Fani industrialu musieli długo czekać na wizytę Youth Code w Polsce. Wreszcie się udało – Warszawa i Poznań zamknęły ich europejską trasę. Porozmawiałam z Sarą na chwilę przed ich ostatnim koncertem, chociaż nie było łatwo. Od początku ich pobyt w Polsce był dosyć pechowy – najpierw linie lotnicze zgubiły ich bagaże, potem Sara się rozchorowała. Do ostatniej chwili nie wiedziałam, czy wywiad się odbędzie, a wchodząc na backstage zastanawiałam się, czy wyjdę z tej rozmowy cało. Oczywiście niepotrzebnie – wokalistka Youth Code zachowała pełen profesjonalizm, w przeciwieństwie do mnie – ale jak można ze spokojem słuchać anegdot osoby, która zna (prawie) wszystkich twoich idoli?

Przed każdym wywiadem trochę się stresuję, że tym razem trafię na buca. A nie chcę, żeby osoba, która mi imponuje, się nim okazała.

Sara Taylor: Rozumiem. Nieraz się tak rozczarowałam. Najgorsze jest to, że jak już się okaże, że taki muzyk jest chujem, nie potrafię już słuchać jego muzyki. Cała niechęć rezonuje też na jego twórczość, po prostu przestaje mi się podobać. Ciężko oddzielić od siebie takie rzeczy.

Słyszałam, że Trent Reznor jest właśnie takim dupkiem.

Nie poznałam go osobiście, ale słyszałam, że jest całkiem w porządku. Za to ma opinię chorobliwego perfekcjonisty i jest mega skupiony na swojej muzyce. Może dlatego jest odbierany jak bufon, ale ja słyszałam, że jest po prostu bardzo rygorystyczny, kiedy przychodzi do pracy. No, ale tak jak mówię – nie znam go osobiście, powtarzam tylko to, co słyszałam.

Porozmawiajmy o Was. Który to już raz jesteście w Europie?

To jest nasza czwarta duża trasa po Europie, ale pierwszy raz, kiedy wreszcie udało nam się zagrać w Polsce. Bardzo się cieszę, chociaż może nie widać.

Ale to już Wasz ostatni koncert na trasie. Możesz mi opowiedzieć o swoich wrażeniach?

To była bardzo interesująca trasa, bardzo różniła się od naszych wcześniejszych wizyt w Europie. Pierwsze dwie trasy były “nasze”, to my byliśmy headlinerami. Na trzeciej supportowaliśmy Deafheaven i mieliśmy szansę zagrać przed zróżnicowaną publiką, co bardzo lubię.

Tym razem było zupełnie inaczej. Supportowaliśmy Carpenter Brut. To było naprawdę dziwne doświadczenie. W Stanach ich fani to głównie metale więc kiedy zaczynaliśmy trasę, myślałam sobie – ok, będziemy grać z zespołem synthowym, który jest osadzony w metalowej społeczności – idealnie! Czego nie wiedziałam, a bardzo szybko zdałam sobie sprawę – w Europie dużo fanów CB to po prostu gamerzy.



A jaką wam to robiło różnicę?

Kiedy zespół, jak Carpenter Brut wychodzi na scenę, ludzie po prostu stoją i słuchają muzyki. To brzmi bardziej jak soundtrack do filmu. U nas są wokale, muzyka jest bardzo głośna i agresywna. Ludzie byli bardzo zaskoczeni, czasami zniesmaczeni. Zaczynając trasę, byłam pewna, że to będzie proste, a okazało się, że to była jedna z najtrudniejszych, najbardziej wymagających tras, jakie było dane nam zagrać, jeżeli chodzi o odbiór publiczności.

Łatwiej było otwierać koncerty dla dinozaurów industrialu?

Czy ja wiem… jeżeli wciąż grasz z zespołami, które są w twoim klimacie, wpadasz do jednej muzycznej szufladki, w której potem bardzo trudno jest się wydostać. Graliśmy z takimi zespołami jak Skinny Puppy, Front Line Assembly, czy Front 242. Ludzie słuchający takiej muzyki już nas znają. Pewnie, że wtedy jest łatwiej, czujemy się swobodniej i pewniej, ale jeżeli mam wybierać, wolę jechać w trasę z bardzo różnymi muzycznie kapelami. Dzięki temu więcej ludzi może mieć kontakt z industrialem, w ogóle dowiedzieć się, że taki gatunek istnieje, może nawet się nim zainteresować.

Macie szczęście do dziwnych supportów. Sporo się naczytałam o Waszej wspólnej trasie z AFI. Podobno było ciężko.

O tak, to było bardzo wymagające. Ale poradziliśmy sobie bardzo dobrze na tej trasie. Kwestia z AFI jest taka, że dużo ludzi, którzy przychodzą na ich koncert, po prostu wielbią Daveya. Traktują go jak boga, dosłownie. Nie są zainteresowani żadnym zespołem, który ich supportuje. Rozmawialiśmy o tym z innymi zespołami, które z nimi grały, a które są o wiele popularniejsze od nas i zbliżone muzycznie do AFI i mieli ten sam problem. To było trudne, ale koniec końców dobrze wspominam tę trasę, miałam dużo funu z tym zespołem.



Davey nie okazał się dupkiem?

[śmiech] Nie! Davey to tak naprawdę świetny gość z ogromną wiedzą muzyczną. Dyskutowaliśmy o naszych ulubionych zespołach i dokumentach muzycznych. To było bardzo fajne – z jednej strony widzieć go na scenie grającego punka, a z drugiej rozmawiać z nim o najlepszej piosence :wumpscut:. Jest naprawdę ciekawą osobą. I rozumie muzykę, którą gramy.

Wasz 7’’ [Keep Falling Apart] był wydany w wytwórni Psychic TV. Jak do tego doszło?

Kurwa, to było tak dawno… 7, może 8 lat temu? Zaczepiłam chłopaka z krzyżem Psychic TV na jakimś koncercie i spytałam go, czy jest fanem. A on mi odpowiedział, że jego ojciec gra w tym zespole. Miałam wtedy dokładnie taką minę jak Ty teraz! [śmiech]

Chwilę później mi go przedstawił – tak poznałam Edleya. Zaczęliśmy rozmawiać, okazało się, że słuchamy bardzo dużo podobnej muzyki i tak w sumie zaczęła się nasza przyjaźń. Potem mijaliśmy się na trasach [Sara pracuje jako tour manager] w różnych miejscach na świecie.

W międzyczasie założyliśmy z Ryanem zespół. Pewnego razu Edley do mnie zadzwonił. To było zanim w ogóle nagraliśmy kasetę. Powiedział, że słyszał, że mamy zespół i zapytał, czy nie chcemy wypuścić u nich 7’’. Sami jeszcze nie wiedzieliśmy, co z tego wyjdzie, ale nie mogliśmy odmówić! Potem wydaliśmy album w Dais Records…

Amerykański sen!

Wiem, że sporo ludzi myśli, że mamy plecy, bo podróżuję z wieloma zespołami albo dlatego że Ryan miał wcześniej kapelę i prosiliśmy innych o pomoc w promocji Youth Code. Ale my nie jesteśmy tego typu ludźmi. Nie chcemy nikogo zmuszać do słuchania naszej muzyki.

To wszystko wydarzyło się bardzo organicznie jak zresztą dużo rzeczy związanych z Youth Code. Po prostu ludzie z różnych środowisk słyszeli o tym, co robiliśmy i chcieli nam pomóc, wesprzeć nas. Ale my sami nigdy nie prosiliśmy nikogo o pomoc.

A myślicie w ogóle o nowym albumie?

Tak! Jesteśmy w trakcie nagrywania, ale bardzo ciężko się skupić na trasie. Od czasu, kiedy wydaliśmy album dwa lata temu, bardzo dużo gramy, więc naprawdę nie mieliśmy zbyt wiele czasu na pisanie. Nawet kiedy Youth Code nie jest w trasie, ja jeżdżę z innymi zespołami, żeby zarobić, więc nie mam dużo czasu na kreatywność. Ale teraz wyznaczyliśmy sobie deadline. I musimy się go trzymać. Po powrocie do domu bierzemy się za nagrywanie. Mam nadzieje, że pójdzie wszystko zgodnie z planem i nowa płyta wyjdzie pod koniec tego roku.

Czytałam, że nie przepadasz za tym, kiedy media szufladkują Was do nowej fali industrialu. Ale ciężko nie zauważyć tego zjawiska, szczególnie w Los Angeles. Jak myślisz, dlaczego właśnie teraz ta muzyka znowu staje się popularna?

Nie wiem, serio. Kiedy zakładaliśmy kapelę, industrial był cały czas popularny, ale były tam tylko stare zespoły wydające coś nowego, rzeczywiście ciężko było znaleźć nowe kapele. Wciąż były popularne składy typu VNV Nation, ale zespoły, którymi ja się jarałam, te bardziej agresywne – nie wydawały nic.

Więc kiedy my zaczęliśmy, zależało mi przede wszystkim na agresji. Nikt inny wtedy tego nie robił. Od tego czasu powstało dużo nowych kapel, ale tak naprawdę każda jest inna –  na przykład taki High Functioning Flesh – są zupełnie inni, mimo że należą do sceny.



Sama nie wiem, o co chodzi z tą sceną w LA. Tak naprawdę to ona wydaje się większa, niż naprawdę jest. Wiesz, o co mi chodzi? Internet robi z tego wielką rzecz, ale ja serio nie znajduję dużo wspólnych rzeczy pomiędzy tymi zespołami. Jeżeli ludzie chcą nas z tym kojarzyć, nie mam z tym problemu. Nie czuję mega związania z tą sceną, wydaje mi się, że jesteśmy osamotnieni w swoim gatunku.

Czy jako kobieta na scenie zdominowanej przez mężczyzn, czujesz się odpowiedzialna za dziewczyny, którym imponujesz?

Absolutnie. Kiedy dziewczyny po koncercie do mnie podchodzą i mówią, że chciałyby robić to, co ja, moja pierwsza reakcja to “czemu tego nie robisz”? Wcale nie jestem wyjątkowo utalentowana. Nie potrafię śpiewać, ale umiem się wydzierać. I zajebiście! Przecież jest tyle rzeczy, o których można krzyczeć. Co chwilę na ulicy jesteś zaczepiana przez jakiegoś obleśnego typa, którego nie znasz – to wystarczający powód, żeby być wkurwioną i krzyczeć. Ktoś traktuje cię jak gówno, szef w pracy poniża. Jest tak wiele rzeczy na świecie, przez które masz ochotę krzyczeć…

Chciałabym, żeby wszystkie dziewczyny wiedziały, że mogą robić to, co ja. Jeśli chcesz śpiewać – kurwa śpiewaj. Chcesz grać na perkusji, gitarze – rób to. Nigdy, nigdy nie daj sobie wmówić, że czegoś nie możesz. I nigdy nie mów tego sobie samej.

Ostatnio coraz częściej mówi się też na temat parytetów płciowych w muzyce, na przykład w lineupach festiwali. Jakie jest Twoje stanowisko?

Kwestia jest taka, że nie chcę być oceniana przez pryzmat czegoś, na co nie miałam wpływu. Nikt mnie nie spytał, czy chcę być mężczyzną, czy kobietą. Rozumiem fakt, że kobiety walczą o równość. Ale wolę być oceniana jako ktoś, kto robi dobrą muzykę, niż być traktowana wyjątkowo ze względu na swoją płeć. To bardzo protekcjonalne!

Jeżeli ludzie mieliby nas bookować na festiwalach, bo nie urodziłam się facetem, to znaczy, że w ich opinii mój zespół może być słaby, ale mają obowiązek zapełnić line-up kobietami. Nie chce takiego traktowania! To muzyka powinna być na pierwszym miejscu.

Z drugiej strony zajebiste jest to, że ludzie zwracają społeczeństwu uwagę na rzeczy, które przechodzą niezauważone. Prawda jest taka, że w zespołach jest mnóstwo genialnych kobiet, które dzięki takim ruchom mają większą szansę na bycie odkrytymi.

Oczywiście my, jako kobiety, musimy pracować ciężej, żeby się wykazać. Ale ja chcę być przykładem tego, że to, czy jesteś kobietą, czy nie, nie ma znaczenia. Jeśli robisz coś dobrze, rób to kurwa najlepiej, jak potrafisz. Chcę, żeby moja muzyka była odbierana jako dobra muzyka. Nie „dobra, jak na dziewczynę”.