Co można napisać o albumie, o którym napisano już właściwie wszystko? Co nowego można dodać do setek, jeśli nie tysięcy artykułów, które powstały na temat tej płyty? Czy coś jeszcze pozostało? Chyba tak naprawdę jedyne co można zrobić to przedstawić własny punkt widzenia, podzielić się subiektywną oceną, która być może pozwoli wam odkryć coś zupełnie nowego w sprawie naszej płyty-solenizantki, a ja czuję gdzieś w środku, że mogliście nie odkryć jeszcze wszystkiego.
Data tak jakby się zgadza, bo mija właśnie 20 lat od wydania „Mechanical Animals” i od momentu premiery, album ten stał się jedną ze ścieżek dźwiękowych mojego istnienia, towarzysząc mi w różnych etapach życia, w momentach gorszych, jak i tych lepszych. Mimo tak ważnej roli, jaką nadałem tej płycie w mojej własnej głowie, spróbuję dzisiaj napisać coś o niej nie z pozycji klęczek, ale przy okazji jubileuszu, spróbować obiektywnie ocenić, jak się odnajduje po tylu latach w świecie, który nie ma z nią już zbyt wiele wspólnego, w którym najjaśniejszym blaskiem świecą internetowe gwiazdeczki a wyrażenie „Rock Star” przechodzi powoli do lamusa…
Po tak wspaniałej płycie jak „Antichrist Superstar” można było się wiele spodziewać. Wszak jest to album wymieniany jako punkt zwrotny w karierze Marilyn Manson. Także moje oczekiwania były, skromnie rzecz ujmując, dość ogromne. Będąc zatwardziałym fanem, z uwagą wyczekiwałem jakichkolwiek informacji na temat nowego wydawnictwa. W czasach przed-internetowych, dużym polem do manewru mógł się wykazać własny umysł, i to jak na różne sposoby mogłeś sobie wyobrazić nową płytę ulubionego zespołu, a ponieważ brakowało bieżącego info i polskie periodyki muzyczne w tym jeszcze czasie traktowały temat zespołu po macoszemu, mój mózg dosłownie parował od huraganu myśli, działając na najwyższych obrotach, podsuwając różne wizje dotyczące następczyni „Antichrist Superstar”.
Wiem także, że wyobrażenia na temat nowej płyty spędzały nie tylko mnie sen z powiek, w głównej mierze również dlatego, że nie wiadomo było czego do końca można się po zespole spodziewać. Można się było domyślać jedynie tego, że płyta będzie się różnić od poprzedniczki, zarówno tematycznie jak i muzycznie. Jak bardzo? Tego nie wiedział nikt. Jak do tej pory udawało się utrzymać element zaskoczenia przy odsłuchu każdej nowej płyty. Czy dalej tak będzie? Jaki kierunek obierze zespół tym razem? Marilyn Manson jako band przyzwyczaił fanów do tej pory do częstych zmian, modyfikując brzmienie co album, wskazując na alternatywny metal z pierwszej płyty, narkotyczne eksperymenty muzyczne z EPki „Smells Like Children” czy agresywny i nihilistyczny Industrial z „Antichrist Superstar”, każda z tych płyt osobno, czerpała z zupełnie innych rejonów muzycznych niż jego poprzedniczka. Jak się wkrótce okazało, w przypadku nowej płyty, wiele się miało w tym przypadku nie zmienić…
Po „Antichrist Superstar” jednak miałem wyobrażenie o nowej płycie jako o jeszcze mocniejszym, odpowiednio bezkompromisowym i wściekłym wyziewie, który bez litości przejedzie się po moich uszach, nie biorąc żadnych jeńców. Ubzdurałem sobie w głowie, że tylko przez jakiś dziwny zbieg okoliczności zespół znalazł się w mainstreamie, kierując się tym, że przecież nie była to muzyka skierowana do masowego odbiorcy. Dlatego wydawało mi się, iż naturalną koleją rzeczy jest powrót zespołu do bezpiecznej przystani undergroundu, gdzie będą mogli rozsiewać tam dalej swoją truciznę, już na mniejszą skalę, nagrywając rzeczy jeszcze bardziej hardkorowe oraz jeszcze bardziej nieprzyjazne dla ucha. Nie śmiejcie się, tak wtedy właśnie było. Kto mógł przypuszczać, iż spodoba im się na topie i następną płytą ugruntują sobie tam miejsce na wiele lat w przód?
Mało kto w tym czasie jeszcze przypuszczał, iż Manson poza łatką głównego skandalisty Ameryki, jest przede wszystkim sprytnym biznesmenem, którego oczy ze źrenicami niczym główki szpilki zwrócone są na wzgórza Hollywood i który do celu jest w stanie przejść się dziarskim krokiem po trupach przyjaciół (Girl, bye, Trent). Trzeba przyznać, że aby zmienić brzmienie tak diametralnie po płycie, która rzuciła pół świata na kolana, trzeba mieć raczej jaja ze stali. Sam pamiętam ciężki szok, którego doświadczyłem, oglądając po raz pierwszy klip do „The Dope Show”, promujący płytę. Absolutnie nie było to coś, czego się po nich spodziewałem. Na pierwszy rzut oka zmiana zaszła diametralna. Ulotnił się gdzieś mroczny dekadentyzm, zastąpiony został czymś w rodzaju cekinowego hedonizmu, który oprócz singla sączy się z każdej piosenki na płycie. A wszystko to polane glamowym sosem z dodatkiem kosmicznej przyprawy. Pierwsza reakcja to szok. Ale przecież tu też o to chodzi. Fanów też trzeba zaskakiwać i szokować, w taki sposób buduje się przecież oddaną bazę, która pójdzie za artystą w ogień. MTV tylko czekało na podobny ruch ze strony zespołu, puszczając klip średnio co godzinę, co sprawiło, iż Manson od tego momentu do wciągania używał już tylko studolarowych banknotów.
Wielu fanów wskazuje właśnie na „Mechanical Animals” jako na szczyt możliwości zespołu, nie tylko pod względem pierwszego numero uno na liście amerykańskiego Billboardu, ale także pod względem zbiorowego wysiłku, który cały zespół włożył w nagranie tej płyty. Owszem, w późniejszym okresie zdarzały się i kolejne numery jeden, ale na tej płycie szło to przynajmniej z dokładnie przemyślaną koncepcją i przede wszystkim – piosenkowością. Dobrze zrobił im flirt z glamem, a unoszący się gdzieniegdzie duch Bowiego tchnął w muzykę nową jakość. Oczywiście nawiązania do tego gatunku nie uwolniły zespołu od zarzutów wtórności muzycznej, które ciągnęły się za nimi od początku twórczości, mimo to łatwo było odczuć, iż cały band po prostu czuje się świetnie ze sobą, dając się ponieść brokatowej konwencji.
Od White Zombie/Nine Inch Nails-wannabies po nieślubne dzieci T.Rex, Roxy Music i New York Dolls? Rozpiętość gatunkowa robi wrażenie. Uciekając w glitterową estetykę, można było wywnioskować, iż zespół dusił się niejako w worku z cięższym brzmieniem, starając wymyślić siebie oraz własną twórczość na nowo. Błędem może być odczytywanie glamowego mariażu jako bezlitosnej zrzyny z całego gatunku muzycznego, ta płyta to tak naprawdę jeden wielki hołd dla muzyki lat 70-tych. I puszczanie oczka przyozdobionego czerwoną soczewką w stronę tych słuchaczy, którzy będą potrafili to docenić.
Temat narkotyków jest siłą napędową tego albumu, tematem, który przewija się przez całą długość płyty. Największy szok przydarzył się chyba tak naprawdę przypadkiem, bo sam Manson chyba nie mógł się spodziewać, że krążek poświęcony w dużej mierze waleniu w kinol wprowadzi go na salony, które dotąd wciąż były dla niego zamknięte na cztery spusty. Antychryst nie, narkotyki jak najbardziej na tak. To jest świat, w którym żyjemy. Tajemnicza siła magicznego proszku otwiera najwidoczniej każde bramy tego świata, a Manson w nowym imidżu, w połyskującej marynarce, z czerwonymi włosami i butami na koturnach mógł w końcu idealnie się tam wpasować.
I tak na przykład, „Disassociative” jest o najfajniejszym narkotyku świata, który sprawa, że czujesz się czasami jak martwy kosmonauta w kosmosie. „Great Big White World” to z kolei oda do kokainy, a „Coma White” daje do zrozumienia, że nie ma większej różnicy między narkotykiem a związkiem uczuciowym. Teksty, mimo ułagodzonego brzmienia muzyki, nie straciły nic ze swej ostrości, w niektórych momentach nawet potrafią wybrzmieć bezlitośniej niż zwykle, akcentując wyraźniej swą bezkompromisowość na tle quasi-popowych melodii. Z tego miejsca do popu jednak wciąż daleka droga, ale gdyby trzeba było wskazać na najbardziej przystępną płytę Marilyn Manson, bez wahania większość wskazałaby na ten album.
Nie ma dwóch bardziej różniących się płyt niż „Antichrist Superstar” a „Mechanical Animals”, taka jest prawda. Okres, który je dzieli to niespełna dwa lata, podczas których zespół mógł rozmienić się na drobne, lub rzucić na rynek ten sam produkt, nieznacznie tylko różniący się od poprzedniego. Wybrał diametralną zmianę, nad którą wisiała groźba utraty większości hardkorowych fanów. Stało się tak na pewno, jednak liczba ludzi deklarujących opuszczenie statku na tej umownej przystani twórczości zespołu była o niebo mniejsza niż liczba nowych fanów nadciągających na horyzoncie. Była to więc strata, której Manson pewnie nawet specjalnie nie odczuł, grając na trasie promującej „Mechanical Animals” w jeszcze większych halach niż dotychczas.
Ciekawe, ile płyta zawdzięcza tak naprawdę Billy’emu Corganowi, który po usłyszeniu kilku wczesnych wersji piosenek, stwierdził, iż zespół podążą dobrą drogą, zachęcając ich do dalszych eksperymentów i do tego, by broń Boże, nie oglądać się wstecz, bo to mogłoby tylko sprawić, że pojawią się wątpliwości co do słuszności decyzji dotyczącej zmiany brzmienia. Wóz albo przewóz. W sumie śmieszna sprawa z tym Billym, bo on sam w tym samym czasie przygotowywał swoje The Smashing Pumpkins do podobnej rewolucji muzycznej z „Adore”, następczynią multiplatynowej „Mellon Collie and The Infinite Sadness”, która pełniła podobną rolę w jego projekcie co „Mechanical Animals”. Możliwe, że panowie dopingowali się nawzajem do rewolty stojąc w obliczu zbliżających się premier wydawnictw, stając się nieoficjalnymi konsultantami muzycznymi tych albumów. Chwała im za to.
Wybrany do roli producenta, Michael Beinhorn (który miał już na koncie współpracę z Soundgarden, Red Hot Chili Peppers czy z Ozzym Osbournem) wypolerował brzmienie do granic możliwości, strącając ze stołka nadwornego producenta zespołu, Trenta Reznora. Zastanawiam się czasem, jak mogłaby brzmieć ta płyta, gdyby wyszła spod paluszków Trenta, ale produkt finalny jest tak zadowalający, iż nie zawracam sobie tą myślą za bardzo głowy. To rzecz z zupełnie innej bajki – „Antichrist” to kontrolowany brud, tutaj powala krystalicznie czysta produkcja, która jeszcze bardziej potęguje nastrój płyty.
Reasumując, nie była to płyta, której się ktokolwiek spodziewał. Dla niektórych musiał minąć dłuższy czas, zanim mogli się z tą płytą zaprzyjaźnić. Niektórzy przepraszają się z nią do dziś. Ja natomiast nie miałem z nią żadnych problemów, była to po prostu inna odsłona zespołu, równie dobra jak poprzednie.
Dobra passa zespołu trwała wraz z tym albumem, kilka lat później nie było już tak kolorowo, natomiast obecnie nastąpiło coś w rodzaju gwałtu legendy, coś, czego nie potrafię dobrze wytłumaczyć słowami, więc dyplomatycznie przemilczę temat. Mając tak dobre płyty jak „Mechanical Animals”, można mieć oczy i uszy zamknięte na dalsze poczynania zespołu, odświeżając sobie ukochane starocie, kiedy tylko ma się na to ochotę. A ja, niezmiennie po tych 20 latach, wciąż mam. Z prostej przyczyny. Bo nie pojawia się już nic tak ekscytującego. Bo to naprawdę świetna płyta. Bo czasami mam wrażenie, że nikomu już się nie chce robić podobnych rzeczy. Bo nie ma nic, na co można jeszcze czekać. Bo „Mechanical Animals” wciąż potrafi sprawić przyjemność. I w tym właśnie chyba wciąż tkwi jej największa siła…