Dopiero co promował swój ostatni album „Sex”, a już zapowiada kolejny LP. W międzyczasie zagrał w Krakowie na Halloween a kilka tygodni później dwa solowe koncerty w Warszawie i Poznaniu. Jednak polska publiczność nie ma go ani trochę dość, a TJ – jak sam zaznacza – po prostu uwielbia dla nas grać. Kiedy umówiliśmy się na rozmowę przez Skype nie sądziłam, że przywita mnie ubrany w garnitur, otoczony kotami i świecami. Z drugiej strony – czego się spodziewałam?

[CLICK HERE FOR ENGLISH VERSION]

Twój ostatni koncert w Warszawie był naprawdę wyjątkowy. Słyszałam, że Poznań też był bardzo udany. Zawsze tak improwizujesz, kiedy grasz sam?

Tak! Uwielbiam taki niezobowiązujący styl. Granie takiego setu jest wyjątkowe. Mogę wyjść na scenę i improwizować. Grać to, na co akurat mam ochotę. Nie jestem wtedy odpowiedzialny za nikogo innego.

Czyli wolisz być na scenie sam? W końcu energia jest zupełnie inna. Mam wrażenie, że będąc na scenie samemu, presja jest większa.

Oba koncerty  to zupełnie inny rodzaj zabawy. Kiedy gram z zespołem, wszystko jest już ograne, było ćwiczone setki razy, wiemy doskonale, co i jak mamy zagrać. Oczywiście znam swoje wszystkie piosenki, ale czasami zdarza mi się zapomnieć. Kiedy jestem na scenie z zespołem, dynamika jest zupełnie inna. Mogę sobie pozwolić na wiele więcej. To po prostu solidny, rockowy koncert, na którym możemy bawić się dźwiękiem. Z kolei kiedy grasz sam, możesz pozwolić sobie na więcej w kontakcie z publicznością, jest ciszej, intymniej. Przypomina mi to bardziej tradycję bluesową. Wydaje mi się też, że ludzie mają więcej respektu wobec ciebie, kiedy wchodzisz na scenę sam. Zachowują się kulturalniej, są cicho, słuchają. Tak, publika jest zupełnie inna, kiedy jestem sam na scenie.

Kiedy widzieliśmy się w Pogłosie, mówiłeś, że przeprowadziłeś się do Szwecji. Jak długo już tam jesteś?

Tak naprawdę dopiero się tutaj przeprowadziłem, chyba na początku października. Ale nie mieszkam tu na stałe – to dom mojej dziewczyny.

To piękny kraj, ale bardzo niedostępny, tak samo jak sami Skandynawowie. Czy dla Amerykanina nie był to szok kulturowy?

Dla mnie nie, bardzo mi się tu podoba. Wiesz, moja dziewczyna jest Szwedką, a ja ją kocham i nie uważam, że jest oziębła (śmiech). Jednak to prawda, Szwecja to dosyć specyficzny kraj. Ludzie raczej nie interesują się sobą nawzajem, każdy pilnuje swoich spraw. Nie odbieram tego jak nieuprzejmego zachowania, po prostu ludzie tu mieszkają daleko od siebie, szybko robi się ciemno, jest zimno. Więc to chyba naturalne, że nie będziesz nieustannie uśmiechnięty zaczepiał ludzi na ulicy. Raczej będziesz pilnował swojego nosa. Jeśli mam być szczery, takie podejście podoba mi się o wiele bardziej. To też fajny odpoczynek od obyczajowości Amerykanów.

To prawda, Amerykanie są mistrzami small talków. Są niezwykle uprzejmi, dopytują, jak się masz, ale to wszystko to chyba fasada uprzejmości.

Dokładnie tak, to wszystko jest bardzo fałszywe. Jesteś w sklepie, ktoś cię pyta jak się masz, ty odpowiadasz, że wszystko świetnie. My to nazywamy chit chat. Tak naprawdę jestem zmęczony takimi sztucznymi pogawędkami, to naprawdę super, że mogę tu być, nie rozmawiać z nikim, tylko zajmować się swoją muzyką. Jeśli mam być szczery, to od 3 dni nie wyszedłem nawet z domu. I czuję się z tym świetnie (śmiech) Mogę na spokojnie skupić się na nagrywaniu nowego albumu, nikt mi nie przeszkadza.

Twoja muzyka dla mnie jest bardzo amerykańska, czuć w niej duchotę i mrok. Szwecja też jest mroczna, ale w bardziej niedostępny, przerażający sposób. Myślisz, że będzie można usłyszeć na Twoim nowym albumie skandynawskie wpływy?

Pewnie. To raczej niemożliwe, żeby nie być zainspirowanym takim otoczeniem. Ten amerykański styl, o którym mówisz, pochodzi tak naprawdę z mojego wnętrza, dlatego nieważne, gdzie jestem. Ameryka jest we mnie od urodzenia i będzie tam, dopóki nie umrę. Na pewno przeprowadzka na kilka miesięcy do Szwecji tego nie zmieni. Podejrzewam nawet, że jeżeli byłbym tutaj do końca życia, nie zmieniłoby to specjalnie mojego stylu. Jestem Amerykaninem i od tego nie ucieknę. Podoba mi się to, że jest godzina 15:00, a jest już ciemno. I że jest bardzo zimno. To naprawdę sprzyjające środowisko do pisania muzyki. Ale prawdę mówiąc, piszę tę muzykę w czterech ścianach, nie wychodzę na dwór, żeby komponować. Tak naprawdę mógłbym tworzyć w każdym innym miejscu.

Ten amerykański mrok, o którym mówiłam – dosyć oczywistym skojarzeniem są seriale typu True Detective i True Blood. Czy irytują Cię te porównania?

W żadnym wypadku! To naprawdę miłe porównania. The Handsome Family byli w pierwszym sezonie, a Leonard Cohen w drugim, prawda? Bycie porównywanym do takich nazw to coś niesamowitego, jak mógłbym na to narzekać? Tak naprawdę to Leonard Cohen jest moim idolem, The Handsome Family poznałem dopiero, kiedy usłyszałem o serialu. Ale ten utwór jest naprawdę genialny. Bardzo podoba mi się, jak śpiewa tam ta dziewczyna – trochę nie w tonacji, ale dzięki temu tworzy to perfekcyjną kompozycję.



Wiesz co… to nie tak, że siedzę sobie z gitarą i myślę o tym, jak zagrać coś, co będzie brzmiało jak western-americana. Po prostu tak to wychodzi. Tak naprawdę inspiruję się różnymi artystami z różnych gatunków muzycznych, nie tylko wywodzącymi się z americany. Nie myślę o tym, żeby tak brzmieć, kiedy komponuję. To jest chyba tak, jak z amerykanami grającymi bluesa – po prostu wychodzi naturalnie, jest we krwi.

Mimo wszystko, trochę mnie to dziwi, że jesteś z Seattle. Mam wrażenie, że to miasto zatrzymało się na grungowej erze. Nie pasujesz mi tam w ogóle.

To prawda, chociaż powoli z niej wychodzi. Oczywiście grunge miał na mnie duży wpływ, kiedy dorastałem. Sama świadomość, że zespół może pochodzić z Seattle i odnieść taki sukces… to było niesamowite uczucie. Pamiętam, kiedy Nirvana leciała w MTV  – miałem wtedy 11 lat. To było naprawdę inspirujące dla mnie, nawet jeśli nie chciałem grać grunge’u. Ale sama świadomość, że ludziom z mojego miasta się udało, że odnieśli sukces – to było bardzo budujące.

Tak naprawdę nie ma dużo dobrej muzyki z północnego-zachodu, może poza Neko Case… Mamy silną tradycję rock’n’rolla, zespołów typu The Sonics czy The Ventures. Jest jeszcze Dead Moon z Oregonu. Ale od dłuższego czasu nie interesuję się w ogóle sceną Seattle, nie mam też tam znajomych, poza muzykami z mojego zespołu. Nie ma tam zbyt wielu osób jak ja. Oczywiście są gwiazdy jak Mark Lanegan, ale mówię tutaj o tych maluczkich wokalistach-pisarzach (śmiech).



Mam wrażenie, że gdybym założył kapelę grającą jakiś ironiczny new wave, od razu był miał kontrakt z Sub Pop. Właśnie to jest teraz popularne w Seattle. Zupełnie nie rozumiem młodzieży. Oczywiście spoko, niech robią swoje, a ja będę dalej robił swoje, ale zupełnie tego nie rozumiem (śmiech).

Ale byłeś w trasie z Drab Majesty, a jemu właśnie chyba bliżej do tej muzyki, o której mówisz. Gracie kompletnie co innego.

Tak, masz rację. Ale z Debem łączy nas historia. Poznałem go bardzo dawno temu w Los Angeles. Swoją drogą powiem ci, że to właśnie tam jest najwięcej dziwacznych muzyków. I tam wszyscy odmieńcy się zjeżdżają, jest tam mnóstwo kreatywnych ludzi. Poznałem Drab Majesty zanim nadeszła cała nowa fala tego post-punkowego-pop-synthu. Ogólnie nie słucham za wiele takiej muzyki, ale bardzo doceniam Deba i współpracę z nim. To naprawdę niesamowicie kreatywny koleś i magiczna osoba. Muzyka, którą robi, to coś więcej niż muzyka, wiesz, o co mi chodzi? Jest tam o wiele więcej. I właśnie tej otoczki – brzmienia i wyglądu albumu, wizerunku – często mi brakuje w wielu zespołach. Nie wkładają duszy w to, co robią. Muzyka powinna cię opętać, cały ten klimat powinien tobą zawładnąć. Przynajmniej ja tak rozumiem tworzenie muzyki.



To ciekawe, co mówisz. Kiedy rozmawiałam z Debem, zwróciłam uwagę na to, że Ty i zespoły typu Drab Majesty czy Youth Code są poniekąd nową falą, nazwałam ich hipster gotami.

No cóż, gorzej mnie nazywali…

Ale to nie jest obraza!

Hipster to dziwne słowo. Oczywiście, masz rację – dużo jest w zespołach, które wymieniłaś, wspólnych cech. Pochodzą z różnych scen, innych tradycji i subkultur, ale na pewno byli cool, zanim założyli zespoły. Tak naprawdę większość tych kapel pochodzi ze sceny hardcorowej czy punk rockowej. I na pewno nie ograniczają się do grania gotyku. Nie mam problemu z byciem łączonym z tą sceną, bo goci to bardzo fajna subkultura, bardzo kulturalna publiczność.

Zespoły, o których mówimy, przełamują dosyć hermetyczną kulturę, jednocześnie pokazując innym, że alternatywa to tak naprawdę ocean gatunków.

To prawda! Zawsze myślałem o tym, że gdybym urodził się w latach 50-tych, zanim gotycka subkultura się w ogóle ukształtowała, nazywano by mnie country albo blues. Więc to wszystko to tak naprawdę kwestia perspektywy. Wpadłem do worka z gotykiem tylko dlatego, że on istnieje, a nie dlatego, że miałem taki zamiar, wiesz, o co mi chodzi? Nie myślę o tym, żeby tworzyć gotycką muzykę, tylko żeby tworzyć coś, co interesuje mnie i innych ludzi. Staram się nie myśleć o gatunkach, chociaż przychodzą momenty, w których muszę. Na przykład, kiedy umieszczasz swoją muzykę na iTunes, musisz wpisać gatunek. Zawsze wtedy wpisuję Luciferian albo rock and roll, bo serio nie wiem, co innego miałbym wpisać. Gdybym wpisał gotyk, nie byłaby to do końca prawda, tak samo, gdybym wpisał country. Jedyne, co wiem na pewno, to że nie chcę być nazywany goth country. To brzmi okropnie!

Kończąc te gotyckie wywody… jaka była najbardziej gotycka rzecz, jaką zrobiłeś?

Hmm… płakałem, bo piosenka była bardzo smutna. Chyba już bardziej gotycko się nie da?

To prawda, jesteś prawdziwym gotem! A kiedy będziemy mogli usłyszeć Twój nowy album?

Wydaje mi się, że w połowie przyszłego roku. Wszystko zależy od tego, jak sprawnie pójdą nagrania. Ale celuję w lato/jesień. Album będzie się nazywał „Music to make war to” i będzie naprawdę dobry. Może nie powinienem tak mówić, ale naprawdę zapowiada się świetnie!

Brzmi super. Dzięki za wywiad!

Dzięki! I do zobaczenia niedługo w Polsce. 

Fot. MARIE MAGNIN