Jest wokalistą jednej z najciekawszych i najbardziej lubianych ekip na scenie hardcore. Niedawno skończył trasę po USA, w czerwcu grał w Polsce na festiwalu Mystic, a w przyszłym roku wystąpi z zespołem m.in. na Primaverze. A przy okazji jest też osobą, której trudno nie polubić. Z Grahamem Sayle, wokalistą High Vis rozmawiałem m.in. o zdrowiu psychicznym, koncertowaniu w USA i płycie Guided Tour.
Jak czujesz się z tym, że znowu gracie w Polsce i jak wspominacie gig na Mysticu? Wyróżniał się on w jakikolwiek sposób, skoro graliście na festiwalu skrojonym głównie pod fanów metalu?
Graham: To było wspaniałe, festiwal był cool. Wydaje się, że ekstremalne brzmienia mają tutaj wzięcie. Dobrze się bawiliśmy, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że jako zespół niekoniecznie pasowaliśmy do lineupu. Kocham tego typu muzykę, ale właściwie wcale nie chodzę na metalowe festiwale, więc to było bardzo cool. Miło, że zostaliśmy poproszeni o zagranie tam. Dobrze jest robić rzeczy, które sprawiają, że wychodzisz ze swojej strefy komfortu.
Czytałem podobne słowa z twojej strony w jednym z wywiadów, to, że starasz się robić rzeczy, które są dla ciebie niekomfortowe. To coś w stylu Twojej życiowej filozofii?
Tak, myślę, że to ważne. Jeśli nie robisz rzeczy ze względu na strach… dużo wynika z twojej tożsamości. Jeśli utożsamiasz się z czymś, zamykasz się w bańce i przez to nie wpasujesz się potem w inne role. A to z kolei odcina cię od wielu doświadczeń, sporo może ci umknąć. To ważne, by robić rzeczy, które sprawiają, że czujesz się niekomfortowo, albo takie, których się boisz. To ekscytujące, to jedyny sposób na to, by nabywać nowe, prawdziwe doświadczenia.
W takim razie następnym razem powinieneś zagrać na festiwalu folkowym albo country?
Granie w tego typu miejscach, jakkolwiek się ich uczestnicy się utożsamiają, jakiekolwiek gatunki czują, jest interesujące. Jeśli spojrzysz na grające hardcore grupy, na sposób, w jaki się identyfikują – nie mówię przy tym, że my nie jesteśmy hardcore’ową kapelą – sposób, w jaki podchodzą do występów… to niekoniecznie tak, że nie występujesz dla publiki, to jedna całość, kolektyw. I nie możesz temu zaprzeczyć. Dla mnie to wyjątkowo ekscytujące, pracowanie ciężko, by dać z siebie wszystko podczas występu.
A skoro wspomniałeś o identyfikowaniu się. Wiele osób ze sceny faktycznie przykłada sporą wagę do tożsamości. A skoro wy mieszacie gatunki, czy zdarzają się ludzie, którzy mają z tym problem, osoby uważające, że może nie należycie do sceny?
Ludzie nie mogą zaprzeczyć temu, że jesteśmy w scenie od lat. Nigdy nie spotkaliśmy ludzi twierdzących, że do niej nie należymy. A jeśli tak się zdarzy, to myślę, że problem leży w nich, w ich niepewności. Jeśli kiedykolwiek na takich trafię, postaram się podejść do niech z sympatią i empatią. Jeśli próbujesz kogoś wykluczyć z doświadczenia, z czegoś, do czego przynależy, to problem jest w Tobie.
Chciałem też zapytać o waszą trasę po USA. Co możesz o niej powiedzieć? To była dla was wielka okazja?
Nie lubię myśleć o tego typu rzeczach jak o okazjach. To okazja na co? To było wspaniałe i jestem za to bardzo wdzięczny. Ta trasa była inna. Graliśmy z wieloma różnymi zespołami. Może to faktycznie była okazja, może jestem po prostu pedantyczny w stosunku do słów.
Czy zauważyłeś jakąś różnicę, grając w różnych stanach?
Tak, na pewno można wyłapać różnice między stanami. Można było zauważyć różnicę w poziomie życia. Ale jako całość było bardzo amerykańsko.
Jakie było twoje ulubione wspomnienie z tej trasy?
Bardzo podobały mi się koncerty w LA. Graliśmy tam trzy gigi. Jeden z niech odbył się w dużej sali teatralnej z ogromnym dachem, nazywającej się The Belasco. Graliśmy też w sklepie z płytami oraz w DIY squacie w dzielnicy Skid Row. Tak więc doświadczyliśmy LA w pełni. Było świetnie, naprawdę dobrze się tam bawiliśmy.
Super. A co z koncertem na Primaverze w następnym roku? To duża sprawa. Myślisz, że to może coś w rodzaju punktu zwrotnego w waszej karierze?
Jak wspomniałem – nie lubię myśleć o tego typu wydarzeniach jak o punktach zwrotnych. Musisz przyjąć to, co jest ci dane. Ale to świetnie, być poproszonym o granie w takim miejscu i być rozpoznawanym za to, co się robi. Ponieważ to duży, komercyjny festiwal, podobnie jak Glastonbury, gdzie też graliśmy. Te festiwale są bardzo poważane, a do tego gra się dla ludzi, którzy w normalnych warunkach raczej nie trafiliby na występ grupy takiej, jak my. Nigdy nie zamarzylibyśmy nawet o graniu przed taką liczbą ludzi, dlatego to naprawdę cool.
Dobra, teraz muszę spytać cię o waszą nową LP, Guided Tour. Album wyszedł niedawno – jesteś zadowolony z jego odbioru?
Tak, odbiór był świetny. Każdy, z kim rozmawialiśmy, wypowiadał się na jego temat w pozytywach. Ale odbiór to tylko bonus, bo osobiście jestem zadowolony z albumu i to jest najważniejsze. To coś, co zrobiliśmy dla nas samych.
A co było najtrudniejsze w nagrywaniu Guided Tour?
Myślę, że wszyscy próbujemy dać z siebie wszystko, a to trudne, to ciężka praca. Ale wydaje mi się, że się opłaciło. Nie ma ani jednego momentu, w którym słucham nagrania i myślę: „Kurwa, mogłem się do tego bardziej przyłożyć”.
Na tym nagraniu, tak jak i na poprzednich, przywołujesz kwestię problemów ze zdrowiem psychicznym. To coś, co jest szczególnie widoczne w Wielkiej Brytanii, czy raczej uniwersalna bolączka?
To definitywnie uniwersalny problem. Myślę, że stan współczesnego społeczeństwa jest opłakany – żyjemy w chorym społeczeństwie. Cokolwiek to jest, późny kapitalizm, końcowy kapitalizm, to zabija nas wszystkich. Jest ciężko. To ciągłe próby utrzymania się na powierzchni. To bez wątpienia to coś uniwersalnego, gdziekolwiek się żyje, warunki są… jest ciężko.
Chciałem poruszyć ten temat, ponieważ wielu moich znajomych mierzy się z tego typu problemami. Świetnie jest mieć kogoś, kto oferuje pomoc w jakikolwiek sposób, także przez muzykę.
Myślę, że dla mnie to też terapia. A jeśli pomaga to też innym – wspaniale.
Twój wokal często jest agresywny, pełen pasji, ale muzyka sama w sobie jest dość spokojna. Czy to reprezentacja gniewu, przez wielu z nas tłumionego w sobie?
Tak, bez wątpienia.
Więc to było intencjonalne?
Cóż, to co myślę, kiedy śpiewam, po prostu ze mnie wypływa. Część z tego jest lżejsza, część to czysty rodzaj gniewu, ale to wszystko to sposób na przetrawienie tego, jak się czuję. Jest w życiu miejsce na gniew i przemoc, ale trzeba kontrolować te uczucia, każdy to robi. My, jako ludzie, potrafimy być wściekli, uciekać się do przemocy – powinniśmy korzystać z tych cech w dobry sposób, walcząc o większą sprawę.
A muzyka to jeden z najlepszych sposobów, żeby dać tym emocjom upust. Dla ciebie, ale i dla fanów, prawda?
No tak, wiesz, trening, ćwiczenie muay thai, skakanie ludziom po głowach na koncertach, jest na to kilka sposobów.
W utworze Guided Tour śpiewasz: Jeśli potrzebujesz pomocy, zostanę twoim przewodnikiem. Czy to oferta dla słuchaczy? A może utwór był pisany z perspektywy terapeuty, albo coś zupełnie innego?
To coś w rodzaju będącego grą słów odniesienia do zapewniania komuś doświadczenia pewnego stylu życia, bez konieczności inwestowania w ten styl życia. O tym wtedy myślałem. Teksty są dla mnie sposobem na zaoferowanie czegoś komuś innemu. To jest fajne w muzyce. Kiedy myślę o moim doświadczeniu, o czym napisałem tę piosenkę… to nie jest o mnie. To, co było, jest przeszłością, ludzie mogą słuchać i wyciągać z tego co im się żywnie podoba, interpretować to w jakikolwiek tylko zechcą sposób.
Chciałbym też zapytać o wers „Pacyfizm to przywilej” z utworu Gone Forever. Chodziło ci o to, że wszyscy musimy walczyć o lepsze jutro, nawet jeśli nie nie chcemy, a pacyfizm jest przywilejem tych kilku osób, które nie muszą martwić się o lepsze jutro?
Miałem na myśli to, że w neoliberalnej perspektywie ludzie często krytykują i oceniają tych, którym zdarza się korzystać z przemocy, twierdząc „nie musisz uciekać się do przemocy”. Ale wiesz, tam, gdzie dorastałem, przemoc była nieodłącznym elementem codzienności. Często dostawałeś lanie, wdawałeś się w bójki. To zakorzenia się w Tobie, gdy dorastasz. Spójrz, co dzieje się na świecie. Wielu ludzi żyje w neoliberalnej bańce, w konformizmie, będąc klasą średnią, to jest przywilej. Musisz mieć świadomość, że tam gdzieś są ludzie, którzy muszą walczyć o swoje życia, o to, żeby mieć absolutne minimum. Trzeba starać się zrozumieć ich perspektywę, ich doświadczenia.
Więc to swego rodzaju nawiązanie do walki klasowej.
Tak, i do osądu, tego, jak ludzie osądzają innych. Kiedy ludzie są zapędzeni w ślepy zaułek i lekceważeni, to oczywiste, że uciekną się do przemocy. Ludzie nie mogą zakomunikować swoich problemów, odbiera im się głos, przestrzeń do bycia usłyszanym i zobaczonym, a potem są krytykowani za to, że uciekają się do przemocy. Krytykować ludzi za coś takiego, to jak lekceważyć ich doświadczenie życiowe.
Prawda, łatwo jest to robić, kiedy jest się w uprzywilejowanej pozycji.
Tak, łatwo jest mówić: powinieneś zrobić to albo tamto… nikt kurwa tego nie słucha.
Nagrywacie punka, który jest też nieco rozmarzony. To był wasz pomysł od początków zespołu, czy to wyszło w trakcie grania?
Tak po prostu wyszło. Nigdy nie ustaliliśmy, że będziemy tego rodzaju grupą, że będziemy robić to czy tamto. Mieliśmy kilka pomysłów na to, co chcielibyśmy grać i z czasem to się zmieniło, ewoluowało. Członkowie grupy też się zmieniali, dołączył do nas Martin, który swoim graniem nawiązuje do nurtów takich jak baggy czy jangle pop. Z kolei Rob Hammeren od zawsze gra agresywnego, bazującego na oktawach post-punka.
Wiele grup grających punka lub pokrewne gatunki przybrało ostatnio rozmarzony ton. Czy to znak naszych czasów, czy my uwielbiamy kąpać się w nostalgii, czy też jest to coś, co było obecne w muzyce od dawna, tylko muzycy nie chcieli lub nie potrafili tego wydobyć?
Lubię myśleć, że to nie jest nostalgia. To nie wzdychanie do minionych czasów. To próba bycia obecnym. To nie próby przywrócenia brzmień z przeszłości. Ale warto nawiązywać w jakiś sposób do minionej muzyki, musisz znać historię, żeby móc ruszyć naprzód. Dlatego myślę, że robienie tego, łączenie twórczości z innego rodzaju dźwiękami, to sposób na stworzenie czegoś nowego.
Tak, ale jednak w jakiś sposób udaje Wam się wypracować brzmienie, które jest nieco nostalgiczne. To abstrakcja, bo jak samo brzmienie może być nostalgiczne… ale cóż, w jakiś sposób jest.
Wiem, co masz na myśli. W części naszych partii gitarowych możesz usłyszeć, że to coś w rodzaju spuścizny Johnnego Marra. Z kolei inne partie brzmią bardziej jak Killing Joke. Mamy te bardzo rozmarzone gitarowe partie, niemal gotyckie, rozbrzmiewające nad partiami w stylu 2 step garage. Dobrym przykładem jest Mind’s a Lie. Nie biorę udziału w nagrywaniu instrumentarium, ale myślę, że niekoniecznie staramy się brzmieć nostalgicznie. Ludzie mają teraz dostęp do ogromnej ilości muzyki, a internet ułatwia odkrywanie tego, co skrywa przeszłość, więc może stąd to nostalgiczne brzmienie.
Uważasz, że łączenie gatunków to dobry sposób na to, żeby przebić się do świadomości słuchaczy?
To bez dwóch zdań nie jest naszą intencją. Zdobywanie słuchaczy to nie powód, dla którego nagrywasz muzykę. Nie chodzi o rozpoznawalność, bo jeśli próbujesz coś zyskać na graniu muzyki, to nigdy nie będziesz usatysfakcjonowany. Najważniejsze jest eksplorowanie i poczucie kreatywnej swobody. Gatunek i tożsamość mogą być ważne, przykładowo jeśli jesteś grupą grającą hardcore. Jeśli chcesz grać czysty hardcore – to jak najbardziej w porządku. Ale z tym zespołem chciałbym uniknąć zamknięcia w potrzasku gatunku. To prowadziłoby do ograniczenia swobody twórczej.
Wiele z waszych utworów to numery grane w średnim tempie, a jednak nie brakuje im intensywności. Jak nagrywać muzykę, która niekoniecznie jest szybka, ale jest za to soczysta?
Cholera wie… (śmiech). Mogę mówić tylko za siebie i myślę, że to kwestia energii, którą wkładasz w utwory. Wiele z nich zrodziło się w emocjach i myślę, że to słychać.
Więc kluczem jest zaakceptowanie własnej emocjonalności i bycie sobą?
Po prostu wiedz, dlaczego to robisz. Bo jak wspominałem, robisz to, żeby się na swój sposób wyładować. To z kolei pozwala Ci eksplorować własne uczucia. Tak więc po prostu wkładasz sporo emocji w utwór i jeśli wszystko pójdzie dobrze, to po prostu kliknie.
Jak to jest, że obnażanie się ze swoich emocji przychodzi Ci łatwo, jeśli oczywiście tak jest, przed tyloma odbiorcami?
To bez wątpienia nie przychodzi łatwo. Spędziłem dużo czasu, chodząc na terapię, ucząc się, jak być bardziej otwartą osobą. Bo wiesz, przez długi czas byłem jak zamknięta książka, musiałem chronić swoją wrażliwość. To w dużej mierze efekt niepewności. Kiedy wchodzę na scenę, nie chcę być karykaturą siebie. Jeśli ludzie mnie teraz krytykują, to jebać to, nie musicie mnie lubić. Taki po prostu jestem, nie udaję tego. Prawdopodobnie wciąż nieco się chronię, ale staram się być jak najszczerszą wersją siebie.
Jasne. Przeprowadzałem kiedyś wywiad z pewnym polskim artystą, który stwierdził, że obnażanie się z emocji przed wieloma odbiorcami jest łatwiejsze, niż obnażanie się przed tylko jedną osobą, bo gdy tak dużo ludzi słucha, to tak naprawdę tak, jakby nie słuchał nikt.
Będę szczery – nie obchodzi mnie, co ludzie o mnie myślą. Jeśli cię to obchodzi, to myślę, że zaczynasz się odklejać. Nie mam na to wpływu. Jeśli ludzie przychodzą posłuchać zespołu, to świetnie. Ja mogę robić tylko to, co robiłem od lat. Nie możesz kontrolować tego, jak ludzie odbierają twórczość. Wszystko, co możesz zrobić, to tworzyć dzieło czyste i szczere w stosunku do siebie, takie, które sprawia, że jesteś szczęśliwy. To, co z tego wyniknie, jest poza twoją kontrolą, więc nie musisz o tym myśleć.
Fot. Agata Hudomięt