Fot. Michał Matraszek

Wymiana dwóch zdań na messengerze upewniła mnie, że chcę porozmawiać z Anią dłużej. Nie wiedziałam, jak to się stało, że została nową wokalistką zespołu Dom Zły, ale byłam przekonana, że na scenie jest obecna od wielu lat i pewnie wymieni przynajmniej kilka zespołów, w których była wcześniej.

Ku mojemu zaskoczeniu historia okazała się zupełnie inna. Warto przypominać sobie co jakiś czas, że nigdy nie jest za późno na próbowanie nowych rzeczy i że nikt nie ocenia ciebie tak surowo, jak ty sama. Dziękuję mojej rozmówczyni za niezwykle inspirującą rozmowę! A wam polecam ostatnią EP Domu Złego:



Opowiedz o sobie – jak zaczęła się twoja przygoda z muzyką?
Ania Truszkowska: Do Domu Złego dołączyłam jako totalny szczypior po tej stronie sceny. Nigdy nie grałam w żadnym bandzie, pomagałam jedynie przez chwilę w kwestiach koncertowo-merchowych. Postaram się sięgnąć pamięcią najdalej jak potrafię, żeby przybliżyć ci trochę, skąd ja się w ogóle wzięłam na lokalnej scenie.

Okej, zacznijmy więc od początku.
Pierwsza myśl o tworzeniu muzyki zakiełkowała w pierwszej klasie gimnazjum. Pamiętam, że zapisałam się wtedy na lekcje gitary, nakręciłam kilka koleżanek na naukę gry na innych instrumentach i miałyśmy zakładać swój pierwszy projekt. Niestety, plan upadł, bo musiałyśmy przenieść się z mamą i siostrą do Mińska Mazowieckiego. Zamieszkałyśmy u mojego dziadka w okolicach pubu Dujer. Legendarna miejscówka. W tej małej kawiarni wyłożonej boazerią, którą zarządzała Pani (później nazywana przez nas ciocią) Ula, co tydzień odbywały się gigi, często z najbardziej plugawą muzyką, jaką kiedykolwiek słyszałam. Zakochałam się w tym miejscu i gigach DIY. 



Przesiadywałam tam z moimi nowymi znajomymi dzień w dzień. Pod koniec gimnazjum mój kumpel (pozdro Papik) zaczął zabierać mnie na gigi do stolicy – głównie do Radia Luxemburg (potem PRL) i na Elbę, gdzie totalnie porwała mnie ta scena hc/punk. Przez kilka kolejnych lat złapałam też zajawkę na elektronikę i byłam stałym bywalcem imprez d’n’b/jungle, ze trzy lata z rzędu jeździłam na festiwal Audioriver. Po skończeniu liceum wyrwałam się z małego miasta i zaczęło mnie nosić po Polsce i Europie. Najwięcej gigów zaliczyłam mieszkając w Londynie – pracowałam na Camden Town, w sąsiedztwie The Underworld, Electric Ballroom i The Black Heart. Niemalże codziennie, w drodze do domu, wstępowałam również do The Unicorn, gdzie zawsze można było trafić na jakiś metalowy gig. W Londynie królowała wtedy scena stoner/doom, odbywały się pierwsze edycje Desert Fest, a mnie zaczęło mocno ciągnąć do jej parszywej strony – sludge. 

Po roku słodkiego życia white trash’a, kiedy było mnie stać jedynie na gigi, maleńki pokój i żarcie (a i to nie zawsze), postanowiłam wrócić do Polski. Zamieszkałam w Warszawie, ukończyłam ciągnące się już zbyt długo studia i zaczęłam szukać pomysłu na siebie. Wtedy przyszedł mi na myśl wokal ekstremalny. Znalazłam nauczyciela i zaczęłam lekcje. Po kilku miesiącach nagrywałam już próbkę wokalu, którą po dłuższym namyśle wysłałam do Grześka Napory.

Bardzo podoba mi się to, że liznęłaś różnych scen – od elektroniki, przez punk/diy po metal. Czego ludzie z tak różnych środowisk mogliby się od siebie nauczyć?
Kurde, ale mi zabiłaś gwoździa tym pytaniem. To, czego wszyscy potrzebujemy, niezależnie od tego czy wolimy potupać do techno, czy grozić pięścią na metalowym gigu to otwartej głowy i szacunku do siebie nawzajem. Przestańmy się tak wiecznie oceniać, dzielić na lepszych i gorszych pod kątem upodobań muzycznych. Każdemu w duszy gra co innego, a muza, której słuchamy, nie definiuje tego, jakimi jesteśmy ludźmi.



Jak to się stało, że wysłałaś do Grześka próbkę wokalu?
Na jednym z gigów w Lublinie zagadałam nieśmiale do Grześka, że chciałabym popracować z nim nad wspólnym projektem. Poznaliśmy się niedługo wcześniej na koncercie Domu Złego w VooDoo na ich trasie z Blaze of Perdition i In Twilight’s Embrace. Po krótkiej rozmowie już wiedziałam, że mamy bardzo podobny gust i muzycznie patrzymy w jedną stronę. Szukałam kogoś doświadczonego na scenie, kto niejako poprowadzi mnie za rękę i pomoże ogarnąć się w tej nowej rzeczywistości. Grzesiek szybko zgarnął resztę drużyny i umówiliśmy się na pierwszą próbę w Warszawie. Chwilę później, zaraz po premierze albumu “Rytuał”, z Domu Złego odszedł Krzysiek Dziak. 

Wtedy dostałam propozycję nagrania próbki. Pamiętam, że wybrałam numer “Idzie Zima”. To była pierwsza próbka, jaką kiedykolwiek zrobiłam. Pierwszy raz ktoś (poza moim nauczycielem i najbliższymi znajomymi na suto zakrapianych alkoholem jamach) miał usłyszeć mój wokal. Byłam przerażona. Oceniałam się bardzo surowo, nie słyszałam wcześniej wokalistek o takiej barwie i myślałam, że mój głos się po prostu do tego nie nadaje. Po kilku dniach bicia się z myślami dotarło to do mnie – to, że mój głos brzmi inaczej, wcale nie jest moją wadą, a zaletą. Przecież właśnie to, co wyróżnia nas spośród innych, często jest naszym największym skarbem. Odważyłam się to nagranie wysłać i Grzesiek zaprosił mnie na próbę do Puław. Poprosił o przygotowanie trzech numerów. Ja wtedy od deski do deski przerobiłam cały ich materiał. Pamiętam, że na próbie wszystko świetnie usiadło, a chłopaki przepraszali mnie, że są tak słabo przygotowani (śmiech). Od razu zaproponowali mi dołączenie do zespołu.

Zmiana wokalisty dla zespołu to ogromne ryzyko i presja. Opowiedz mi o tym, co się działo w twojej głowie w tym całym procesie? Bardzo się stresowałaś?
Największy stres czułam właśnie przed wysłaniem tej pierwszej próbki. Musiałam to sobie wszystko poukładać w głowie. Wyzbyć się strachu przed oceną. Zdusić mojego wewnętrznego krytyka i pozwolić innym zobaczyć, co we mnie drzemie. Powiedzieć do siebie “Co najgorszego może się stać? Wyśmieje mnie i nigdy więcej się nie odezwie. Przynajmniej będę żyła w poczuciu, że spróbowałam”. Kiedy na próbie uzyskałam aprobatę od ludzi, którzy mają kilka, a niektórzy nawet kilkanaście lat doświadczenia na scenie, stres zniknął. Na jego miejsce pojawiła się za to ogromna satysfakcja, spełnienie i szczęście, że w końcu mogę przyczynić się do tworzenia tak niesamowitej rzeczy, jaką jest muzyka. Nie myślałam wtedy o tym, że wchodzę w czyjeś buty. Nie bałam się porównań, bo czułam, że nic nie jest wymuszone, wszystko przychodzi nam bardzo naturalnie i dobrze się dogadujemy. Wiedziałam, że ludzie to zauważą i docenią.



Jak zareagowali fani Domu Złego, a jak zareagowała scena?
Czuję ogromne wsparcie, szczególnie tej damskiej części sceny metalowej. Uwielbiam na naszych koncertach oglądać pierwszy rząd kobiet. Często rozmawiam z dziewczynami po gigu i dają mi odczuć, że daję im mnóstwo siły. Siły do tego, żeby mieć w dupie to, co jest od nich oczekiwane. Siły do wyzbycia się roli, w jaką z racji płci zostały włożone. Wyzbycia się strachu przed ciągłą oceną, że nie muszą być na każdym kroku “najlepszą wersją siebie”, że mają prawo wyrażać swoje emocje jak i kiedy chcą. 

Od męskiej części widowni również usłyszałam bardzo dużo dobrego, choć często spotykałam się z kąśliwymi, niby żartobliwymi uwagami. Ja wiem, że to zranione męskie ego i w ogóle nie biorę tego do siebie. Wręcz czuję wtedy nutkę satysfakcji. W moim odczuciu zostałam bardzo dobrze przyjęta, choć podejrzewam, że na scenie zdania są podzielone.

Kiedy pisałam recenzję Domu Złego, zwróciłam uwagę na tekst do piosenki JAD. Napisałam wtedy do ciebie, żeby upewnić się, czy dobrze go interpretuję. Bardzo spodobała mi się twoja odpowiedź: “w bardzo dużym skrócie mówi on o ludziach, którzy zatracili możliwość trzeźwiej oceny sytuacji – odwracają się od innych, często od swoich najbliższych, zaszczuci przez tych „piewców moralności”, hipokrytów podżegających z ambony”.
“Jad” jako jedyny jest moją obserwacją. Odpowiedzią na rzeczywistość, w jakiej żyjemy teraz w Polsce. Wiecznego podżegania do nienawiści, totalnie bezkrytycznego przyjmowania i wyznawania przez część społeczeństwa wszystkiego, co ksiądz powie na kazaniu. Tęcza to znak szatana i wnuczek przyszedł na herbatę z torbą ze wzorem tęczy? No to trzeba zwyzywać i za chabety zaprowadzić do spowiedzi. Przecież to jest jakiś obłęd. Ludzie, zacznijcie myśleć samodzielnie. To już zaszło zdecydowanie za daleko.



Piszesz głównie o sobie i swoich obserwacjach?
Wiesz, niemalże wszystkie teksty na “Śnisz bory tak gęste” to duży ekshibicjonizm emocjonalny. Dotyczą one albo bezpośrednio mnie albo relacji z moimi najbliższymi. Ciężko byłoby zrobić taką analizę bez analizowania najciemniejszych stron mojej osobowości od A do Z, a tego nie chcę robić. Niemniej czułam, że muszę zawrzeć to w warstwie lirycznej, żeby ciężarem emocjonalnym dorównać warstwie muzycznej. 

Czy pisanie, tak jak bycie wokalistką, to dla ciebie nowość?
Tak, te pięć tekstów na płycie to moje pierwsze podejście do pisania. Ja nie mam o tym zielonego pojęcia. A kiedy nie mam o czymś pojęcia, to kieruję się intuicją. Moim założeniem było, żeby wokal i teksty jak najlepiej łączyły się z napisaną już muzyką i uwydatniały jej charakter. Zaczynałam od dodawania linii wokalnej bez żadnych bliżej określonych słów, próbując stworzyć wrażenie piątego instrumentu. Potem odsłuchiwałam to sobie, dzieliłam na sylaby, a z sylab tworzyłam pojedyncze słowa. Potem obudowywałam to wszystko resztą tekstu, który zdarzało mi się zmieniać po kilkanaście razy. Bardzo zależało mi na tym, aby te teksty nie były zbyt banalne, ale żeby nie przesadzić też z pompatycznością. Mam nadzieję, że z kolejną płytą przyjdzie mi to łatwiej, bo w innym wypadku na kolejny materiał Domu Złego trzeba będzie czekać latami (śmiech).

Posted in WywiadTagged

Comments are closed.