Przygotowując się do wywiadu z Mew, mieliśmy cichą nadzieję, że przypadnie nam rozmawiać z basistą kapeli – Johanem Wohlertem. Chociaż zakładał ten zespół 20 lat temu, był w nim nieobecny przez 7 lat – dlatego wydawał nam się najciekawszym rozmówcą. Jak się szybko okazało, nie zawiódł nas.
Wasza aktualna trasa jest naprawdę intensywna!
W tym tygodniu mamy małą rundkę. Zagraliśmy w Holandii, Berlinie, Pradze i dwa koncerty w Polsce. Natomiast ostatnie pół roku było szalone. Około 80 koncertów na całym świecie, więc byliśmy naprawdę zajęci.
Wciąż czerpiesz z tego przyjemność?
Tak. Robimy to już bardzo długo jako zespół i tak naprawdę większą przyjemność czerpię z tego dzisiaj, niż jak miałem 25 lat. Wydaje mi się, że świetnie jest mieć szansę, aby podróżować, poznawać inne kultury, mnóstwo bardzo interesujących ludzi i móc spróbować egzotycznego jedzenia. Podróżowanie to najlepsza część tej pracy.
Czy trasy dzisiaj różnią się czymś od tych, które graliście 15 – 20 lat temu?
Tak, teraz już nie chodzi w nich o to, aby się nawalić (śmiech). Nie jestem w stanie już znieść kaca. Poza tym jest całkiem podobnie, ale wydaje mi się, że jesteśmy teraz mądrzejsi o tyle, że staramy się doświadczyć miast, do których przyjeżdżamy. Robimy sobie spacery za dnia. Wykorzystujemy każdy moment, bo kto wie, kiedy znowu przyjedziemy do Warszawy? Staramy się jak najwięcej zobaczyć. Czasami wychodzimy pobiegać, czasami wystarczy spacer lub cokolwiek. Lubię to bardziej, niż 15 lat temu.
Musimy zapytać o nowy album. Nazwaliście go „Visuals”. Czy widzicie swoją muzykę jako część wizualnego przedstawienia?
To jest bardzo mocno powiązane. Muzyka i obraz z reguły całkiem dobrze ze sobą współgrają. Ludzie zawsze mówili nam, że jak słyszą nasze nagrania, wyobrażają sobie… no wiecie, że muzyka przenosi ich w jakieś inne miejsca. Gdy gramy na żywo, zwykle mamy ze sobą duże tło, na którym puszczane są te psychodeliczne, dziwne filmy. To pomaga uwolnić umysł i przenieść go gdzieś indziej. Osobiście zawsze lubiliśmy muzykę, która jest w stanie przywołać obrazy w głowie, sprawić, że zapomnisz o tym, że siedzisz w pokoju i przenieść Cię w inne miejsce. Świetnie, jak muzyka to robi.
W takim razie, gdy zaczynacie pracę nad albumem, to macie już jakiś pomysł, jak będzie wyglądała jego strona wizualna?
Nie w stu procentach, ale jak tylko zaczynamy mieć pojęcie, jak nagrania będą brzmiały i jaki będą miały klimat… Wiecie, muzyka dyktuje pewien nastrój i zwykle dobrze jest to odwzorować także w warstwie wizualnej. Niemniej obydwa aspekty dojrzewają ze sobą całkiem długo.
W jednym z wywiadów określiliście swoją muzykę, jako całkiem soundtrackową. Gdybyś mógł napisać muzykę do filmu, jaki film by to był?
To dobre pytanie, ale również bardzo trudne, ponieważ byłby to film, który jeszcze nie powstał (śmiech).
Może jest jakiś reżyser, z którym chciałbyś współpracować?
Jeśli moglibyśmy przywrócić Stanleya Kubricka do życia, byłoby super. Może moglibyśmy napisać muzykę do filmu Christophera Nolana? Coś bardzo hipnotycznego, przy czym moglibyśmy trochę poszaleć. To byłoby spoko, bo chciałbym, żeby to było coś widowiskowego – nie chciałbym, żeby to był jakiś mały indie film. Najlepiej coś całkiem psychodelicznego i surrealistycznego. Tam nasza muzyka pasowałaby najbardziej, moim zdaniem.
Powiedziałeś też kiedyś, że kiedy byłeś młodszy, słuchałeś dużo My Bloody Valentine, ale teraz już tego nie robisz.
Tak! To znaczy, dalej kocham „Loveless” i „Isn’t Anything”. To oczywiste, że oni byli dla nas dużą inspiracją, ale wiecie jak to jest ze wszystkimi „zespołami z dzieciństwa”. Dalej je kochasz, ale niekoniecznie tak samo jak kiedyś.
To bardziej sentyment?
Tak, ale wciąż za każdym razem jak puszczasz ten album, mówisz: „WOW!”. Wydaje mi się, że możesz posłuchać go raz do roku i wciąż myślisz: „O tak”. I nie bez powodu pokochałem ten zespół, ponieważ są fantastyczni.
A czy jest jakiś zespół, który szczególnie kochasz dzisiaj? Może jakaś młoda kapela?
Niezbyt. Niestety. Masz czas w swoim życiu, kiedy wciąż rozwijasz swoje muzyczne DNA i jesteś otwarty na różne inspiracje. Mój czas był wtedy, kiedy słuchałem My Bloody Valentine, Pixies, Afghan Whigs, wszystkich amerykańskich kapel indie, itd. To wciąż są zespoły, do których wracam, gdy potrzebuję inspiracji lub chcę posłuchać muzyki, którą uważam za doskonałą. Wydaje mi się, że ostatni fajny album, którego posłuchałem i spodobał mi się w całości, to płyta „Bloom” Beach House. To już dosyć stara płyta, jest trochę shoegaze’owa, ale pomyślałem… Jej głos brzmi wspaniale i piosenki są bardzo dobrze napisane. Z nowymi zespołami jest zwykle tak, że albo nie mają dobrego głosu, albo dobrych piosenek. Jest bardzo dużo interesujących pomysłów na produkcję, bo w dzisiejszych czasach możesz zrobić z nią praktycznie wszystko. Wydaje się jednak, że pisanie naprawdę dobrych piosenek to nie jest coś, co umie zrobić każdy. A przynajmniej nie w przypadku, kiedy ma to być jeszcze interesujące i zaaranżowane w nowatorski i wymagający sposób. Ale „Bloom” kocham.
Świętujecie dwudziestolecie istnienia zespołu. Zaczynaliście, kiedy byliście bardzo młodzi. Czy jest jakaś rada, którą dałbyś młodszemu sobie?
Szczerze, choć to bardzo nudna odpowiedź, myślę, że byliśmy bardzo odpowiedzialnymi ludźmi i nie ma niczego, czego bym tak naprawdę żałował. Nigdy niczego nie spieprzyliśmy, nikt nie miał dużego problemu z narkotykami, ani niczego w tym stylu. Może powiedziałbym: „Ciesz się tym”. Kiedy jesteś młody, bierzesz życie i różne rzeczy za pewnik. I choć nie jestem jeszcze stary, jestem trochę starszy niż wtedy, gdy zaczynaliśmy, zwróciłbym uwagę na całe to duże doświadczenie, gdy dostaliśmy swój pierwszy poważny kontrakt w Wielkiej Brytanii i się tam przeprowadziliśmy. Robiliśmy bardzo dużo ciekawych rzeczy, gdy mieliśmy 25 lat. Powiedziałbym sobie: „Hej, bądź uważny. Pamiętaj, aby się tym cieszyć i zabierz ze sobą trochę wspomnień”. To nie jest tak, że nie mam wspomnień z tamtych czasów, ale wiecie jak to jest, kiedy jesteście młodzi i myślicie: „Tak, tak. To wszystko będzie trwało wiecznie, więc nieważne”.
Opuściłeś zespół na jakiś czas. Czy jest jakaś różnica między Mew, które opuszczałeś a Mew, do którego wróciłeś?
Tak. Olbrzymia różnica. Odszedłem i nie było mnie 6 – 7 lat. Wróciłem, nagraliśmy płytę i wtedy odszedł gitarzysta. ŚWIETNIE! (śmiech) Oczywiście jest nas teraz znowu trzech i klimat jest zupełnie inny niż kiedy było nas czterech. W wielu kwestiach jest łatwiej. Mogę scharakteryzować dzisiejszy klimat w zespole, jako bardzo wyluzowany, spokojny i miły do przebywania. Bardzo niedramatyczny. I to jest chyba największa różnica. Gdy odchodziłem, było dosyć dramatycznie i to był jeden z powodów, dla których odszedłem. Byłem zmęczony całą tą dramą, dyskusjami na każdy temat. Pewnie sam nakręcałem część z nich, ale wiecie – młodzi ludzie są bardziej uparci i naiwni. Dobrze mi zrobiło odejście od tego i zrobienie sobie długiej przerwy. Dzisiaj jest w tym zespole bardzo miło.
A nie było trudno odbudować chemię w zespole po powrocie?
Nie, tak naprawdę powrót był bardzo łatwy. Wystarczył nam może tydzień prób i wszystko wydawało się bardzo naturalne. Mieliśmy poczucie, jakby nie było mnie siedem miesięcy, a nie siedem lat. Brzmieliśmy jak zwykle, więc ta część była bardzo łatwa. Jednak na ludzkim poziomie, zajęło nam trochę czasu, zanim znów się do siebie przyzwyczailiśmy. Mieliśmy trochę fajnego czasu, gdy wróciłem. Było bardzo emocjonalnie. Wiecie: „Hej, możesz wrócić po siedmiu latach, możemy ciągle być przyjaciółmi i zrobić razem przepiękny album”. Wróciłem, kiedy pracowaliśmy nad „+-„, czyli naszym poprzednim albumem. To było jak powrót do domu. Znaliśmy się przecież od zawsze. Ja i Jonas [wokalista] chodziliśmy razem do szkoły, więc znamy się od szóstego roku życia. Trochę czasu minęło.
Jakie macie plany na 2018?
Piętnaście lat temu nagraliśmy album “Frengers”. Tak dokładnie, to w przyszłym roku będzie piętnasta rocznica, więc zagramy kilka koncertów z tej okazji. Zagranie całej płyty będzie całkiem ekscytujące. Nigdy czegoś takiego nie zrobiliśmy. Jako fan, naprawdę chcesz coś takiego zobaczyć. Jeśli jest to płyta, która coś dla Ciebie znaczy, super jest usłyszeć ją w całości na żywo. Gdyby My Bloody Valentine przyjechało i zagrałoby w całości „Loveless”, powiedziałbym: „JESTEM TAM!”. Na pewno!
Rozmawiali: Agata Hudomięt i Krzysztof Sarosiek
Fot. Jonas Persson