Zdjęcia Jamiego Wdziekonskiego to wyjątkowe połączenie niezwykłej spostrzegawczości i ogromnego farta. Czasem naprawdę ciężko uwierzyć, że te szalone pozy i miny na koncertach nie są pozowane specjalnie dla niego! Sub Lation, bo tak brzmi jego internetowe alter ego, wywodzi się z australijskiej sceny muzycznej, którą dokumentuje już dziesięć lat. Był naocznym świadkiem rozwoju takich kapel, jak King Gizzard and the Lizard Wizzard oraz Amyl and the Sniffers i towarzyszył im od samego początku. Jego prace to mieszanka zdjęć koncertowych, ale też życia zespołów w trasie i w trakcie nagrywania kolejnych albumów. Jamie jest też aktywistą i dokumentował strajki klimatyczne w Australii. Udało nam się złapać, kiedy był przez dwa dni w Amsterdamie na trasie z Amyl. Stamtąd leciał prosto do Japonii na ostatnie koncerty Kikagaku Moyo. Gdzie jest teraz? Ciężo powiedzieć, ale na pewno robi mnóstwo zdjęć.


fot. Jamie Wdziekonski

Jak zaczęła się twoja przygoda z fotografią?
Fotografia pociągała mnie, od kiedy pamiętam. Lubiłem to uczucie nostalgii, kiedy oglądałem rodzinne zdjęcia. Nie wiem dokładnie, co mnie w tym tak ujmowało, ale było w tym coś magicznego – wizualny dowód tego, że dana sytuacja miała miejsce. W życiu często zapominasz o różnych zdarzeniach, a fotografie zatrzymują różne momenty, są żywym ich dowodem. W liceum uwielbiałem robić zdjęcia znajomym. Wszyscy lubiliśmy to robić. Często umawialiśmy się na konkretne sesje zdjęciowe. W ten sposób najczęściej spędzaliśmy wolny czas. W dziewiątej klasie moja mama zabrała mnie do Polski. Tam kupiła mi mały kompaktowy aparat Canona. Robiłem nim mnóstwo zdjęć na tym wyjeździe, ale nie takich tradycyjno-wakacyjnych. Eksperymentowałem z artystycznymi kadrami, co w pewnym sensie było dla mnie łatwe, ponieważ wszystko wydawało się takie nowe i inne. Byliśmy w odwiedzinach u rodziny na wsi, która hodowała własne kurczaki, w tamtych czasach nie miała jeszcze kanalizacji, tego typu rzeczy.

Prawdziwy folklor dla dzieciaka z Australii!
Robiłem tam naprawdę sporo zdjęć, coś w stylu fotografii lifestylowej. Pamiętam, że wszystkim bardzo się podobały. Kiedy wróciłem do szkoły, w dziesiątej klasie na jednych z zajęć miałem fotografię czarno-białą. To był pierwszy raz, kiedy jakiekolwiek zajęcia w szkole sprawiały mi przyjemność, byłem bardzo zaangażowany i aktywny. Nie chciałem przechodzić do klasy 11 i 12, ponieważ czułem, że w ogóle mi te zajęcia nie są potrzebne. Nie obchodziły mnie specjalnie przedmioty ścisłe. Dlatego zmieniłem szkołę na coś, co w Polsce nazywa się technikum zawodowym. 

Będąc w tym technikum, musiałem od razu znaleźć pracę, w której będę zdobywał doświadczenie jako stażysta. Miałem ogromne szczęście, ponieważ udało mi się wylądować w domu produkcyjnym w Melbourne. To była naprawdę dobra agencja – zajmowała się sesjami: produktowymi, modowymi, samochodowymi i robiła mnóstwo reklam. Pracowałem tam dwa lata. Dzięki tej agencji poznałem masę ludzi, już jako nastolatek zdobyłem sporo wartościowych kontaktów. Miałem okazję uczestniczyć w wielu sesjach, poznać tajniki produkcji, ale też szybko dowiedzieć się, czego na pewno nie chcę robić. Bardzo doceniałem, co robili ci ludzie, ale ja nie chciałem być tego częścią. Pracowało tam bardzo dużo ludzi, presja była ogromna i na koniec dnia to wszystko wydawało się bezcelowe – robienie zdjęć, żeby sprzedać produkt.

Wydawało mi się to trochę bezduszne. Kiedy skończyłem technikum, zostałem zatrudniony w tym dimu produkcyjnym. Zrobiłem nawet kilka samodzielnych sesji, ale wtedy przyszedł kryzys finansowy, to było chyba w 2010 albo 2011 roku. Firma zwolniła wszystkich pracowników, a prezesi musieli sprzedać dom, w której się znajdowała. Przenieśli się do małego studia. Ja z kolei wylądowałem w innym studiu, pracując dla dwóch projektantów mody, których poznałem w poprzedniej pracy. W nowym miejscu byłem nadwornym fotografem, ale zajmowałem się też ich blogiem, social mediami i przynoszeniem im kawy. Zawsze lądowałem na takich gównianych stanowiskach, ale przynajmniej poznawałem branżę. Wtedy wkręciłem się w fotografię modową. Miałem bloga modowego przez jakiś czas, dokumentowałem takie wydarzenia jak Sydney Fashion Week i Melbourne Fashion Week. Marzyło mi się fotografowanie Fashion Week w Paryżu czy Nowym Jorku, ale nigdy mi się nie udało. Po jakimś czasie projektanci, dla których pracowałem, też zaczęli się zmagać z problemami finansowymi, więc powiedzieli, że mogę zostać, jeżeli będę pracował za darmo. Więc finalnie skończyłem jak pracownik kawiarni. Wtedy też zacząłem chodzić na koncerty… i wtedy wszystko się zaczęło.


fot. Jamie Wdziekonski

Pamiętasz swój pierwszy koncert z aparatem?
Myślę, że mógł to być koncert The Balck Angels. Grali w takim pięknym klubie w Melbourne, który już niestety nie istnieje. To był chyba 2012 rok. Oczywiście wcześniej zdarzało mi się bywać na koncertach z aparatem, ale to był taki pierwszy świadomy koncert, na którym chciałem zrobić fajne zdjęcia.

Byłeś zadowolony ze swoich zdjęć koncertowych od samego początku? Czy może musiałeś przejść pewną drogę, żeby odnaleźć swój styl?
W pewnym sensie, kiedy zacząłem robić zdjęcia na koncertach, miałem już wyrobiony styl. Kiedy pracowałem w branży modowej, robiłem zdjęcia głównie w czerni i bieli. Tak więc było dla mnie naturalnym robienie zdjęć w takiej estetyce także na koncertach. Byłem zadowolony z tych zdjęć od razu, tym bardziej że gitarzysta The Black Angels, Christian Bland, w tym samym roku wydawał nowy album i napisał do mnie, czy może użyć we wkładce jedno ze zdjęć, które zrobiłem na tym koncercie w Melbourne. To było dla mnie coś niesamowitego! Przez tyle lat w branży modowej próbowałem gdzieś dotrzeć, siłowałem się o każdą najmniejszą publikację. A tutaj, po pierwszym koncercie, na którym robiłem zdjęcia, napisał do mnie gitarzysta zespołu i zaproponował druk we wkładce płyty! To było naprawdę fajne uczucie.

Co twoim zdaniem jest takiego niesamowitego w fotografii muzycznej?
Dla mnie najfajniejszą częścią jest dokumentacja. Jasne, zdjęcia koncertowe to jakieś 50% zabawy, ale poza tym zespół musi napisać i nagrać album. Mają próby, spędzają mnóstwo czasu w sali prób. To stwarza niesamowitą okazję do robienia zdjęć. Więc dla mnie to jest najbardziej ekscytujące: znalezienie zespołu, który naprawdę lubisz i nawiązanie pewnego rodzaju relacji. Najlepiej jest też, jeżeli oni są fanami twojej twórczości. To bardzo wpływa na współpracę, która jeżeli jest udana, może trwać wiele lat. Wydaje mi się, że to jest moja droga. Nie wyobrażam sobie na przykład, że mógłby mnie zatrudnić festiwal do fotografowania całej masy zespołów, których nie lubię albo nie słucham. 

Ze współprac, o których wspominasz,  najbardziej kojarzę tę z King Gizzard and The Lizard Wizard oraz Amyl and The Sniffers. 
Jeszcze Kikagaku Moyo. Te wszystkie trzy zespoły poznałem, kiedy istniały niecały rok. Po prostu miałem silne przeczucie, że będzie z nich coś naprawdę wielkiego. Wiesz, jak coś jest dobre, to po prostu to czujesz i wiesz, że prędzej czy później inni ludzie też to zauważą. Da się wyczuć ten specyficzny buzz wokół takich zespołów.  Większość z tych spotkań to przypadek. Właściwe miejsce, właściwy czas… Kikagaku zobaczyłem, jak grali na ich pierwszym międzynarodowym koncercie, ale poznałem ich osobiście dopiero rok później na Austin Psych Fest. I dla nich i dla mnie to był pierwszy raz w Stanach. Jeśli chodzi o Kinga Gizz i Amyl and The Sniffers, poznałem ich przez The Murlocs. Współpracowałem kiedyś z francuskim magazynem o modzie i wysłałem im kilka zdjęć z koncertu The Murlocs w opuszczonym magazynie… Dzięki temu nawiązałem kontakt z Ambrosem. (wokalistą The Murlocs – red.) Potem zaprosili mnie do współpracy przy kręceniu teledysku do Space Cadet. Ambrose polecił mnie Gizzardom – pierwszy ich koncert, na jakim ich fotografowałem, odbył się w październiku 2013 roku w The Corner Hotel.


fot. Jamie Wdziekonski

 


Wydałeś też całkiem sporo zinów i innych publikacji. Masz swoją ulubioną?
Moim faworytem jest Chunky. (350-stronnicowa fotoksiążka dokumentującą europejską trasę Gizzardów w 2019 roku ze Stonefield i Orb – red.) Kiedy jechałem w tę trasę z Gizzardami nie wiedziałem, że wyjdzie z tego książka. Przyszło to do mnie już po fakcie. Ale przy żadnej publikacji nie miałem tyle radości, jak przy składaniu Chunky. Starałem się, żeby każde zdjęcie wchodziło ze sobą w dialog, jedno wynikało z drugiego. A co najważniejsze, to była moja pierwsza publikacja z twardą okładką. Czułem się bardzo dumny, że wydaję książkę, która będzie profesjonalnie zbindowana. (śmiech)

Oczywiście jest kilka też kilka wydawnictw z przeszłości, do których mam sentyment. Wydawałem co rok Gizfest Diary aż do 2019. Jest w tym coś wyjątkowego, kiedy przekuwasz swoją pracę w fizyczny, namacalny produkt. Online różne zdjęcia gubią się w feedzie, nie dostają odpowiedniej uwagi.

Co jest dla ciebie najtrudniejsze w podróżowaniu z zespołem?
Jetlag. Myślę, że fizycznie szybciej się dochodzi do siebie, ale twój mózg potrzebuje naprawdę dużo czasu, żeby zacząć procesować rzeczy tak, jak zazwyczaj i nie być skrajnie wycieńczonym. Jestem po 11 koncertach  w Europie z Amyl and the Sniffers i szczerze mówiąc, nie potrafię powiedzieć, w jakim mieście byłem wczoraj, a w jakim tydzień temu. Wszystko zlewa się w jedno. 

Widziałam cię na żywo raz, w Warszawie. Spotkaliśmy się w fosie na The Osees. Z nimi też byłeś w trasie?
Nie, to był tylko ten jeden koncert. Akurat byłem w Polsce, bo bardzo pilnie musiałem zdobyć wizę do Stanów na trasę z Kikagaku. A ambasada w Melbourne miała kolejkę na 400 dni…

To rzeczywiście długo! 
To było w lutym. Nie mogłem czekać ponad roku, bo musiałem być w Stanach już w maju! Składałem wnioski o przyspieszenie mojej aplikacji, ale to wszystko zostawało odrzucone, jeden za drugim. Więc nie zdążyłem na majową trasę, co było bardzo smutne. Ale w czerwcu, po trasie w Europie z Kikagaku, zaczęliśmy szukać po ambasadach USA w Europie. I ta polska miała najmniejszą kolejkę! Tylko dwa dni czekania.

Wreszcie coś pozytywnego w naszym kraju!
Polska to kupa fajnych rzeczy! Tak więc w czerwcu poleciałem do Warszawy na pięć dni, jak tylko przyleciałem, miałem wywiad w Ambasadzie – zostawiłem tam swój paszport w nadziei, że odzyskam go do czasu lotu powrotnego. Miałem wolny wieczór i okazało się, że The Osees grają w Warszawie. Napisałem do Johna (wokalisty – red.) i udało się.


fot. Jamie Wdziekonski

To wszystko brzmi bardzo łatwo. Ale chciałam zapytać, jak to robisz, że jesteś w stanie pozwolić sobie na takie życie? 
Zwolniłem się ze swojej pracy na etat w 2020. Przez siedem lat pracowałem jako śmieciarz od recyklingu. Tak więc kiedy straciłem pracę w modzie, zacząłem pracować w kawiarni w Melbourne. Zwolniono mnie po siedmiu miesiącach – jako powód zwolnienia podali, że nie uśmiechałem się wystarczająco często. Na co ja im powiedziałem, że nie będę się uśmiechał za 14 dolarów na godzinę. To była zresztą gówniana praca. Trudne warunki, dużo turystów, niska płaca i totalny chuj zamiast szefa. Śmieciarz, który pracował przy alei, gdzie znajdowały się wszystkie kawiarnie, dowiedział się o moim zwolnieniu i zaproponował mi pracę. Urząd miasta w Melbourne utworzyło inicjatywę, w której śmieciarze mają pilnować segregacji śmieci. Wcześniej wszystkie kawiarnie wyrzucały wszystko do jednego kubła, tyły tej alei roiły się od szczurów. Tak więc urzędnicy postanowili, że to my mamy się zająć pilnowaniem tego, czy segregują śmieci.

Tak więc przez siedem lat zajmowałem się porządkowaniem śmieci, zgniataniem kartonów i segregowaniem wszystkich odpadów. W 2020 roku miałem już tego naprawdę dość. Codziennie rano po przebudzeniu po prostu przeklinałem na myśl o kolejnym dniu. Było naprawdę źle. Byłem na trasie z Kikagaku w Australii, gdzie mieli dwa finalne koncerty w Melbourne. Siedziałem w pokoju hotelowym z Go i Tomo i opowiadałem im o tym, jak bardzo nienawidzę swojej pracy. Była jakaś trzecia w nocy, a ja zaczynałem zmianę o szóstej. Jęczałem, że nie chcę iść do pracy i Go powiedział, że powinienem ją rzucić: Nic się nie martw, przecież spokojnie możesz się utrzymać z fotografii!

I wiesz, to naprawdę przerażająca decyzja. Kiedy masz zapewniony stały dochód, ciężko jest wyobrazić sobie siebie utrzymującego się tylko ze swojej pasji. To samo w sobie jest ogromnie stresujące, a kiedy masz polegać tylko na tym, to presja staje się jeszcze większa. Na trasę z Kikagaku wziąłem sobie krótki urlop, ale nie powiedziałem w pracy, że dwa tygodnie później jadę z King Gizzard na trasę po USA. Tak więc powiedziałem, że zaraz będę potrzebował kolejnego urlopu, tym razem na miesiąc. No i że w sumie to nie wrócę do tej pracy. I wtedy przyszedł COVID…

O nie!
(śmiech) Dokładnie tak! Więc zapytałem, czy jest szansa, żebym wrócił, chociaż na część etatu. Jednak odmówili. I szczerze mówiąc, jestem im za to dozgonnie wdzięczny. Bo wtedy postanowiłem wynająć studio i zacząłem pracę nad Chunky, co zakończyło się ogromnym sukcesem. Od dwóch lat pracuję ze swojego studia.

Co za historia! Living a dream.
Tak, to całkiem surrealistyczne. Jestem teraz w Amsterdamie. Byłem tutaj już kiedyś i szczerze mówiąc, nie sądziłem, że jeszcze zobaczę to miasto. Nie muszę się martwić tym, że muszę wracać do pracy – to ogromny plus. Powrót z trasy był zawsze bardzo ciężki. Z jednej strony wziąłeś urlop, żeby na nią pojechać, ale tak naprawdę pojechałeś do pracy. Więc nie miałeś tak naprawdę urlopu. Prosto z trasy, z gigantycznym jetlagiem, zasuwasz od razu do pracy. To było naprawdę męczące. I jeszcze ten ogromny kontrast – wracasz z pięknej Europy, gdzie są piękne zamki i inne zabytki, a teraz sortujesz kawałki jedzenia. Naprawdę jestem szczęśliwy, że tak nie żyję. Oczywiście zawsze można wybrać inną, mniej śmierdzącą pracę. (śmiech)


fot. Jamie Wdziekonski

Jesteś chyba czwartym fotografem, z którym rozmawiam w serii W obiektywie, ale pierwszym, który utrzymuje się tylko z fotografii muzycznej. 
Wow, to naprawdę super. Ale prawda jest taka, że nie jestem w jakiejś super sytuacji finansowej. Żyję bardziej z dnia na dzień i jestem świadom, że może przyjdzie taki czas, że znowu będę musiał pracować na etat. Tak więc z jednej strony czuję się naprawdę dobrze, ale czai się tam niepokój. Nie wiem, czy przyjdzie taki czas, że niepokój zniknie całkowicie. Tym bardziej że wszystko stale się zmienia. Kiki zakończyli działalność. Mamy jeszcze dwa koncerty w Tokio i nie będzie już tego zespołu. Amyl raczej nie będą koncertować w przyszłym roku. Raczej skupią się teraz na pisaniu kolejnej płyty. Na pewno skupię w 2023 na pracy nad wydawnictwami. Zobaczymy, czas pokaże.

Okej, na koniec muszę zapytać o twoje polskie korzenie.
Moi rodzice to Polacy. Emigrowali do Australii osobno, w latach 60 i 70. Tato pochodzi z Wołomina, a mama z Tarnowa Tak więc ja jestem pierwszym pokoleniem urodzonym w Australii. Moi rodzice poznali się na polskiej dyskotece. W mieście były organizowane wydarzenia dla imigrantów. I tam na siebie wpadli.

Często bywasz w naszym kraju?
Nie. Byłem może ze cztery razy. Pierwszy raz, kiedy miałem dziewięć lat, potem jako nastolatek i już dorosły. Ale bardzo lubię te kraj. I język polski, chociaż jest całkiem trudny. (śmiech)


Instagram sub_lation || bigcartel