Chyba nie ma żadnej potrzeby, żeby rozwodzić się nad tym, co wydarzyło się w pierwszej połowie 2020 roku, prawda? Dobrą wiadomością jest jednak to, że mimo wszystko wyszło w tym czasie bardzo dużo dobrej muzyki. Oto moje 10 ulubionych płyt od stycznia do czerwca 2020 roku.


Porridge Radio – Every Bad

Zanim poznałem ten zespół (choć nie jest to ich pierwsza płyta, więc zdecydowanie zaspałem w tym temacie), dostaliśmy propozycję zorganizowania im koncertu w Warszawie. Oprócz nas dostali ją chyba wszyscy znajomi bookerzy i mam wrażenie, że wszyscy z miejsca się zakochali. Pamiętam bowiem taki tydzień, w którym moja facebookowa tablica zapełniona była singlami z „Every Bad” i komentarzami „Wow”, „Ale to jest dobre”, „Dopiero styczeń a już płyta roku.” Mój pierwszy kontakt z tym albumem był ciutkę inny – pierwszym wrażeniem było: „O kurde, ale bałagan. Ale tu się nic nie zgadza. Nie wiem, co o tym myśleć.” I o ile zwykle jestem w stanie ocenić płytę po pierwszym przesłuchaniu, tutaj potrzebowałem już co najmniej kilku. W końcu wszystkie elementy się ułożyły, rozgryzłem ten album i doceniłem geniusz Dany Margolin i jej ekipy. No i mamy już lipiec, a to dla mnie wciąż płyta roku 😉


The Homesick – The Big Exercise

Trójka dziwacznych Holendrów wydała kilka lat temu bardzo dobry album, zjechała kawałek świata i podpisała kontrakt z Sub Popem. I wydawałoby się, że pójdą bezpieczną drogą i będą grali swój bardzo poprawny post-punk dla coraz większej publiczności. No nie do końca. Tzn. publiczność jest coraz większa, a chłopaki robią furorę. Ale ich muzyka nie ma nic wspólnego z bezpiecznymi ścieżkami. „The Big Exercise” jest po prostu popieprzona, a liczba dziwnych rozwiązań, połamanych rytmów, czy nieoczywistych akordów na sekundę nie mieści się w żadnej znanej mi skali. Świetny album.


Melkbelly – PITH

Fajny rodzinny zespół z Chicago. W jego składzie jest jedno rodzeństwo, jedno małżeństwo i tylko jeden koleś, który jakimś cudem nie jest związany rodzinnie z resztą ekipy. Co grają? Nie zgadliście. Grają nieźle posranego noise-rocka – coś jakby The Breeders wpadli do sokowirówki. „PITH” to ich drugi album i najwyższy czas, żeby pokochał ich cały świat, bo tak po prostu trzeba.


Sorry – 925

Pewnie gdyby nie koronawirus to mieliby większą konkurencję, ale póki co duet Sorry to najlepsi brytyjscy debiutanci tego roku. Niby indie rock, niby post-punk, niby wokale jak w The XX (tylko bez smęcenia), a jednak jest to świeże, nieoczywiste i pełne fajnych smaczków. Polecam.


Car Seat Headrest – Making a Door Less Open

Will Toledo po nagraniu najlepszej indie rockowej płyty poprzedniej dekady i ponownym wydaniu drugiej najlepszej indie rockowej płyty poprzedniej dekady zrobił sobie chwilę przerwy i wydał… nie, nie trzecią najlepszą płytę dekady, bo a) mamy już lata 20., b) jest to płyta ciut słabsza od tamtych, ale wciąż na tyle dobra, żeby wylądować w podsumowaniu połowy tego roku. Podoba mi się fajny flirt z elektroniką na tym albumie, jaram się, że Will kombinuje z nieoczywistymi rzeczami, ale chyba najmocniejszy jest tam gdzie jednak najbardziej nawiązuje do swoich największych dzieł. No i dzięki temu przynajmniej połowa tej płyty to zdecydowanie najładniejsze kawałki 2020.


Cindy Lee – What’s Tonight to Eternity

Nareszcie! W końcu Pat Flegel – niegdyś lider kultowego Women – zrobił w ramach swojego solowego projektu coś, co jakością nawiązuje do jego dawnej twórczości. Uspokajam jednak miłośników rzężącego noise-rocka/post-punku – raczej nie znajdziecie tu nic dla siebie i wróćcie do punktu drugiego na tej liście – spodoba Wam się bardziej. Cindy Lee stawia na dziwne, hypnagogiczno-psychodeliczne lo-fi o bardzo fajnym, nieco przerażającym klimacie. I chyba w tej niszy czuje się znacznie lepiej.


Rolling Blackouts Coastal Fever – Sideways to New Italy

Sympatyczni Australijczycy bardzo szybko wrócili z drugim pełnoprawnym albumem. Od razu zacznę od małego zarzutu –  w zasadzie zrezygnowali ze swojego numeru popisowego, czyli wokali prowadzonych w formie rozwiniętego dialogu na tle charakterystycznej motoryki. Na „Sideways to New Italy” dominują dużo prostsze rozwiązania, a każdy z wokalistów ma nieco więcej miejsca na indywidualne działanie. Z jednej strony odbiera to trochę zespołowi jego unikalny charakter, z drugiej… i tak jest świetne.


EOB – Earth

Liczba członków Radiohead, którzy nie wydali jeszcze solowej płyty spadła w tym roku do jednego (i jak upiera się basista Colin Greenwood – raczej tak pozostanie). Ostatnim muzykiem tego składu, który zdecydował się na ten krok jest gitarzysta Ed O’Brien. I trzeba przyznać, że wyszło mu to bardzo dobrze i co najważniejsze – udało mu się nie być w cieniu ani macierzystej kapeli, ani bardziej medialnych kolegów. „Earth” to zestaw fajnie pokombinowanych, ale bardzo przystępnych piosenek, w których gdzieś tam przewija się klimat Radiohead, ale bez przesady. Bardzo przyjemny album.


Hinds – The Prettiest Curse

Mam takiego kolegę Michała, który jest bardzo poważanym dziennikarzem muzycznym. Łączy mnie z nim kilka rzeczy, a wśród nich duża miłość do Hinds (byliśmy razem na ich koncercie). No i w dniu premiery „The Prettiest Curse” Michał napisał do mnie, że dziewczyny nauczyły się w końcu grać i piszą jeszcze lepsze piosenki. I nie sposób się z nim nie zgodzić – dziewczyny na swoim trzecim albumie zaczęły odchodzić od tego, co było ich znakiem rozpoznawczym, ale też pewnym ograniczeniem – chwytliwych, ale niechlujnych lo-fi piosenek w stylu wczesnego Maca DeMarco, czy bardziej przystępnych momentów w karierze The Black Lips. „The Prettiest Curse” jest dobrze wyprodukowane, ma olbrzymi popowy potencjał, a i tak jest doskonałe. Super kierunek.


Half Waif – The Caretaker

Solową karierę Nandi Rose Plunkett, która ma za sobą chociażby grę na klawiszach w Pinegrove, śledzę od paru lat, ale dopiero album „The Caretaker” mnie tak naprawdę zachwycił. I to do tego stopnia, że znalazł się na tej liście. Album opiera się oczywiście na typowych dla art popu klimatycznych balladach, ale jest tu też miejsce na nieco odważniejsze ruchu – jak np. cięższa elektronika i świetne ambienty. Trudno wyróżnić jakiś konkretny kawałek, ale jako całość „The Caretaker” mocno wciąga. Ostrzegam!


Ponad 40 godzin najlepszej muzyki z 2020 roku na jednej playliście:


 


Jeżeli podobają się Wam treści, jakie prezentujemy i chcecie nas wesprzeć, możecie odwiedzić nasz profil na Patronite: