Mój tekst padł ofiarą tego, jak początkowo planowano undertonowe podsumowania. Miały być one podzielone gatunkowo, w ramach których przypadła mi działka rapowa i kilka luźnych płyt w innym stylu. Ograniczyłem się też jedynie do zagranicznych albumów, dlatego nie znalazło się też wiele bardzo ważnych dla mnie rodzimych płyt, których słuchałem na potęgę (np. Ugory, Moliere, Lemiszewski/Olter, Lemiszewski, Gołębie, Wczasy czy daysdaysdays). Nie ma też u mnie rzeczy wspomnianych w podsumowaniach Agaty i Krzyśka jak IDLES i Daughters. Traktuję poniższy wybór raczej, jak „warto sprawdzić” niż „konkurs o złote kalesony”, bo muzyka to nie wyścigi. Na końcu dorzuciłem kilka wartych sprawdzenia tytułów już bez opisów, bo moje noworoczne postanowienie to mierzyć siły na zamiary, czego wszystkim wam życzę.
Mark Kozelek – Mark Kozelek
Mark Kozelek to przypadek z gatunku kochaj albo rzuć. Można jechać po nim za arogancję, egocentryzm i nadproduktywność, która nie zawsze przekłada się na jakość. Można uwielbiać za tembr głosu, wrażliwość i z ciekawością odpalać każdą kolejną (najczęściej niewiele różniącą się od poprzedniej) płytę. Rok 2018 przyniósł dwa nowe odcinku serialu „K jak Kozelek”. Najnowszy, „This Is My Dinner” nagrany w towarzystwie pełnego składu Sun Kil Moon można uznać za nierówny zestaw, który spajał raczej koncept liryczny (wszystkie teksty Mark napisał podczas trasy koncertowej i często odnosiły się do miejsc jego podróży) niż szczególny pomysł na warstwę muzyczną. Płyta, którą otworzył 2018 to z kolei bardzo ascetyczny, intymny zestaw numerów, w którym wszystko jest na swoim miejscu. Melodeklamujący Mark zalewający nas swoim strumieniem świadomości potrafi nawet w ramach jednego numeru jednocześnie wzruszać i bawić. Jak np. w „My Love Is Undying” zaczynający się od obrazu płaczącej kobiety siedzącej na krawężniku, a kończący absurdalną konwersacją o knajpie Panera Bread. Dla niewtajemniczonych może brzmieć nudno, ale dla mnie typ mógłby czytać nawet instrukcje odkurzacza, a ja byłbym kupiony.
Mount Eerie – Now Only
Wiele osób oglądając „One More With The Feeling” zastanawiało się, na ile można zbliżyć się do artysty po przeżyciu osobistej traumy. Podobne dylemat przeżyjemy odpalając ostatnią płytę Mount Eerie, będący w dużej mierze próbą zmierzenia się ze śmiercią wieloletniej życiowej partnerki. Przez prostotę i bezpośredniość przekazu nie sposób przejść obok niego obojętnie. Czy granie żałobnych pieśni na festiwalu przepełnionym naćpanymi nastolatkami jest rzeczywiście najlepszym sposobem na poradzenie sobie z osobistym bólem? Czy jest sposób, żeby lepiej zaopiekować się wspólnym dzieckiem? Phil Elverum potrafi w jednym utworze wracać do wspomnień pierwszych spotkań z Geneviève („Tintin In Tibet”), żeby w innym pod świadomie infantylną, beatlesowską melodię wyśpiewywać możliwe przyczyny śmierci (utwór tytułowy). Temat utraty bliskich jest jednocześnie tak uniwersalny, że osobisty wymiar albumu paradoksalnie tylko wzmacnia jego inkluzywność. Jeśli w tym roku wyszła jakaś płyta godna tego, żeby postawić ją na półce obok Nicka Drake’a, jest to właśnie „Now Only”.
Self Defence Family – Have You Considered Punk Music?
Uduchowionemu post-hardcore’owi Kindlona i przyjaciół poświęciłem już obszerną recenzję na Undertone. Po wielu miesiącach nie zmieniłbym w niej niczego. Jedna z mocniejszych pozycji w dyskografii Self Defence Family.
Bliss Signal – Bliss Signal
Kiedy znaczna część blackgaze’owych płyt brzmi po prostu, cytując mojego koleżkę, jak post-rock z blastami dobrze posłuchać sobie takiego bliss signal. Płyty, która plasuje się gdzieś w pół drogi między The Angelic Process a Have A Nice Life.
The Armed – Only Love
The Armed to enigmatyczny punkowy zespół czy raczej muzyczny kolektyw z Detroit. Wiadomo o nich niewiele ponad to, że część członków grało wcześniej Slicer Dicer, a produkuje ich Kurt Ballou. W bieżącym roku wysmażyli naładowany po brzegi furiacką energią i pomysłowością materiał. „Only Love” łączy w sobie grindcore w duchu The Locust, rytmiczne połamańce, elektroniczne dźwięki zajebane od jakichś nintendocore’owców i melodyjność najlepszych indierockowych bandów pierwszej dekady XXI wieku. Brzmi jak muzyka do zagłuszania remontujących mieszkanie sąsiadów? Na papierze tak, ale wszystkie składniki zostały wymieszane tak, że mimo wymagających technicznie partii poszczególnych muzyków całość nie pozostawia wrażenia zmęczenia. Tak mogłoby brzmieć wspólna sesja Converge i TV on the radio u szczytu formy. Aha, The Armed lubią dawać muzykę za darmo i płytę można pobrać bezpłatnie z ich Bandcampa.
21 savage – i am > i was
„i am > i was” to dowód na to, że z podsumowaniami warto czekać do końca roku. 21 Savage po znakomitym, nagranym z Metro Boomin i Offsetem, „Without Warning”, kontynuuje wyborną formę i dodatkowo daje pstryczka w nos tym, którzy mogli go krytykować za monotonię środków wyrazu czy „przymulony” styl. Na pewno pomagają też w tym świetnie dobrane beaty (mój faworyt to „Out for The Night” Kid Hazela żeniący „południową” gitarę z trapowymi cykaczami) i udział gości (z tych mniej oczywistych np. J. Cole i Childish Gambino).
Mac Miller – Swimming
Śmierć Maca Millera była wielkim ciosem dla sceny rapowej. Tym bardziej dotkliwym i niespodziewanym, że odeszła osoba o wizerunku raczej luźnego, pełnego zajawki ziomka, niż kandydata do zasilenia klubu 27. Łabędzim śpiewem artysty okazała się, mimo niewesołej okładki, dosyć „jasna” płyta. Teksty pisane są raczej z perspektywy kogoś, kto właśnie „przerobił” niewesołą sytuację życiową, niż osoby „na dnie”. Swobodne, płynnie przechodzące między rapem a śpiewem, flow Mac’a, pewna zdystansowana mądrość warstwy lirycznej i staroświeckość aranżacji sprawiają, że płyta jest równie mocno „aktualna”, co poza jakimikolwiek wyznacznikami „aktualności”. Bardzo „teraz”, bo z bardzo mocnymi elementami neo-soulowymi i wykonawczo-producenckim udziałem takich zawodników jak Thundercat, Flying Lotus czy J. Cole. Bardzo „poza czasem”, bo można odnieść wrażenie, że z podobną siłą rażenia mogłaby poruszyć zarówno dekadę temu, jak i za dziesięć lat.
Niska – Commando
Jeśli patrząc na okładkę zastanawiasz się, co właśnie zdetonował artysta, to już śpieszę z odpowiedzią. Parkiet. Trudno byłoby znaleźć płytę bardziej skuteczną w sytuacji trapowej imprezy. Polski rap zawsze często spoglądał w stronę Francji. Słuchając Niski nietrudno się domyślić dlaczego.
Sylvan LaCue – Apologies in Advance
Szczęśliwie dożyliśmy czasów, kiedy rozmowa o zdrowiu psychicznym i przyznanie się do swoich „słabości” w rapie nie jest niczym wstydliwym. Przykłady można by mnożyć. Tylko w tym roku bardzo introspektywne płyty wydali Murs i Earl Sweatshirt, a w 2017 naprzeciwko terapeuty w telewizyjnym „The Terapist” usiadł między innymi Chief Keef. „Apologies in Advance” są concept albumem skoncentrowanym wokół historii odpowiednika grupy AA, z tym, że zajmującej się trudnymi emocjami, a nie uzależnieniem. Temat, w którym prosto o banały albo drażniące moralizatorstwo. Sylvanowi udało się uniknąć obu tych pułapek.
Pusha T – DAYTONA
Ilość dobrych tegorocznych produkcji spod palców Kanye’go Westa jest wprost proporcjonalna do natężenia jego głupich wypowiedzi. Daytona mimo że jest najmocniej bazującym na samplach tegorocznym dziełem Ye zostawia w tyle całe zastępy beatmakerów wzdychających do starych, lepszych czasów. Pusha T z kolei jest jednym z niewielu raperów, u których street credit idzie w parze z niezwykłą swobodą.
Denzel Curry – TA13OO
Każdy, kto miał okazję widzieć Denzela na żywo wie, że typ po prostu wbija w ziemię swoim zaangażowaniem, energią i flow. TA13OO tylko potwierdza status niezwykle muzykalnego, ale też nie unikającego istotnych społecznie tematów rapera.
Super Unison – Stella
Recorded by Steve Albini, nazwa kapeli pożyczona z tytułu numeru Drive Like Yehu i do tego bliskie serduszku idee równości społecznej sprzedane w wersji, która nie razi. Jedna z fajniejszych nowych post-hardcore’owych ekip.
The Breathing Light – Cold Static World
The Breathing Light mimo dekady stażu mają w sobie, co odbieram jako zdecydowaną zaletę, odwagę i dzikość debiutantów. Na Cold Static World w przeciągu jednego numeru zespół może nas zabrać w chaotyczny, ale pełen pasji rajd poprzez hardcore, post-punk i shoegaze. Wszystko to w oprawie lo-fi produkcji i bezbłędnej retrofuturystycznej stylówki, którą zespół żeni z zaangażowaniem w walkę z rasizmem.
August Greene – August Greene
Obecny rok obfitował w solidny produkcyjnie i wykonawczo rap o jazzowo-soulowym odcieniu, żeby wymienić tylko „Oxnard” Andersona Paaka. Pod szyldem August Greene połączyły się osoby, które na takiej właśnie odmianie rapu zjadły zęby: Common, Robert Glasper (pianista grający np. z Milesem Davisem czy na „To Pimp A Butterfly” Lamara) i Karriem Riggins (na koncie współpraca z The Roots i Slum Village). Jest to wyjątkowo spokojny, stonowany, bogaty brzmieniowo album (jak wiele w dziedzinie perkusjonalnych zabawek dzieje się w takim niepozornym „Fly Away”) i dopracowany w najmniejszych szczegółach album. Dowód na to, że nie trzeba odkrywać koła, żeby zrobić coś wartościowego. Na moje ucho jest to najbardziej równy album Commona od lat.
Warto też sprawdzić:
Cupcakke – Eden
Travis Scott – Astroworld
JPEGMAFIA – Veteran
Mist – Diamond in the dirt
Mateusz Romanowski
Jeżeli podobają się Wam treści, jakie prezentujemy i chcecie nas wesprzeć, możecie odwiedzić nasz profil na Patronite: