Zgodnie z zapowiedzią z poprzedniego tygodnia, w dziewiątym Nie Znasz nie mogło zabraknąć ciekawej artystki, która zaprezentuje się niedługo na teksańskim SXSW. Oprócz niej przeczytacie także o kimś, kto na festiwalu będzie, ale nie wystąpi i o zespole, który póki co do Austin się nie wybiera, ale na naszych łamach po prostu musiał się znaleźć. Zapraszam!
Ann Arbor, Ypsilanti – nazwy przedmieść Detroit znane są każdemu, kto przeczytał biografię Iggy’ego Popa. Choć legendarny artysta dawno nie ma już nic wspólnego z tą okolicą, jest szansa, że w najbliższym czasie oczy miłośników alternatywy, znowu się na nią skierują. To wszystko za sprawą Stef Chury – wokalistki, która zupełnym przypadkiem swoją karierę zaczęła tam gdzie pan Pop. Jak sama twierdzi : „Zakochiwałam się w innych miastach, takich jak Chicago czy Seattle, ale tu jest taniej. A poza tym to dobre miejsce, jeśli zamierzasz dużo podróżować. Poza tym mam tutaj swój mały biznes karaoke, który w Nowym Jorku by nie wypalił”.
O podróżowaniu Stef wie już całkiem dużo. Jeszcze przed wydaniem debiutanckiej płyty zjechała całe Stany Zjednoczone jako support coraz popularniejszego Car Seat Headrest, a w najbliższych dniach czekają ją koncerty z Xenią Rubinos i Sad13 – solowym projektem wokalistki Speedy Ortiz. A między nimi, oczywiście, występ na SXSW. W drugiej połowie roku artystka ma też zawitać do Europy. Te wydarzenia mają już związek z wydaną w styczniu płytą „Messes”, na której Stef na swój sposób oddaje hołd alternatywie lat 90. To dosyć modny ostatnio kierunek i łatwo jest utonąć w zalewie reprezentujących go wykonawców, ale Chura ma kilka atutów, którymi się zdecydowanie wyróżnia.
W recenzjach „Messes” krytycy poświęcają dużo miejsca charakterystycznemu, nieco folkowemu stylowi gry na gitarze i, przede wszystkim, głosowi artystki. Skrzekliwy, często rozedrgany, ale przy tym hipnotyzujący wokal to zdecydowanie najlepsza część albumu. Cytując Pitchfork: „Nawet tak proste słowa jak 'You can do that’ zamieniają się w jej ustach w jedenastosylabowy, fonetyczny rollercoaster bez wyraźnego początku i końca”. Nie wiem, czy jurorzy w „Idolu” byliby tym zachwyceni – ja jestem.
Gdyby któryś z naszych czytelników jakimś cudem wybierał się do Austin na SXSW, być może zainteresuje go propozycja następnego z bohaterów dzisiejszego odcinka: „Każdego dnia trwania festiwalu o 4:20 po południu zapraszam do swojego domu. Nie gram żadnych koncertów. Będziemy jarać. Wpadajcie.” Poznajcie Shawna Rosenblatta ukrywającego się pod pseudonimem Netherfriends – całkiem śmiesznego kolesia i bodajże najbardziej pracowitego muzyka w USA.
Gdyby jednak Shawn zagrał koncert w ramach teksańskiego festiwalu, ciężko byłoby stwierdzić, co by nim promował. Netherfriends wydaje bowiem płytę średnio raz w miesiącu. W 2017 roku na swoim koncie ma już trzy albumy a czwarty zapowiedziany jest na najbliższe tygodnie. 2016 zakończył natomiast z czternastoma płytami. Artysta chwali się także, że napisał i nagrał przynajmniej jedną piosenkę, a także zagrał koncert w każdym z 50 stanów USA. W jednej z piosenek śpiewa wręcz: „Żyję z kasy ze Spotify”.
Biorąc pod uwagę, ile nagrań zamieścił na tej platformie – jest to możliwe, tym bardziej, że jedno z nich – „Uptown Boys” – zostało już odsłuchane ponad 2 miliony razy. Z drugiej strony, do słów piosenek Rosenblatta należy podejść z pewnym dystansem, ponieważ cała jego działalność to całkiem zgrabny pastisz. W ramach Netherfriends, Shawn grał już indie rock i psych-pop, a także eksperymentował z bluesem i country. Na ostatnich albumach dominuje z kolei rap. Muzyk raczy słuchaczy prostymi, często zabawnymi i, mimo wszystko, bardzo dobrymi tekstami (czasami przywodzącymi na myśl Maca DeMarco), które na prawie każdej z płyt oscylują wokół jednego motywu przewodniego. Album o pieniądzach? Jest. O skradzionym komputerze? Odhaczone. Płyta zawierająca trzydzieści kawałków, z których każdy poświęcony jest innemu koszykarzowi? Proszę bardzo. A to dopiero początek. Załóżmy więc, że pan Rosenblatt faktycznie żyje z kasy z serwisów streamingowych i dorzućmy mu się do kolejnych pomysłów. Małą próbkę znajdziecie w playliście na dole strony.
Na koniec opuszczamy na chwilę Stany Zjednoczone i odwiedzamy Londyn, gdzie czeka na nas – oczywiście – kolejna nadzieja brytyjskiej muzyki. Zdaje się, że Brytyjczycy ponownie zakochali się w odważnym post-punku. Na fali są nieprzebierający w słowach Sleaford Mods, wspominane jakiś czas temu na łamach Nie Znasz Cabbage dostaje nominację do nagrody BBC Sound Of ,a balansujący na granicy dobrego smaku Fat White Family wyprzedają coraz większe sale koncertowe, a ich trzecią płytę wyda wielkie Domino Records. Tym śladem zdaje się podążać HMLTD, lub jeśli ktoś woli pełną nazwę – Happy Meal LTD (jak można się domyślić, pewna sieć fast foodów woli tę krótszą nazwę i zespół nie może korzystać z tej drugiej).
Na londyńskiej scenie ten sześcioosobowy zespół zasłynął w kwietniu zeszłego roku – głównie za sprawą widowiskowych i intensywnych koncertów oraz przyciągającego uwagę, glamowego wizerunku muzyków. W październiku ich pierwszym singlem zachwycał się słynny Zane Lowe. Premiery drugiego singla (na początku marca 2017) nie przepuściło już żaden z najważniejszych portali muzycznych. I to właśnie ten singiel jest najlepszą wizytówką HMLTD – post-punk miesza się tu z glamem już nie tylko w wizerunku, ale także w brzmieniu.
W zasadzie wspomniane „To The Door” mogłoby być sztandarowym hitem lat 80. XX w., gdyby o tym, że powstał ponad trzydzieści lat później, nie przypominały witch-hosuse’owe i industrialowe przerywniki. W głośnikach dzieje się tyle, że naprawdę nie da się obok tego przejść obojętnie. To samo tyczy się także teledysku – tu glam łączy się ze spaghetti westernem i science fiction. Trzeba przyznać, że chłopaki lubią przepych. I to w tym przypadku naprawdę dobra wiadomość. Czekamy na całą płytę!