Midsommar to polska odpowiedź na nieoczekiwany powrót muzyki shoegaze i dream-pop na rodzimej scenie. Ich debiutancka EP „The Dream We Had” wydana jesienią 2021 r. stała się mini-viralem w polskim niezalu, swoim melancholijnym klimatem przypominając o twórczości Cocteau Twins, Slowdive i atmosferze serialu Twin Peaks. Jeśli tęsknisz za słodkimi ścianami przesteru i eterycznym wokalem, Midsommar to właściwy adres. W skład zespołu wchodzą: Valentina Maslovska (wokal), Dawid Dziwosz (gitara), Karol Grabias (bas), Bartek Zdunek (perkusja). w

Niebawem zespół zaprezentuje się na Scenie Eksperymentalnej BUH na OFF Festivalu i Shelter Stage na Soundrive Festival, a przed tym wszystkim zagrają gig w warszawskich chmurach. Zanim to wszystko nastąpi, możecie poznać ich bliżej dzięki zestawieniu ulubionych płyt, które dla was przygotowali.

Slowdive – Souvlaki (1993) 

Zestawienie ulubionych płyt Midsommar mogłoby zacząć się tylko na dwa sposoby: od Slowdive albo My Bloody Valentine. Wybieramy Slowdive, bo bliżej nam do subtelnych wokaliz Rachel Goswell i gitarowych krajobrazów Neila Halsteada, niż do słodko-jazgotliwego „Loveless” MBV. „Souvlaki” to shoegazowy klasyk – w którego nagrywaniu palce maczała legenda ambientu: Brian Eno – i jedna z dosłownie kilku płyt, które zdefiniowały gatunek na zawsze. Bez żadnej przesady nie ma tu słabych momentów: od refrenu otwierającego płytę „Alison”, gdy po raz pierwszy spada na nas miękka gitarowa fala, przez rozmarzone „When the Sun Hits”, po bonusowe smaczki z transowym, elektronicznym, a mimo to wciąż lekkim „Missing You”.  

Blankenberge – Radiogaze (2017) 

Nie jest to może wiedza powszechna, ale rosyjska scena shoegazowa należy do światowej czołówki genru (żeby wspomnieć tu choćby o Pinkshinyultrablast czy Life on Venus). „Radiogaze” to pierwszy album Blankenberge, który stał się natychmiastowym klasykiem. Pomysł wydaje się dość prosty: wziąć na warsztat dopracowaną formułę shoegazową i podnieść do kwadratu wszystkie jej dystynktywne cechy: jeszcze więcej reverbu w zwrotkach i przesteru na gitarze w refrenach, jeszcze bardziej wycofany w miksie i eteryczny wokal. Brzmi pięknie, choć z dłuższym słuchaniem traci na tym nieco melodyjność utworów. Mimo tego: kochamy.

Nicolas Jaar – Telas (2020) 

(Bartek): Zachodzę w głowę, jak to się stało, że „Telas” Nicolasa Jaara przeszedł w sumie bez większego echa. Dla mnie to album, do którego, od daty daty jego wydania (lipiec 2020), wracam najczęściej. Zaczyna się dęciakami i jakimś biciem szkła, później wchodzi coś jak Popol Vuh z filmów Herzoga i ja już jestem kupiony. Wspaniała przygoda. (Karol): z jakiegoś powodu „Telas” przypomina mi stare, japońskie minimalistyczne eksperymenty w stylu Midori Takady i Hiroshiego Yoshimury. Las małych i kruchych cudów.

Hiatus Kaiyote – Choose Your Weapon (2015) 

(Valentina): „Choose Your Weapon” to swojego rodzaju szaleństwo i muzyczny kolaż. Włączając kolejną piosenkę z tego albumu Hiatusa Kaiyote zastanawiałam się „co będzie tym razem?”. Kocham w muzyce różnorodność i albumy, w których muzycy pozwalają sobie na dużą swobodę kompozycyjną. „Choose Your Weapon” jest właśnie takim dziełem. Czuć w nim również świetny warsztat wykonawców – zagranie i zaśpiewanie uporządkowanego chaosu jest niełatwym zadaniem. Dla mnie jako wokalistki, która śpiewa różny repertuar, to właśnie wykonywanie takich utworów jest ogromną przyjemnością.

Julianna Barwick – Nepenthe (2013) 

Tak, w Midsommar mamy słabość do kobiecych wokali (o nich będzie jeszcze mowa). Julianna Barwick to taka trochę Enya, tylko bez popowego kampu i z wzruszającymi ambientowymi aranżami. „Nephente” to jej trzeci album, nagrany przez Alexa Somersa (Sigur Ros) z udziałem islandzkiej grupy smyczkowej Amiina i gitarzysty múm Róberta Reynissona. Oczywiście wyprodukowany w Islandii. Jest smutno, jest słodko, czasami gra pianinko, ale głównie słychać nieziemski wokal Barwick w niekończących się pętlach.

Cocteau Twins – Heaven or Las Vegas (1990) 

Niektórzy początków dreampopu i shoegaze’u szukają w „Psychocandy” The Jesus and Mary Chain – chyba analogicznie ta sama grupa woli nastroszone MBV od łagodnego Slowdive. Dla nas ważniejszym game changerem był kultowy już „Heaven or Las Vegas” – to tu najwyraźniej słychać wyobraźnię Robina Guthrie, którego gitara przechodzi od krystalicznych akordów zanurzonych w pogłosie, do miękkich przesterowanych eksplozji. No i oczywiście eteryczny wokal Elizabeth Fraser: idealny środek między zabawą melodią a operowaniem barwą. Za każdym razem, gdy ktoś porównuje Midsommar do Cocteau Twins w naszym sercu ogrzewa się jeden szczeniaczek.

Fishmans – Long season (1996) 

(Bartek): Zawsze miałem słabość do koncept albumów, bo „Long Season” chyba taki jest, co nie? Wszystko się tu zgadza. Od głębokiego, grooviącego basu, przez bębny, po delikatny, piękny wokal Shinji Sato. No i gdzieś nas to wszystko zabiera. Chciałem napisać – na ryby – tak, strasznie suche.

lovesliescrushing - Bloweyelashwish (1993) 

Jeśli „piosenkowe” Slowdive to zespół któremu udało się namieszać mocno w gatunku i przebić do nieco szerszej britrockowej publiczności, to lovesliescrushing znajduje się po drugiej stronie tego spektrum. Wyobraźcie sobie, by z utworów Slowdive usunąć rytm, wyraźną linię melodyczną, do gitar i wokaliz dodać jeszcze po dwa reverby, delaye lub shimmery, całosć przepleść mikro-kompozycjami w stylu początków Aphex Twin i macie receptę na „Bloweyelashwish”. Płyta zjawiskowa, niemal nieznana i dla wielu poniżej progu słuchalności. Perełka.

Becca Stevens – Wonderbloom (2020) 

(Valentina): to kolejny album z dosyć sporym rozrzutem stylistycznym i spoza naszej shoegazowej „bańki”. W całym albumie słychać właściwą dla Becci Stevens wrażliwość i ucho do niebanalnych harmonii, na których opierają się konstrukcje utworów. „Wonderbloom” to dla mnie dowód na to, że na styku indie-popu i autorskiego songwritingu ciągle możliwe są ciekawe eksperymenty, których nie warto się bać.

Radiohead – In Rainbows (2007)

Thom Yorke i John Greenwood po prostu musieli znaleźć się w tym zestawieniu: kochamy zarówno Radiohead, jak i ich poboczne projekty: The Smile, Atoms for Peace, czy albumy samego Yorka. Na tym albumie jest wszystko: genialne aranżacje instrumentalne, nieoczywiste harmonie i progresje akordów, radioheadowska neurotyczność i wysokie, wzruszające partie wokalne Yorka. Kto nie przechodził derealizacji do „Nude”, nie wzruszał się do „Reckoner”, nie tracił nadziei przy „All I Need” i nie wpadał w taneczny berserk do „Bodysnatchers”, ten jest muzycznym onanistą. Jeśli wpadniesz kiedyś na naszą próbę i akurat nie będziemy grać repertuaru Midsommar, to na 90% usłyszysz Dawida grającego coś z „In Rainbows”.