Nac/Hut Report to twór ze wszech miar osobny. Mieszkający obecnie w Krakowie, polsko-włoski duet ociera się o znajome, czerpiąc na przykład z dream popu, industrialu, czy nawet muzyki konkretnej, lecz ze wszystkich tych wpływów wydobywa przede wszystkim to, co niesamowite. Swoją poetykę Nac/Hut Report wykuwa z albumu na album, równie konsekwentnie, co samotniczo, nie bacząc na trendy i sceniczne koneksje. Najnowsza emanacja tego procesu, album zatytułowany Blue Afternoon, ukazał się niedawno nakładem wytwórni enjoy life, a Jadwiga i Luca z tej okazji zgodzili się odpowiedzieć na kilka moich pytań.

[YOU CAN READ THIS INTERVIEW IN ENGLISH]



Jessica McComber: Jak wasze piosenki zaczynają swoje istnienie? Jako melodia, sampel, koncept?

Jadwiga: Przy każdym albumie jest trochę inaczej. Tworząc ostatni, zaczynaliśmy głównie od melodii na pianinie.

Luca: Na początku zawsze staramy się stworzyć fragment harmonii, który nadaje się do zapętlenia przez cały utwór. Podczas pracy nad nowym albumem ta część należała do Jadwigi. Zawsze tworzymy z myślą o występie na żywo, podczas którego mamy ten fundament z sampli, na który nakładamy kolejne warstwy dźwięku. Pętla lub sampel są zawsze podstawowymi elementami, z których budujemy nasze kompozycje. Nigdy nie tworzymy osobnych struktur dla zwrotek i refrenu, bo wolimy coś bardziej abstrakcyjnego, co może trwać i trwać, bez żadnych ograniczeń czasowych.

Czyli wasze utwory są od początku komponowane pod wykonania na żywo, tak?

L: Nie występujemy na żywo zbyt często, ale zawsze uważaliśmy, że wypadalibyśmy dosyć słabo, prezentując naszą muzykę ludziom bez odtwarzania wszystkiego, co można usłyszeć na naszych nagraniach.

J: Muzyka elektroniczna, zwłaszcza taka, jaką tworzymy my, nie posiada tych samych ograniczeń, jakie towarzyszą graniu z zespołem. Gramy wszystko na żywo w nadziei, że nada to naszym występom odpowiedniej dynamiki.

L: Z tego względu również unikamy korzystania z komputerów. Wszystko gra maszyneria.

Opowiedzcie mi o waszym nowym albumie. Czy ma on jakiś organizujący całość koncept, tak jak dżingle starych stacji radiowych na Absent albo nagrania z woskowych cylindrów na DOM 1919?

L: Cóż, jeśli chodzi o Blue Afternoon, myśleliśmy głównie o… śmierci.

J: Śmierci i melancholii. Tytuł Blue Afternoon dotyczy nastroju, który chcieliśmy wywołać. To ma być soundtrack do smutnego, ponurego wieczoru.

L: Rozmawialiśmy sporo o śmierci muzyki, z którą, jak sądzę, mamy do czynienia w ostatnich latach. Z tego wyszedł pomysł stworzenia czegoś, co odzwierciedlałoby stan bycia martwym i utraconym. Myślenia o muzyce w kontekście śmierci, a nie życia.

Zechciałbyś rozwinąć tę myśl o śmierci muzyki?

L: Uważam, że żyjemy w bardzo dziwnych czasach dla muzyki, szczególnie tej trudniejszej. Mówiąc, że muzyka jest martwa, mam na myśli to, że przestała być dla ludzi czymś naprawdę obecnym w ich życiach. Stała się czymś do biernej konsumpcji. Przypuszczam, że ma to wiele wspólnego z kapitalizmem, który jest w stanie zabić wiele form ludzkiej ekspresji i sztuki.

Czy powiedziałbyś, że chodzi tutaj o moment, w którym sztuka zamienia się w content?

L: Zdecydowanie. Muzyka jest teraz wszędzie, ale poświęcamy jej zbyt mało uwagi. Nawet, jeśli teraz wyszłaby jakaś naprawdę innowacyjna muzyka, nie wiem, czy ktokolwiek z nas by to zauważył, bo jest stanowczo za dużo wszystkiego. Widzę to jako koniec pewnej ery. Sztuka i muzyka takie, jakimi je znaliśmy są martwe. Zatem pomysł był taki, żeby stworzyć martwy album, i odtworzyć trochę bardzo starej muzyki, albo przynajmniej to, jak ją postrzegamy.

J: Jak duch muzyki przeszłości.

Czyli to ma coś wspólnego z duchologią, prawda?

J i L (entuzjastycznie i jednogłośnie): Tak, tak!

Z tego by wynikało, że wasza twórczość dotyczy pamięci.

J: Oczywiście, jak najbardziej.

L: Czegoś w rodzaju pamięci o muzyce samej w sobie. Ale na ostatnim albumie staramy się jakby dotknąć koncepcji pamięci, w bardziej ogólnym sensie.

J: Ten album bardziej próbuje przypomnieć, czym kiedyś była muzyka, niż być czymś całkowicie oryginalnym w czasach, w których koncepcja oryginalności nie wydaje się już tak ważka.

Jadwiga, mimo wszystko odnoszę wrażenie, że nie do końca zgadzasz się z deklaracją Luci, że muzyka jest martwa.

J: Cóż, zgadzam się z tym, co Luca właśnie powiedział. Koncept martwej muzyki dojrzewał w nas przez jakiś czas.. Uważam, że mamy do czynienia z gigantyczną ilością muzyki, która degeneruje do contentu, ale równocześnie istnieje możliwość, aby odkryć sporo naprawdę ciekawych rzeczy. Muzyka zatem nie jest martwa w takim sensie, że nie ma już nic ciekawego do posłuchania, ale zgadzam się, że sposób, w jaki doświadczamy i dzielimy się muzyką nie znaczy już tyle, ile znaczyło to kiedyś. Wydaje mi się, że obecnie trudniej jest utrzymać jakąkolwiek scenę przy życiu, albo dotrzeć do osób, którym może spodobać się to, co robisz.

Także bycie zawodowym muzykiem to perspektywa, która przestała być realna dla większości osób.

J: Może dla muzyków, których kariery trwają od dawna. Tym, którzy dopiero zaczynają, na ogół trudno jest coś takiego w ogóle sobie wyobrazić.

L: Oglądałem kiedyś wywiad z jakimś ważnym muzykiem który stwierdził, że w przeszłości dzieciaki odkładały kieszonkowe, żeby kupić sobie płytę, a teraz chcą jej posłuchać za darmo, a pieniądze wolą wydać na aplikacje w telefonie. To oczywiście żart, ale jest coś w tym, że muzyka nie jest już postrzegana jako coś ważnego, co wymaga jakiegoś rodzaju oddania, chociażby ekonomicznego.

A jak wy radzicie sobie z tym, że robicie to od tak dawna, cały czas z dosyć niszowym odbiorem?

L: Nigdy nie miałem zbyt wygórowanych oczekiwań i doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że nasza muzyka jest dla większości ludzi dosyć ciężkostrawna. Być może pozostawanie w podziemiu zapewnia nam pewną wiarygodność.

J: Eksploracja i eksperymentowanie są dla nas na ogół ważniejsze niż sukcesy z, powiedzmy, komercyjnego punktu widzenia.

Porozmawiajmy teraz nieco o samym brzmieniu. Wyobraźcie sobie, że ktoś, kto nie ma większego pojęcia o rzeczach w rodzaju Einstürzende Neubauten i całej reszcie muzyki eksperymentalnej pyta was, co jest takiego fajnego w robieniu muzyki z tych wszystkich hałasów i dziwnych dźwięków?

J: Dużo w tym frajdy, bo zawsze dzieje się coś niespodziewanego. Tu nie chodzi o zagranie melodii bez błędów, ale raczej o przygodę i wolność łączenia ze sobą rzeczy, których nie powinno się łączyć, aż znajdzie się coś, co dla ciebie jest w sam raz. Możesz użyć swojej intuicji i ekspresji do stworzenia czegoś, co według twojej wrażliwości po prostu działa.

L: Element przygody udziela się również słuchaczowi. Dosyć łatwo jest stworzyć coś przewidywalnego. W przypadku większości muzyki wystarczy usłyszeć kilka pierwszych akordów żeby wiedzieć, co będzie dalej. Przygoda zaczyna się, gdy eksplorujesz obszar dyskomfortu. Może to, co było odważne kiedyś, teraz skostniało do jakiegoś tropu, ale zawsze ciekawie jest usłyszeć coś i nie wiedzieć, co będzie dalej.

J: Na ostatnim albumie próbowaliśmy połączyć znane, stare piosenki z hałasami. Coś dobrze znanego z czymś zupełnie innym.

L: Dobrym przykładem takiego czegoś jest Psychocandy The Jesus and Mary Chain. Słyszysz pierwsze trzy akordy i myślisz sobie “ok, czyli to jest piosenka w stylu lat 60.” i wtedy wchodzi cały hałas i inny nastrój. Masz oczekiwanie, ale dostajesz coś innego.

Z drugiej strony wasza dyskografia ma w sobie coś monolitycznego, w sensie takim, że podążacie za jedną, specyficzną wizją.

L: Przeważnie staramy się, aby nasze albumy stanowiły spójne doświadczenie. Z reguły nie przepadam za płytami, które próbują zrobić zbyt dużo rzeczy na raz. Wolę albumy, które są jak ściana, stanowią jedną całość. Kto wie, może to jest jakaś granica naszej kreatywności.

J: Lubię tworzyć rzeczy, które są dosyć magmatyczne. Gdy słuchasz jakiegoś popu, może zapamiętasz fragment jakiejś melodii, ale reszta zleje ci się w jakiś ogólny nastrój. Próbujemy odtworzyć sposób, w jaki pamięć rozmywa i zniekształca muzykę.



A nie myśleliście kiedyś o stworzeniu projektu pobocznego z kompletnie innym brzmieniem, niż wasza główna dyskografia?

L: Parę lat temu stworzyliśmy coś w rodzaju naszej wizji popowego albumu, z automatami perkusyjnymi, ale kompozycjami w naszym stylu.

J: Czasami są tam nawet jakieś zwrotki i refreny!

L: Może kiedyś ujrzy on światło dzienne, ale na razie nie jesteśmy tego pewni.

Czy widzicie wpływ krajów, z których pochodzicie na waszą twórczość? Czy jest coś na przykład włoskiego w Nac/Hut Report?

L: Nie za bardzo. Dorastałem w dziwnym miejscu i w dziwnych czasach, opuściłem Włochy dawno temu i nigdy nie byłem pod zbyt dużym wpływem włoskiej kultury. Już prędzej jestem ukształtowany przez to, jak bardzo w tamtych czasach Włochy były pod wpływem kultury USA. Dorastałem z kulturą amerykańską i było to dla mnie w porządku, bo odkryłem dzięki temu mnóstwo świetnej muzyki, książek i filmów. Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek słuchając włoskiego zespołu pomyślał sobie “wow, oni są równie dobrzy, co Sonic Youth!”. Może to zabrzmi dziwnie, ale nigdy nie miałem prawdziwego kontaktu z włoską kulturą.

W takim razie nie wiem, czy jesteś odpowiednią osobą, by odpowiedzieć na moje następne pytanie, ale i tak je zadam, bo nurtuje mnie to od dłuższego czasu. Czy wiesz może, dlaczego scena industrialna i noisowa jest tak mocna we Włoszech? Począwszy od Maurizio Bianchiego albo Atrax Morgue, aż po współczesną scenę eksperymentalną, zawsze działo się tam sporo ciekawych rzeczy.

L: Cóż, to ma związek z tym, o czym właśnie mówiłem. Niektóre części Włoch, szczególnie na północy, są bardzo otwarte na zewnętrzne wpływy. Tak też było ze sceną industrialną lat 80., gdy wielu młodych Włochów przesiąkało nagraniami z Niemiec albo Wielkiej Brytanii, po czym stwierdzali oni, że czas stworzyć własną wersję tej muzyki. Niektóre części mojego kraju znajdowały się w sytuacji, którą można byłoby nazwać kolonializmem kulturowym, ale wyszło z tego trochę interesujących rzeczy.

Jest w tym trochę zbieżności z polską sceną niezależną. Sporo zwłaszcza starszej polskiej muzyki sprowadza się do “polskiej odpowiedzi na X”, jak na przykład Siekiera, która była praktycznie polskim Killing Joke.

J: Luca mówi coś takiego cały czas, ilekroć pokazuję mu polską muzykę z lat 80.

L: A nawet i 90., jeśli weźmiemy na przykład Myslovitz, które tworzyło polską wersję britpopu. Ruch brania zewnętrznych wpływów i przekuwania ich na coś własnego wydaje się dosyć uniwersalny.

Tym niemniej, na przykład taki Maurizio Bianchi jest według mnie twórcą w pełny oryginalnym, a nie włoską wersją kogokolwiek. Tworzył równolegle z pionierami takimi jak Throbbing Gristle i SPK, a nie pod ich wpływem.

L: Przypuszczam, że to dlatego, że był on bardziej pod wpływem awangardowych kompozytorów z lat 60. i 70., a nie modnych nagrań z Anglii.



Jadwiga, a jak z tobą? Jest coś polskiego w twojej muzyce?

J: Na pewno jest naturalne, że kultura, w której dorastasz, wpływa na twoją percepcję tego, które robisz później, ale nie jestem pewna, czy jestem w stanie wskazać konkretne rzeczy, które miały wpływ na to, czym się zajmuję. Jasne, słuchałam Pidżamy Porno jako nastolatka, ale nie powiedziałabym, że to jest widoczne w muzyce, którą teraz tworzę.

L: A co z twoimi tekstami?

J: A to na pewno. Moja skłonność do surrealizmu w pisaniu tekstów musi mieć źródło w polskiej kulturze.

Jak tak teraz o tym myślę, jest w was coś bardzo… przedwojennego. Cały ten realizm magiczny, analogowe dźwięki, już nie wspominając o tym, że żyjecie w przeterminowanej fantazji o krakowskiej bohemie artystycznej, w mieszkaniu na Kazimierzu pełnym obrazów na ścianach.

J: Uważam, że Luca powinien zacząć palić fajkę.

L: Myślałem też o klasycznym kapeluszu.

Jadwiga, a czy sądzisz, że twoje doświadczenie w obszarze malarstwa wpływa na to, jaką tworzysz muzykę?

J: Zdecydowanie. Często pomaga mi organizować idee tak abstrakcyjne, że trudno o nich nawet pomyśleć w potoczny sposób.

Czy dobrze rozumiem, że jesteś odpowiedzialna za wszystkie wasze okładki?

J: Zgadza się. Okładka Blue Afternoon to akurat zdjęcie lustra, na którym umieściłam kilka pereł i kropli wody.

Oprócz tego, czy macie sztywny podział obowiązków między wami dwojgiem?

J: To się zmieniało wielokrotnie przez lata, ale aktualnie ja zajmuję się tekstami i częścią melodyczną, harmoniami, a Luca…

L: A ja pomagam rozwinąć te melodie, by stały się pełnymi kompozycjami. Czasami sugeruję, by w którejś harmonii zmienić kilka dźwięków na końcu, żeby lepiej się to zapętlało, albo coś w tym rodzaju, ale zawsze zaczynamy od jej pomysłów. Ja pracuję głównie nad detalami.

Czyli nie można was nazwać duetem wokalistki i producenta?

J: Nie bardzo, chociaż produkcja jest bardziej po stronie Luci.

L: I tak pracujemy ze sobą bardzo blisko podczas nagrywania. Poza tym Jadwiga też gra na instrumentach elektronicznych, i na żywo, i w studio. Ja po prostu składam to wszystko do kupy.

Jak często macie różnice zdań w trakcie tego procesu?

L: Teraz już niewiele, ale w przeszłości…

J: Tak, w czasach, gdy jeszcze próbowałeś komponować partie melodyczne.

L: Do okolic roku 2022 sporo grałem na gitarze, przez co miałem dużo silniejsze przekonania na temat tego, co mogłoby być wkładem instrumentalnym z mojej strony. Zdarzało się, że popadaliśmy w konflikt wokół tych partii. Teraz jest dużo lepiej, od kiedy odpuściłem sobie instrumenty na żywo i skupiłem się na elektronice, dając Jadwidze więcej przestrzeni do pracy nad jej melodiami.

J: Przez lata też uczysz się nie przywiązywać się zbyt mocno do rzeczy, które tworzysz. Na ten moment jest tak, że jeżeli coś ewidentnie nie działa, bez problemu tworzę coś następnego i próbuję jeszcze raz.

L: W obecnych czasach do każdego albumu przygotowujemy od 25 do 30 piosenek, po czym wyrzucamy większość z nich.

Mam tak samo w pracy nad moimi tekstami. Sporo usuwam, zostawiając tylko to, co najlepsze.

L: Wydaje mi się, że Abel Ferrara powiedział kiedyś: “kino jest unicestwianiem”. Gdy tworzysz film, nagrywasz niezliczone godziny materiału, z którego większość trafia prosto do kosza.

Też jest bardzo łatwo zobaczyć, że ktoś tego nie potrafi. Jest tyle dwupłytowych albumów, które powinny były się zamknąć w jednej płycie, ale ktoś nie mógł się powstrzymać.

J: Z dokładnie tego względu piszę dużo melodii, ale teksty powstają dopiero gdy ustalimy, że coś działa i można ruszyć z tym dalej. Zauważyłam, że jeśli mam już gotowy tekst do melodii, dużo łatwiej jest mi się do niej przywiązać i czuć żal, jeśli nie trafi ona do albumu, a ja już powiedziałam do niej coś osobistego. Gdy jest to tylko melodia, dużo łatwiej jest się z nią rozstać.

Jak radzicie sobie z tworzeniem projektu muzycznego, gdy równocześnie dzielicie życie jako para?

J: To działa dla nas bardzo dobrze, bo daje nam okazję, by dzielić się pomysłami i eksperymentować, kiedykolwiek chcemy.

L: Dla mnie to idealna sytuacja. Co rok lub dwa rezygnujemy z naszej pracy, aby skupić się wyłącznie na muzyce przez jakiś czas. Takie coś nie wchodzi w grę, gdy jesteś w zespole z ludźmi, którzy mają swoje własne życie. Gdy byłem młodszy, grałem w różnych zespołach i dobrze wiem, jak ciężko może być czworgu ludzi pojawić się na próbę w tym samym miejscu i czasie.

Kojarzę kilka projektów muzycznych, które rozpadły się wraz z parami, które je tworzyły. Jaką radę dalibyście muzykom, którzy tworzą w taki sposób?

J: Myślę, że ważna jest szczerość, jeśli chodzi o oczekiwania wobec tego, co robicie i wpływu tego na wasze życie. Wydaje mi się, że często nie wychodzi przez to, że jedna osoba jest znacznie bardziej zaangażowana od drugiej. Jeżeli obydwoje postanowicie oddać się temu w takim samym stopniu, powinno być znacznie łatwiej. Wspólne cele są czymś ważnym dla każdej pary. Dzięki temu, nawet jeśli coś, co wydaliście nie spełni waszych oczekiwań, i tak staje się to waszym wspólnym doświadczeniem. Nie chcę brzmieć pretensjonalnie, ale trzeba wybrać drogę, którą będzie się kroczyć przez życie. Oczywiście też nie wiem, jak poważna może być czyjaś relacja – nie chcę nikogo przestraszyć, że to musi być zobowiązanie na resztę życia!

L: Jeżeli masz zbyt wygórowane oczekiwania wobec tego, co robisz, i stylu życia, jaki ma ci to przynieść, łatwo o frustrację i projektowanie tych oczekiwań na partnera. Może się z tego zrobić niezły emocjonalny syf. Może lepiej jest podchodzić do spraw związanych z muzyką trochę bardziej na zimno.

J: To może zabrzmieć trochę banalnie, ale warto też pamiętać, że robisz coś, co kochasz, z kimś, kogo kochasz.

L: Nawet jak nie jesteście parą, zazwyczaj jest jakiegoś rodzaju więź między ludźmi, który tworzą razem muzykę.

Nie zawsze tak jest. Podobno goście z Darkthrone mieszkają na dwóch przeciwległych krańcach Norwegii i spotykają się tylko po to, żeby nagrać album, a potem każdy jedzie w swoją stronę i nie utrzymują kontaktu aż do następnej sesji.

L: Słyszałem o zespołach, których członkowie nienawidzą się nawzajem, ale trudno jest mi sobie wyobrazić coś takiego. Zawsze przyjaźniłem się z członkami wszystkich zespołów, w których grałem, i spędzałem z nimi czas także poza robieniem muzyki. Nie wiem, jak można być w zespole z kimś, kogo nienawidzisz!

J: A ja potrafię sobie wyobrazić coś takiego. To, że ktoś ma osobowość, która ci nie odpowiada, nie oznacza jeszcze, że nie może wnieść czegoś interesującego do projektu.

Moją ulubioną romantyczną parą w muzyce jest Coil. Interesujące w nich jest to, że nawet gdy zerwali ze sobą w okolicach roku 2002, i tak postanowili dalej tworzyć razem muzykę.

L: Wydaje mi się, że o takie coś jest znacznie łatwiej, gdy to, co robicie, przynosi wam świetne rezultaty. Nie wspominając już o kwestii podobnego stylu życia, tak jak w przypadku Coil.

Może na ich decyzję miało też wpływ to, że obaj byli oni wtedy facetami dobrze po czterdziestce. A to naprowadza mnie na moje kolejne pytanie: robicie to już od 15 lat. Czy starzenie się wpływa na wasze podejście do sztuki?

J: Ja na pewno czuję się bardziej pewna siebie w tym, co robię, i łatwiej jest mi uzyskać oczekiwane rezultaty. Wydaje mi się też, że moje pomysły z roku na rok stają się coraz bardziej abstrakcyjne.

L: Ja mam trochę bardziej mieszane uczucia. Wiele osób, łącznie ze mną, ma skłonność do myślenia, że prawdziwa innowacja w muzyce zawsze przychodzi od młodych ludzi, którzy będąc w swojej epoce, w naturalny sposób reagują na rzeczywistość trafniej od na przykład mnie. Z drugiej strony, po jakimś czasie to staje się już sposobem na życie. Gdybym przestał to robić, od razu bym czuł, że czegoś mi brakuje. I uważam, że dalej wkładamy sporo dobrej kreatywności w to, co robimy.

J: Mówiąc o pewności siebie miałam na myśli to, że może nie mamy takiego wyczucia nowości, jak młodsi od nas, ale za to nie nakładamy na siebie zbyt wiele presji, co daje nam więcej przestrzeni na to, by skupić się na tym, na czym nam naprawdę zależy.

A czy sądzicie, że wasza twórczość zmieniła się wraz rozwojem i dostępnością technologii?

J: Cóż, nie potrafię grać na żadnym tradycyjnym instrumencie, więc to elektronika umożliwiła mi to, że w ogóle zaczęłam zajmować się muzyką.

L: Tak wiele się zmieniło w technologii nagrywania i postprodukcji. Gdy grałem w zespołach we wczesnych latach 00., musieliśmy uzbierać sporo pieniędzy, aby dostać się do studia i cokolwiek nagrać, a i tak nigdy nie wychodziło do końca tak, jak byśmy chcieli. Teraz całe nasze podejście do tworzenia muzyki, oparte na manipulacji pętlami, umożliwione jest przez technologię.

Jakie jedno urządzenie zabralibyście na bezludną wyspę?

J: Cóż, u nas wszystko jest połączone ze wszystkim, więc ciężko byłoby z tylko jedną rzeczą.

L: Chyba najbardziej użyteczny byłby delay firmy Boss, bo może on służyć także jako looper.

Z jakimi współczesnymi muzykami czujecie, że macie najwięcej wspólnego?

L: W pierwszej kolejności, i pewnie słychać to na naszym nowym albumie, byłby to Leyland Kirby, znany także jako The Caretaker. Jest jedną z moich największych inspiracji, jeśli chodzi o produkcję, ale i tematykę muzyki.

J: I często można go spotkać na Kazimierzu! Poza tym bardzo lubimy Beach House, Grouper i Midwife.

L: Midwife to zdecydowanie jeden z naszych ulubionych współczesnych projektów, zwłaszcza jej drugi album. A z bardziej eksperymentalnych rzeczy…

J: Anatol!

L: O tak, Anatol również należy do naszych ulubieńców.



Skoro już mowa o Anatolu, wydaje mi się, że możecie być najstarszymi artystami, jakich wydawała do tej pory jego wytwórnia enjoy life. Ciekawi mnie, jak odbieracie rzeczy, które wychodzą w tym labelu?

L: Sporo z nich bardzo nam się podoba. Polsoja to świetny zespół, tak jak zresztą wszystko, w czym macza palce Mimi. Widzieliśmy hage-o parę razy na żywo i są świetnym projektem. Przypominają mi młodszą wersję zespołu z lat 90., i bardzo podoba mi się taka postawa. Nie przepadam za to za tymi hip-hopowymi rzeczami. To pewnie kwestia pokoleniowa.

J: enjoy life to istna skarbnica wiedzy o tym, co dzieje się w polskiej undergroundowej muzyce.

L: Byliśmy też bardzo wkręceni w album Order of the Rainbow Girls sprzed paru lat. Też z jednej strony nawiązywał do indie rocka z lat 90, ale zarazem miał w sobie dużo świeżości. Uważam, że najlepszym zespołem, który kiedykolwiek robił coś takiego, była Złota Jesień. To chyba mój ulubiony zespół z Polski.

A obecnie jeden z najlepszych pejów z memami na Instagramie.

J: Oczywiście, też go obserwuję!

Dobra, mam dla was ostatnie pytanie. Wyobraźcie sobie, że Anatol wyskoczył z zaskórniaków, żeby opłacić wam reklamę waszego nowego albumu w telewizji. Co powiedzielibyście potencjalnym nowym słuchaczom? Macie 30 sekund czasu antenowego.

J: Dzieci, nie kupujcie narkotyków – poczekajcie, aż ktoś was poczęstuje za darmo!

L: To było bardzo w stylu telewizji z lat 80.

J: Wiem, próbowałam być duchologiczna. Myślę, że taka reklama powinna być dosyć niepokojąca, trochę duchologiczna, ale też z elementem nowych mediów. Ciągły, irytujący dźwięk, stroboskopowe światła i obrazy.

L: William Burroughs wygłaszał raz przemowę z okazji otrzymania jakiejś akademickiej nagrody. Powiedział wtedy: “20 lat temu chcieliście mnie zamknąć w więzieniu, a teraz dajecie mi nagrodę. Ja was wtedy pierdoliłem tak samo, jak pierdolę was teraz.”

J: To zostaw na moment, gdy dostaniemy Grammy!

Posted in WywiadTagged , ,