„Masz piętnaście minut i będziecie rozmawiać w busie. Sorry.” – nienawidzę tych słów, ponieważ w teorii oznaczają one, że artysta/artystka nie ma dla mnie czasu, chętnie spędził/a by go inaczej, ale musi udzielać wywiadów, więc przynajmniej ugrał/a sobie, że robimy totalnie na jego/jej warunkach. No cóż, nie tym razem, choć przemiły tour manager wypowiedział te słowa zaraz po tym, jak się przywitaliśmy. James Graham – wokalista The Twilight Sad – ugościł mnie w kuchni/salonie busa. I choć przyznał, że jest zmęczony, nie miał problemu z rozmową, a w pewnym momencie zasugerował nawet, żeby olać zasadę piętnastu minut. Nawet już po tym, jak wyłączyłem dyktafon, pogadaliśmy jeszcze trochę o ciuchach Adidasa. Obydwaj jesteśmy ich totalnymi fanami (a ten tekst nie jest sponsorowany). Zasady, co nie?

[YOU CAN ALSO READ IT IN ENGLISH]

Na początku muszę się przyznać – przeczytałem mnóstwo wywiadów z tobą, żeby przygotować się do tego. To, co mnie uderzyło to fakt, że wszyscy pytają cię o dwie rzeczy – The Cure [The Twilight Sad słyną z tego, że są ulubionym zespołem Roberta Smitha i regularnie jeżdżą w trasy z The Cure] i Scotta Hutchinsona [zmarły wokalista Frightened Rabbit był wielkim przyjacielem zespołu]. Nie męczy cię to? 

To część naszej historii, więc rozumiem dlaczego ludzie mnie o to pytają. Nie wiem… Jestem dumny z obydwu skojarzeń, wiesz? Dlatego nie powiedziałbym, że mnie to męczy. To tylko pytania, które często się powtarzają. Dotyczą wielkich rzeczy, które nas spotkały… Tak, nie jestem tym zmęczony [śmiech]. Jestem po prostu ogólnie zmęczony.

A poza tymi dwoma tematami, co byś uznał za rzecz lub moment definiujący The Twilight Sad? 

Było ich kilka… Jeśli pochodzisz z Glasgow i grasz w miejscu zwanym The Barrowlands [a konkretnie w Barrowland Ballroom] to jest to definiujące dla kariery każdego zespołu z tych okolic. Zrobiliśmy to już parę razy i pierwszy raz, gdy nam się to udało, a w dodatku wyprzedaliśmy klub, było dla mnie, jako osoby, która chodziła tam w młodości i kochała to miejsce… No i mój dziadek kładł tam podłogę i jest ona całkiem słynna, bo jak się po niej chodzi to działa trochę jak trampolina, ponieważ wcześniej była tam prawdziwa sala balowa. Jest tam trochę historii…

Było kilka takich momentów, ale też kilka takich, których nigdy się nie spodziewałem. Nie powiedziałbym, że nas zdefiniowały, ale za każdym razem myślałem sobie w nich: „Jakim cudem to się mi przytrafia?” [śmiech] Wiele razy z The Cure przeżywaliśmy momenty, w których myśleliśmy: „To jest szalone. Dlaczego tu jesteśmy? Jest tyle innych zespołów. Dlaczego my?”. I wiem, dlaczego – Robert kocha naszą muzykę i jesteśmy teraz przyjaciółmi, ale w dalszym ciągu musimy się szczypać, żeby sprawdzić czy to wszystko dzieje się naprawdę. Jak na przykład ostatnio w Meksyku – graliśmy na stadionie, na którym było 65 tysięcy ludzi. W dodatku występowaliśmy tuż przed The Cure, więc w trakcie naszego koncertu był on już wypełniony w 90%. Wychodzisz i myślisz sobie: „Oooooooch!”. Takie momenty… W sumie nie wiem, czy nas definiują. W mojej głowie taki moment chyba jeszcze nie nastąpił. Lubię myśleć, że to dopiero przed nami.



W jednym z wywiadów powiedziałeś, że tworzenie muzyki to teraz Twoja praca. Czy – poza trasami – budzisz się zatem codziennie i masz dużo zespołowych spraw do załatwienia? 

Mam półtorarocznego synka, więc mój dzień po pobudce wygląda tak, że się nim opiekuję i… To znaczy dzięki tym urządzeniom [wskazuje na swój telefon], które mamy, mogę nad wszystkim panować. Ale jeśli chodzi o te przyjemne aspekty gry w zespole – a dla mnie jest to pisanie muzyki, to od ostatniej płyty nic nie napisałem. Dzieje się tak, ponieważ nie piszę w trasie, a muszę też trochę pobyć w domu i pocieszyć się życiem. Ponieważ to wszystko to nie jest prawdziwe życie, wiesz? Kocham trasy i tak dalej, ale tak na co dzień… wiesz, śpię tutaj z tyłu [wskazuje na tył autobusu], budzę się codziennie w innym miejscu, idę do klubu, robię soundcheck, może mam szansę przejść się i coś zobaczyć, a może nie… Po koncercie wracam tutaj i ruszamy do kolejnego miejsca. Ale to półtorej godziny koncertu – to jest wspaniałe. Kocham to. Moja głowa nie jest w odpowiednim miejscu do pisania w trasie.

Tak, gdy wrócę do domu to moje codzienne życie będzie wyglądało tak: będę się opiekował synem, a jak pójdzie spać to może coś napiszę [śmiech]. Nie mam teraz do tego głowy, natomiast Andy [gitarzysta i główny kompozytor The Twilight Sad] pisze dużo. Przyszły rok! Będę w stanie lepiej odpowiedzieć na to pytanie w przyszłym roku [śmiech], gdy już będę w domu. Poza tym muszę powiedzieć, że jest pewna niezdrowa rzecz w graniu w zespole. Przez te urządzenia [znowu wskazuje na telefon] możesz zobaczyć dokładnie to, co ludzie myślą i mówią o tobie. Czasami dobrze jest się od tego odciąć, bo nie dla opinii tworzymy muzykę. Tworzymy ją dla siebie i wpływ tych urządzeń na to jest denerwujący. Ale jednocześnie kocham je, bo pozwalają mi rozmawiać z ludźmi, którzy lubią naszą muzykę. Paragraf 22, co nie? [śmiech]

Miałem cię właśnie zapytać o wyzwania i przyjemności wynikające z jeżdżenia w trasy… 

Tak, to się zmieniło wraz z moim wiekiem. Gdy zaczynaliśmy, nie byłem pewny, czy lubię jeździć w trasy. Podobało mi się granie koncertów, ale w trasach coś mi nie grało. I jak stałem się trochę starszy – tak w wieku dwudziestu-kilku lat – nagle to pokochałem. Kochałem odwiedzać różne miejsca. A teraz jestem w zupełnie innym miejscu i mam w domu synka… Moje odczucia odnośnie tras ciągle się zmieniały, ale nie zmieniło się jedno – to, jak kocham grać koncerty. I uwielbiam spotykać się z ludźmi, którzy lubią naszą muzykę i to, że przychodzą nas zobaczyć. Myślę, że to jest niesamowite… Ale wszystko, co jest dookoła tego – to dla mnie praca. To bardzo obciążające rzeczy, ale gdy występujesz – to już w ogóle nie obciąża. Dlatego to robię. Ale podróżowanie i inne takie – to już dla mnie praca. Reszta jest zabawą. A przynajmniej na tyle, na ile takie smuty mogą być zabawą [śmiech].



Zacząłem ten temat, ponieważ dużo śpiewasz o problemach psychicznych a teraz dużo się o nich mówi – szczególnie o zdrowiu psychicznym muzyków. Na przykład Live Nation uruchomiło właśnie program Tour Support. Widzisz jakieś zmiany w podejściu do tego tematu w przemyśle muzycznym? 

Myślę, że mamy niesamowite szczęście, że ludzie, którzy z nami pracują nie są tylko naszymi współpracownikami – są także przyjaciółmi, więc zawsze mamy do kogo się zwrócić i pogadać. Ale poza tym… wiem, że zwiększa się świadomość i cieszy mnie to, ale tak zupełnie szczerze to nie zauważyłem żadnej różnicy. Ciągle jest tak samo i musi być znacznie lepiej. Jesteśmy niby na właściwej drodze, ale myślę, że ciągle uczymy się, co powinniśmy zrobić. No ale przynajmniej ludzie o tym mówią i na przykład ja osobiście mam szczęście, że mam ludzi – również na tej trasie – którzy są moimi przyjaciółmi. Jak chociażby nasz tour manager – wiemy, że możemy z nim pogadać, ale nie każdy zespół ma to szczęście. Gdyby nie to, to nie wiem z kim mógłbym pogadać.

Gdy zaczynaliśmy to zupełnie nie wiedziałem, jak wyczerpujące psychicznie jest granie. Codziennie starasz się być najlepszy, ale nie możesz, bo jesteś tylko człowiekiem. Rzeczy czasami się psują i na przykład mnie osobiście to prześladuje i zniechęca. A możesz jeszcze wejść do Internetu i poczytać, że ktoś twierdzi, że byłeś dzisiaj do dupy. I to ma na mnie duży wpływ. Myślę, że musi zmienić się podejście ludzi do muzyków. Jestem jednym z najbardziej wdzięcznych ludzi za to, że mogę robić to, co robię, ale nie ma nic gorszego niż jak schodzisz ze sceny i ktoś ci mówi coś okropnego, jak np. „ale dzisiaj fałszowałeś”. Wierz mi – wiem o tym! [śmiech] I ma to na mnie duży wpływ, a gdy spotykasz się z tym często to rośnie i rośnie i rośnie… Scena potrafi być miłą przestrzenią, ale również najbardziej samotnym miejscem na świecie, jeśli wiesz, co mam na myśli.



Piszesz bardzo osobiste teksty. Lubię ten temat i rozmawiam o nim często z artystami. Większość z nich mówi, że pisanie osobistych rzeczy jest bardzo trudne. Dla ciebie też takie jest? I czy nie ciągnie cię do innych tematów – na przykład polityki?

To nie sprawia mi trudności. Może być trudne, bo to bardzo ciężki temat, ale czuję, że muszę o tym pisać, bo to wszystko o czym wiem. Dzięki temu łatwo mi to z siebie wyrzucić, łatwo o tym pisać. Tak jak wspominałem – to ciężkie tematy, ale jednocześnie bardzo bezpieczne dla mnie. A jeśli chodzi o politykę i inne takie – staram się tego unikać, ale piszę o sobie i o świecie, w którym żyję, więc podświadomie czasami do nich nawiązuję. Weź na przykład tytuł naszej ostatniej płyty – It Won/t Be Like This All The Time – jak dla mnie jest to całkiem mocne określenie świata, w którym aktualnie żyjemy, ponieważ… nie jest on najlepszy. Wiesz, z wszystkimi tymi politycznymi sprawami, cierpieniem i tak dalej… A jak pomyślę jeszcze o tytule poprzedniej płyty – Nobody Wants To Be Here And Nobody Wants To Leave – pisałem ją mniej więcej w czasie szkockiego referendum niepodległościowego i dopiero ze dwa lata temu pomyślałem sobie: „Wow!” [śmiech]. Może podświadomie to ze mnie wyszło, bo wiesz, żyjemy w tym, oglądamy codziennie wiadomości i mamy świadomość, że oddziałuje to na nas bezpośrednio. Myślę, że dlatego tak wyszło, ale nigdy nie pomyślałbym: „Ok, napiszę dzisiaj piosenkę o Brexicie” [śmiech]. Ale jednocześnie właśnie to dzieje się w naszych życiach… Tak, pieprzyć Brexit. Ludzie, którzy go poparli, nawet nie wiedzieli, o co w nim chodzi.

Tak, Szkoci byli akurat mocno przeciw, a i tak jesteście zmuszeni do wyjścia. 

Tak, jesteśmy zmuszeni. Myślę, że… Nie powiem, że myślę, że się coś stanie, bo już wielokrotnie myślałem, że coś się na pewno nie stanie, a potem byłem zaskoczony… Ale wydaje mi się, że to jest dobry pretekst do kolejnego podejścia do niepodległości i chyba znowu spróbujemy. Kurwa… Nie warto w ogóle zaprzątać sobie tym głowy, ale jednocześnie doprowadza to mnie do szaleństwa.



Tak, porozmawiajmy zamiast tego o waszej ostatniej płycie. Jest ona znacznie łatwiejsza w odbiorze niż poprzednie. Zdaje mi się – i nie zrozum mnie źle, to nie jest zarzut – że prawie każdy zespół staje się z wiekiem łatwiejszy w odbiorze. Zastanawia mnie, z czego to wynika. Myśleliście o tym? 

Dobre pytanie. Nie. Im jestem starszy, tym bardziej interesuje mnie melodia. Muzyka, której słucham jest coraz bardziej melodyjna. Robimy to już od dawna i wypracowałem sobie styl śpiewania. No i nie chcę się też cofać. Jeśli ktoś chce sobie posłuchać wczesnego The Twilight Sad to ma do dyspozycji wczesne płyty The Twilight Sad. W dodatku nasze koncerty są nadal dosyć hałaśliwe. Mamy poza tym ciąg do robienia czegoś innego i stawiania sobie wyzwań. No i nie wydaje mi się, żebyśmy kiedykolwiek stworzyli popową piosenkę. Myślę, że to jest w ogóle jedna z najtrudniejszych rzeczy, jakie można zrobić. A przynajmniej jeśli chodzi o dobre popowe piosenki. Bo takie istnieją, ale jest też mnóstwo fatalnych. Weźmy The Cure – stworzyli jednej z najmroczniejszych utworów jakie kiedykolwiek powstały, a jednocześnie napisali kilka najlepszych piosenek pop w historii. Nie sądzę, żeby tak było w naszym przypadku.

Wydaliśmy ostatnio dwie piosenki i to są jedne z naszych najcięższych rzeczy. Myślę zatem, że jest u nas pewien balans. Kluczem jest odpowiednie przekazanie o czym jest dany utwór i jak te emocje się w nim objawiają. Andy zaczął się mocniej interesować syntezatorami i pracować nad swoimi partiami gitarowymi, ponieważ nie chce być kojarzony tylko z tymi głośnymi, hałaśliwymi partiami. Poza tym już takie mamy, więc po co je powtarzać? Celem moich ulubionych zespołów – na przykład Radiohead – jest to, żeby nikt nigdy nie zarzucił im, że się powtarzali. I jeśli wyjdzie z tego coś bardziej melodyjnego lub przystępnego – ok.

Myślę, że zdajemy sobie sprawę, że nigdy nie będziemy zespołem popowym, ponieważ mój wokal się albo kocha, albo nienawidzi [śmiech]. No i mam szkocki akcent. Zresztą nigdy nie chciałem grać w popowym zespole, a nawet być sławnym. Nie po to to robimy. Ja się czymś takim w ogóle brzydzę. Dla mnie muzyka to forma terapii. Nigdy nie myślałem, że – nie chcę powiedzieć „odniesiemy sukces”, ale – będziemy na takim poziomie, jak jesteśmy teraz… Tak, chyba strasznie okrążyłem to pytanie [śmiech]. 

Nie ma sprawy, ale myślę, że musimy już kończyć. Ostatnie pytanie, bo w końcu ja też muszę zapytać o The Cure. Co wolisz? Trasy z nimi, czy granie samodzielnych koncertów? 

To dwie bardzo różne sprawy. Wolę obydwie z różnych względów. Lubię obydwie z  różnych powodów. Dzisiaj ludzie będą blisko i będziemy ich czuć. I uczucia na takiej scenie różnią się od tych na takiej ogromnej. Tu jest więcej zabawy – jako support wiesz dokładnie co masz zrobić. Jesteś tam, aby zrobić dobre wrażenie, pokazać się z jak najlepszej strony, a tutaj – ludzie przyjdą, żeby zobaczyć właśnie ciebie i będą już znali twoje piosenki. Nie wiem, co wolę. Gdy byliśmy w trasie z The Cure w Stanach Zjednoczonych, mieliśmy samodzielne koncerty pomiędzy tymi, które graliśmy z nimi i dzięki temu zachowaliśmy fajny balans. I dlatego mi się tam podobało, bo jak to w życiu – różnorodność jest dobra. Grając takie supporty do końca życia, szybko byś się wypalił, ale takie przeplatanie sprawia, że zachowujesz świeżość. Myślę, że to pomaga. Gdy piszesz i wykonujesz nowe piosenki, zbierzesz różne doświadczenia z każdej z tych scen. Ale będę szczery – nie ma nic lepszego niż publiczność, która wie, kim jesteś i śpiewa twoje piosenki. To niesamowite uczucie. A potem wychodzi nas cenę przed 65 tysiącami ludzi i myślisz sobie: „Ooooooooch”. Jest inaczej.

Sprawdź nasze inne wywiady – Tutaj!


Jeżeli podobają się Wam treści, jakie prezentujemy i chcecie nas wesprzeć, możecie odwiedzić nasz profil na Patronite:




Posted in WywiadTagged