Zosia Hołubowska to tworząca pod pseudonimem Mala Herba queerowa artystka, która w swojej twórczości nawiązuje do słowiańskich korzeni. Tak w skrócie można ją opisać, ponieważ to niezwykle aktywna osoba, która pomimo trudnego roku nagrała płytę dla kultowej wytwórni aufname+wiedergabe. Współorganizowała też kilka znaczących wydarzeń kulturalnych, stworzyła oprawę muzyczną do spektakli oraz nagrała audio-performans z Julią Giertz dla Unsound Festival.
Na chwilę przed premierą płyty Demonologia, Mala Herba opowiedziała o swoich inspiracjach, uzdrawiającym działaniu śpiewu i trudach życia na emigracji. Podzieliła się także utworem z nadchodzącej płyty – „Bandoska”.
Posłuchaj premierowo:
Mala Herba – Bandoska
Mala Herba to…
…mój solowy projekt i takie trochę sceniczne alter ego. Wcześniej grałam w – od końca – Wilczych Jagodach (retro synth pop), Fallow Ground (experymentalny cold wave z wiolonczelą), Prison (synth post-punk), Ilinx (akustyczny pop folk) i Edelweiss Piraten (hcpunk). Wiele kompozycji Malej Herby oryginalnie było performansami łączącymi seans, rytuał, badania nad archiwami… prezentowanymi bardziej w galeriach. Po przeprowadzce do Wiednia brakowało mi grania w zespołach i wspólnego tańczenia w klubach, więc dołożyłam do tego materiału bit i tak jakoś poszło.
To, co wyróżnia Malą Herbę to silne inspiracje ludowe, słowiańskie. Skąd się to wzięło, kiedy sama się tym zainteresowałaś?
Od zawsze pociągała mnie magia i słowiańskie wierzenia. Studiowałam etnologię i etnomuzykologię. Uczyłam się też śpiewu archaicznego. Jest coś w tym sposobie ekspresji, co moim zdaniem wymyka się słowom, jakoś je przekracza i stwarza przestrzeń, gdzie możliwe jest wyśpiewanie tego, co może inaczej ciężko byłoby wypowiedzieć. Wierzę też w pamięć zawartą w melodii i wiedzę, którą czerpię z wibracji mięśni i kości, kiedy te pieśni odkrywam. Jednak w moim przypadku to jest takie grzebanie w nagraniach, książkach i interpretowanie, trochę wymyślanie, fantazjowanie. Niestety nie pochodzę z długiej linii śpiewaczek ludowych.
Tworzysz za granicą. Jak niepolscy odbiorcy reagują na tę „ludowość”, czy na początku trzeba było ludzi z tym oswoić?
Często słyszę, że brzmię jak czyjaś babcia z Białorusi czy Bułgarii i to jest największy komplement. Oswajać z muzyką nie musiałam. Wydaje mi się, że “przesłanie” zawarte jest w głosie, melodii, połączeniu tańczących ciał. Ale bycie artystką migrantką to ciężki kawałek chleba, jeśli chodzi o przebicie się do mediów czy dochrapanie do grantów.
Swoją najnowszą płytę, Demonologia, wydajesz w kultowej wytwórni aufnahme + wiedergabe. Jak do tego doszło?
Philipp odezwał się do mnie ponad dwa lata temu i zaproponował współpracę. A ponieważ tkwiłam w kasetowym punku, to nawet nie wiedziałam co to i go ostro przepytałam z feminizmu i antyfaszyzmu (śmiech). Mam ogromne szczęście, że chciało mu się tyle na mnie czekać.
Demonologia to płyta z myślą przewodnią.
Myślą przewodnią było zinterpretowanie wątków z kultury ludowej w których, moim zdaniem, tkwi queerowy, siostrzański potencjał. Lub treści, które mnie osobiście bardzo poruszają i przefiltrowanie tego przez moje ciało i muzyczną wrażliwość. Anegdotek na temat tworzenia Demonologii raczej nie mam, tylko słodko gorzkie opowieści o żmudnej pracy, walce z syndromem oszusta, zaburzeniami lękowymi, długami, przeprowadzkami między krajami… Raz zepsuły mi się słuchawki i koleżanka Moli z Oramics przesłała mi swoją zapasową parę z Polski, żebym mogła dokończyć nagrania. Tak bardzo byłam spłukana. Uparłam się, żeby sama wszystko zmiksować, co skończyło się tym, że po roku dłubania odesłałam materiał do Uferlos Studios i trzeba było wszystko zaczynać od nowa. No ale jest. Wyczekana. Upragniona płytusia, moja kochana.
Każda kompozycja to osobna, wielowarstwowa historia. Bandoska jest dla mnie szczególna, bo jest ze mną najdłużej. Tak jak chyba większość osób pochodzę z biednej rodziny zaściankowo-pańszczyźnianej. Nie mam żadnych pamiątek, fotografii, wielkiego drzewa genealogicznego. Tylko dzięki odpisowi aktu urodzenia wiem, jak nazywała się moja prababcia i praprababcia. Nie za bardzo jest gdzie szukać i czego. Mało kto umiał pisać i nie ma czego opowiadać. Kiedy zapytałam moją mamę o jakieś pieśni, które śpiewała jej babcia, odpowiedziała, że kobiety musiały tak harować, że pot im po plecach spływał i nikt nie miał czasu śpiewać. Jedyne, co pamiętała to właśnie tę Bandoskę.
Ja się oczywiście zachwyciłam, że tu pieśń archaiczna, coś mi się udało odnaleźć, po czym okazało się, że babcia była w jakimś zespole ludowym i Bandoska pochodzi z repertuaru Mazowsza. Ich utwory bazowały na badaniach etnomuzykologicznych, ale wszystko potem było filtrowane przez balet i śpiew niemalże operowy. Ale kiedy ją śpiewam, to czuję ten ból mięśni, wycieńczenie, niedolę. Nachodzą mnie duchy. Inaczej nie umiem tego określić. Takie ściganie cieni, żeby zrozumieć, skąd jestem i co to znaczy.
Pomimo pandemii, pozostawałaś bardzo aktywna – urodziny Oramics, rezydencja w CSW, Sounds Queer – możesz opowowiedzieć o tym wszystkim pokrótce?
Nie wiem, jak ja to wszystko ogarnęłam, jednocześnie trzaskając sezony Dextera, Mad Mana i Top Chefa. Wyjątkowo w tym roku spełniło się wiele moich marzeń: stworzyłam audio-performans z Julią Giertz dla Unsound Festival, skomponowałam swój pierwszy koncert quadrofoniczny dla Canti Spazilizzati, brałam udział w rezydencji Oramics w CSW, której wynikiem była nocna instalacja performatywna i rzucanie queerowych czarów przed Zamkiem Ujazdowskim. Odbyły się urodziny Oramics z udziałem ponad 40 artystek i artystów, na które dostałyśmy grant od Krytyki Politycznej. Dalej działam współorganizując warsztaty z Sounds Queer (latającym DIY queerowym laboratorium syntezatorowym). Stworzyłam też muzykę i sound design do dwóch eksperymentalnych filmów, dwóch spektakli oraz audio eseje. Pracy miałam po łokcie, ale nigdy nie byłam tak szczęśliwa. Robiłam wreszcie to, co kocham i miałam na czynsz, ubezpieczeń i ba! Kolczyki nawet sobie kupiłam. Oczywiście cały czas uważam, że to absolutny przypadek, albo pomyłka.