przypadku Kristin (Lingua Ignota, która tego wieczoru odwołała występ z przyczyn zdrowotnych – przyp. red).
To prawda. Ostatnio staram się dbać o zdrowie, przez co unikam nawet alkoholu. Moje gardło jest mocno podrażnione, więc wybrałem się do lekarza. Wprowadził mi przez nos rurkę z kamerą i obserwował, co się dzieje, gdy śpiewam. Okazało się, że mój aparat głosowy jest mocno podrażniony. Co więcej, normalnie struny głosowe wyglądają jak dwie klapki, które w trakcie mówienia otwierają się, tworząc wlot. U mnie wykształcił się drugi wlot, co na szczęście nie jest bolesne, ani uciążliwe. Dzięki temu jestem w stanie jednocześnie wydobyć dwa różne dźwięki, co jest w sumie fajną sprawą, ale ciężką do opanowania.
Czy utwór ‘Nazarene’ ma dla ciebie szczególne znaczenie? Jest to jedyny kawałek, który nagrałeś dwa razy – na EP „Pressure Mine” oraz na nowym albumie.
„Pressure Mine” to był eksperyment, głównie pod względem sposobu, w jaki go tworzyłem. Do nagrania użyłem tylko syntezatorów i automatów perkusyjnych, bez wykorzystania żadnego z moich instrumentów. Tak nagrałem wszystko poza ‘Nazarene’, w której drzemał potencjał. Na nowej płycie nadałem jej więcej głębi i ciężaru. Refren w tej piosence to coś, z czym czuję się dość nieswojo – podoba mi się, ale to najbardziej popowa rzecz, jaką napisałem. Coraz częściej pozwalam sobie na momenty bardziej melodyjne, jednak staram się nie przekraczać pewnej granicy. Nie chce brzmieć jak screamo.
Możesz opowiedzieć więcej o firmie, którą planujesz otworzyć?
Jestem po pierwszych rozmowach dotyczących szczegółów jej powstawania i jesteśmy w fazie projektowania. Ten projekt na pewno pochłonie sporo mojego czasu w najbliższej przyszłości, głównie przez podróżowanie po konwentach i spotkaniach z innymi artystami. Chcemy to rozruszać jak najszybciej, ale bez wchodzenia w komercję. Te sprzęty mają z założenia być ekskluzywne. Każdy element ma być dostosowany do potrzeb klienta i spełniać jego najdziwniejsze wymagania. Nie będą to tanie rzeczy, a wręcz cholernie drogie. Nie ma jednak innej opcji, jeśli chcemy zapewnić jakość wykonania i materiału, z którego będą tworzone. Większość oprogramowania będzie jednak działać na zasadzie open source, dzięki czemu każdy będzie mógł dostosować sprzęt sam, bez potrzeby płacenia nam za to.
Zakładasz własną firmę, ruszasz z pisaniem kolejnej płyty, zdajesz się człowiekiem, który ciągle jest zajęty. Czy wyobrażasz sobie kiedyś odejść od muzyki i wykorzystać swoje talenty oraz wykształcenie w zupełnie innej sferze?
Nie ma takiej opcji! Zajęło mi mnóstwo czasu, aby być w miejscu, w którym jestem i swobodnie tworzyć muzykę. Nie chodzi mi o to, że kiedyś odwalałem kaszanę. To, co robię, jest po prostu strasznie trudne i dojście do perfekcji zajmuję bardzo dużo czasu. W końcu jestem w stanie robić rzeczy tak, jak chcę. Na zadowalającym poziomie i bez problemów technicznych. Author & Punisher nigdzie się nie wybiera. To, co może się zmienić w kwestii muzyki, to fakt, że nie wykluczam kolaboracji z innymi artystami.
Jeśli miałbyś wybrać artystę z całej historii ludzkości, z którym miałbyś coś wspólnie stworzyć, kto by to był?
Bardzo ciężkie pytanie. Jeśli jednak miałbym wybrać, to byliby to pionierzy dubowych soundsystemów. Producenci, którzy w latach 80 i 90 produkowali niesamowitą muzykę w Wielkiej Brytanii. To było coś prawdziwego i żywiołowego – chciałbym w tym uczestniczyć. Ciężko byłoby wybrać jedno nazwisko, ale większość wczesnych twórców w tym gatunku to niesamowite postacie.
Twoje występy są mroczne – bardzo intensywne, niepokojące i wyciągające poza strefę komfortu. Patrząc na ciebie na scenie, pomyślałam, że jesteś fanem horrorów.
Bardzo lubię mroczne filmy, ale niekoniecznie horrory. Wolę filmy psychologiczne, ciężkie i wręcz nieprzyjemne, jak np. twórczość Larsa von Tiera. Z horrorami jest jak zespołami, które przesadzają z kostiumami, a grają niezbyt ciężkie rzeczy. Są dla mnie nieprawdziwe, a często wręcz absurdalne. Wolę, jeśli podświadomie przemyca się jakąś mroczną wizję, niż kiedy na ekranie biegają potwory. Tak samo podchodzę do muzyki i swoich występów – chcę, aby to było bardziej wysmakowane i mniej bezpośrednie. Najbardziej lubię filmy, które zgłębiają najbardziej chore zakamarki ludzkiego umysłu i sprawiają, że czujesz się paskudnie.
Właśnie. Nie obawiasz się, że obstawiając się tymi wszystkimi maszynami, przekroczysz tę granicę absurdu, tak jak zespoły ze swoimi industrialnymi kostiumami?
Błagam, nie każcie mi mówić o modzie! To kompletnie nie jest temat, na który mogę powiedzieć coś ciekawego. To, co robi chociażby 3Teeth to dla mnie absurd, ale oni na pewno uważają, że mój styl jest nudny i nijaki. Mój menadżer często się ze mnie nabija, że ubieram się jak sportowy tatusiek interesujący się elektroniką. Nawet w komentarzach często widzę, jak ludzie narzekają, że moje koncerty są nudne, bo tylko stoję w jednym miejscu w normalnych ciuchach i gram. Spójrzcie jednak na Aphex Twin – gość nie robi nic, a wszystkim i tak opadają szczęki. Im prościej, tym lepiej. Nie czuję potrzeby na siłę urozmaicać moich występów. Niektóre z moich starych wynalazków wymagały ode mnie więcej ruchu, ale nie były na tyle mobilne i uniwersalne co te, które mam teraz. Jeśli kiedyś ruszę w wielką trasę, to chciałbym zabrać wszystkie z moich tworów, jednak na razie nie mam takiej możliwości. Jeśli kiedyś rozwinie się to w pełny zespół, z którym będę mógł wykorzystać cały potencjał, to na pewno to zrobię. Chociaż tak jak mówiłem – życie w trasie, współdzielenie z kimś hotelu i autokaru to coś, czego póki co nie mogę sobie wyobrazić. Zbyt wiele rzeczy w ludziach mnie irytuje – nieświeży oddech, śmierdzące stopy, dziwne nawyki żywieniowe. Może jestem zbyt wybredny, ale nic na to nie poradzę.
Rozmawiali: Łukasz Rudzki i Agata Hudomięt
Fot. Agata Hudomięt
Sprawdź nasze inne wywiady – Tutaj!
Jeżeli podobają się Wam treści, jakie prezentujemy i chcecie nas wesprzeć, możecie odwiedzić nasz profil na Patronite: