Kentucky może kojarzyć się ze słynnym kurczakiem w chrupiącej panierce, którego smak cenią sobie wielbiciele fast foodów na całym świecie. To także stan, w którym pędzi się bourbon marki Jim Beam, również doceniany przez smakoszy. Chciałbym wam jednak przedstawić inne, mroczniejsze, znacznie mniej kolorowe Kentucky. Ten urzekający bogactwem lasów, znajdujący się we wschodnio-centralnej części USA stan jest bowiem miejscem narodzin jednej z najciekawszych i najbardziej oryginalnych scen amerykańskiej muzyki niezależnej. Nalejcie więc sobie w szklankę Jim Beama, ewentualnie zamówcie kurczaka z KFC, a następnie zapoznajcie się z historią niezwykłej lokalnej sceny, której poszczególni przedstawiciele stali się znani nie tylko w całym USA, ale i na całym świecie.

Zaczęło się, jak zawsze, od punk rocka 

Wszystkie rewolucje zaczynają się od buntu, wyrazu sprzeciwu, walki z obowiązującymi normami. W muzyce rola katalizatora rewolucji przypadła rodzącemu się pod koniec lat sześćdziesiątych punk rockowi. Również dla sceny z Louisville ten nieokrzesany gatunek okazał się fundamentem dla narodzin lokalnej, unikalnej tożsamości. 

Pionierem lokalnej sceny okazał się zespół Babylon Dance Band. Ten grający mocno alternatywnego, garażowego punk rocka zespół zdołał nawet zaistnieć w ogólnokrajowej świadomości, choć większej rozpoznawalności, niestety, nie zdobył. Wtórowała im grupa No Fun, która także nie zdołała odnieść spektakularnego sukcesu. Dużo większe znaczenie w kontekście lokalnej sceny, a także jej przyszłości, miały narodziny zespołu Squirrel Bait, w którym występowała dwójka przyjaciół znających się jeszcze z wczesnych nastoletnich lat. Mowa o nazwiskach takich jak Brian McMahan oraz Britt Walford. To właśnie oni założyli jakiś czas później SLINT – zespół, który zdefiniował brzmienie nie tylko lokalnej sceny, ale wręcz całego post-rocka. Squirrel Bait wielkiej kariery zrobili, natomiast bez wątpienia można ich uznać za zespół całkiem ciekawy, a nawet na swój sposób innowacyjny. Choć na pozór brzmią nieco jak niskobudżetowa kopia Hüsker Dü, to w brzmieniu tego ciężkiego, melodyjnego hc-punka można usłyszeć pierwsze przebłyski nadchodzącego powoli grunge’u. Co więcej, Squirrel Bait uznaje się także za prekursorów emocore, a więc można ich określić mianem zespołu, który przetarł szlak dla takich grup, jak np. Rites of Spring czy Beefeater. David Grubbs, założyciel i gitarzysta „przynęty na wiewiórki”, stał się później ojcem takich formacji, jak chociażby grające hc-punka Bastro, a także charakteryzujące się eksperymentalnym brzmieniem Gastr del Sol. Warto do tego wspomnieć, że Grubbs grał również w Codeine oraz Bitch Magnet.

Creeping up into the Sky… 

Zawsze jest ten jeden zespół. Protoplasta i pionier, który nie boi się szukać nowych, intrygujących brzmień. To właśnie chęć poszerzania granic, łączenia gatunków i tworzenia nowych, ekscytujących nurtów cechuje wielkich artystów. A takimi bez wątpienia byli wymienieni wcześniej Brian McMahan oraz Britt Walford, którzy razem z gitarzystą Davidem Pajo oraz basistą Ethanem Bucklerem (który później został zastąpiony Toddem Brashearem) założyli zespół znany jako Slint. 

Pierwszy longplay grupy ówczesnych jeszcze licealistów nie odniósł sukcesu. Nie pomógł nawet fakt, że album został wyprodukowany przez Steve’a Alibiniego, producenta znanego ze współpracy z takimi zespołami jak Nirvana czy Pixies. Muzycy nie bez powodu zdecydowali się właśnie na niego – Albini to współtwórca noise rockowej grupy Big Black, której brzmienie zainspirowało McMahana i Walforda do założenia własnego zespołu. 

Tweez

Tweez, bo tak nazwano pierwsze wydawnictwo grupy, stanowi ciekawy, mocno eksperymentalny materiał. To hałaśliwy, undergroundowy math rock, w którym słychać już zalążki przyszłego, bardziej kompleksowego brzmienia. Większość materiału z tej płyty powstała w piwnicy domu rodziców Walforda, a skąpa warstwa tekstowa została zaimprowizowana w studiu. Wspomniany przed chwilą Walford miał ponadto poprosić Albiniego, by linie basowe zarejestrowane na potrzeby Tweez brzmiały jak kawały szynki klepane ubraną w rękawice baseballowe dłonią. Niezadowolony z rezultatów nagrań basista Ethan Buckler zdecydował się opuścić grupę, by założyć zespół King Kong, który początkowo składał się… z reszty grupy Slint. Muzycy na potrzeby nowego projektu po prostu pozamieniali się instrumentami. Zespół Bucklera istnieje do dziś, choć w jego składzie zachodziły bezustanne roszady. Założyciel pozostał jedynym stałym członkiem grupy. 

Spiderland

Buckler został wkrótce zastąpiony przez Todda Brasheara, a zespół był umówiony z Touch and Go Records, niezależną wytwórnią z Chicago, która obiecała wydać kolejny album grupy. Problem w tym, że członkowie składu zaczęli właśnie studia. Nowy materiał powstawał powoli – muzycy nagrywali go w weekendy, gdy wracali do rodzinnego Luisville. Próby znów odbywały się w piwnicy rodziców Walforda. Muzycy godzinami praktykowali granie tych samych riffów, by doszlifować je i nadać im głębi. Tym razem brzmienie miało być czystsze, więc na producenta wybrano specjalistę znanego ze współpracy z hc-punkową grupą Bastro. W drodze na jedną z sesji nagraniowych wokalista zespołu uległ niemal śmiertelnemu wypadkowi – został potrącony przez auto, gdy udzielał pierwszej pomocy innemu uczestnikowi ruchu. Muzyk był na tyle bliski śmierci, że zajmujący się nim ratownik zgłosił zgon denata. McMahan odzyskał przytomność, gdy medyk zgłosił kod 138 – półprzytomny muzyk po usłyszeniu wspomnianego kodu zaczął nucić utwór We are 138 zespołu Misfits. Kto wie, być może gdyby nie ta dziwna, przypadkowa zbieżność terminologii medycznej z tekstem utworu, McMahan nie odzyskałby przytomności. Depresja, na którą zachorował po tym zdarzeniu wokalista, wpłynęła na mroczny wydźwięk zarejestrowanego na potrzeby nowej płyty materiału. 

Good Morning, Captain 

„Nigdy nie będziecie wielcy. Staniecie się za to przełomowi” – to słowa, którymi Steve Albini poczęstował członków zespołu Slint w jakiś czas po premierze ich drugiej płyty. I miał rację, gdyż po premierze Spiderland sprzedawał się kiepsko. Natomiast nie da się przecenić wpływu, jaki muzyka grupy wywarła na brzmienie takich gigantów, jak np. Mogwai czy Sigur Ros. Ba, nawet teraz słychać ich wpływy, chociażby w muzyce Black Country New Road. Dlaczego Spiderland jest albumem tak wyjątkowym? 

Spiderland brzmi, jakby w albumie zaklęty był jakiś ponury duch. Łagodnie wypowiadane przez wokalistę wersy przeradzają się w katartyczny, przebrzmiały od emocji krzyk. To płyta, która wywołuje ciarki – i nie ma w tym stwierdzeniu ni krzty przesady. Emocje potęguje gęsta, budująca napięcie warstwa instrumentalna. Wrażenie robią zarówno zapętlone riffy, jak i klimatyczne przejścia. Niewiele jest płyt, o których mógłbym powiedzieć, że każdy dźwięk jest dokładnie tam, gdzie być powinien, na swoim miejscu. Spiderland jest jednak jednym z tych wydawnictw. Swoje robi też warstwa liryczna – McMahan jest wokalistą oszczędnym, jednak w tym minimalizmie tkwi siła. Teksty utworów odnoszą się do uczucia zagubienia, które towarzyszyło wchodzącym w dorosłość członkom zespołu. Bezradność, niemoc, apatia… słychać je w każdym słowie wokalisty. Zwłaszcza w zamykającym utwór Good Morning, Captain, rozdzierającym krzyku „I miss You…”. 

Spiderland to minimalistyczna podróż przez rozpacz i niemoc, instrumentalna lawina, która zasypuje ogromem emocji. To także płyta nieco ambientowa, powolna, rozciągająca się w swojej upiornej istocie. Nagrane przez czterech pozornie wesołych, żartujących z życia nastolatków dzieło, stało się dziś monumentem, synonimem muzycznej rozpaczy. Niestety, Slint rozpadli się jeszcze przed premierą swojego największego dzieła. McMahan uległ postępującej depresji i wylądował w szpitalu psychiatrycznym. Pozostali członkowie rozeszli się – większość z nich do dzisiaj, z różnymi sukcesami, gra muzykę. Spiderland jest więc albumem, który nie był w żaden sposób promowany – zespół nie grał materiału na żywo, nie reklamował go w trasach. A mimo to muzyka nagrana przez tych czterech uśmiechniętych dzieciaków przetrwała i stała się wyznacznikiem jakości, niedoścignionym wzorem dla wielu.