Zdarza mi się czasami nie rozumieć współczesnego świata. Tego, jak jest skonstruowany, jakie prawa nim rządzą oraz co tu się tak naprawdę odpierdala. Bywają momenty, podczas których wydaje mi się, że wszystko już tak bardzo było, że każda nowość jest tylko przeżutym kawałkiem wymiocin, które dawno temu były odchodami zapomnianej cywilizacji. Swoiste odpadki zamierzchłych czasów. Koprolit minionej ery…

Weźmy takie kino – jesteśmy atakowani bezwartościową blockbusterową papką dla milenialsów, którzy potrzebują non-stop akcji i nieskomplikowanej fabuły przez bite dwie godziny, bo inaczej jest szansa, że kiedy zabraknie wybuchów na ekranie, to odwróci ich uwagę komunikat na smartphonie. Remaki starych filmów to jakieś 50% nowości kinowych, następne kilkanaście procent to kolejne części hitów sprzed kilkunastu lat. Pomysły się kończą? Niekoniecznie. Zmieniła się po prostu uwaga ludzkości. Oryginalne scenariusze muszą być spychane na bok, bo mogą nie mieć szansy sprzedać się tak dobrze jak odgrzewane kotlety. A kiedy słyszę jak planowane są nowe wersje „The Crow” lub „Memento”, to czuję, jak zaczyna drżeć mi palec na przycisku „zniszcz świat” i zamykam powoli oczy w nadziei, że niedługo to się może wszystko skończyć…

To samo się tyczy seriali, sukces tych bardzo dobrych otworzył drogę do tysięcy średnich scenariuszy tasiemców, ciągnących się bez ładu i składu przez kilka sezonów. A alternatywa dla telewizji, czyli platforma Netflix, która miała dać ludzkości coś innowacyjnego i świeżego, serwuje głównie produkcje klasy B, które w zwykłej telewizji zginęłyby pod natłokiem mnogości kanałów i całego abecadła jakości podobnie gównianej treści. Gdzie ta rewolucja, bo chyba jej nie zauważyłem?

W muzyce można zauważyć podobną tendencję. Wszystko, co było ważne i mądre zostało powiedziane przed rokiem 2000, teraz mamy tylko mało odkrywcze próby wymyślenia czegoś nowego w gromadzie subkategorii muzycznych. Gatunki mieszają się, tworząc nowe twory, które są niewystarczająco dobre, żeby je zaliczyć do istniejących rodzajów muzyki oraz nie na tyle interesujące, żeby miały swój wpis na Wikipedii. Nie zrozumcie mnie źle – uwielbiam crossovery, momenty, w których punkowa zadziorność miesza się z melancholią tworząc Post-punk, mroczna wrażliwość parzy się z horrorem tworząc Death Rock a elektronika spotyka bezduszne dźwięki z budowy rodząc muzykę post-industrialną. To są dźwięki, dla których warto żyć.

To żadna tajemnica, iż jestem fanem muzyki nietuzinkowej, uwielbiam, kiedy ktoś wychodzi poza ramy sztywnego gatunku i eksperymentuje bez ustanku. To świadczy zawsze tylko na korzyść muzyka, bo nie ma nic gorszego niż stagnacja i powtarzanie się w nieskończoność.

 Jednak spoglądając leniwie na współczesne trendy stwierdzam, iż jestem chyba przeżytkiem minionej ery.

Ostatnią nowością gatunkową na jaką się załapałem to ścieżka dźwiękowa do filmu „Spawn”, gdzie starły się ze sobą światy spod nazwy Industrialu, Rocka Alternatywnego oraz Elektroniki. A był to rok 1997… Jak na dłoni widać, że nie nadążam za tym, co się dzieje.

Wiele wspaniałej muzyki nie powstałoby, gdyby nie próby mieszania gatunków muzycznych. O ile świat byłby uboższy, gdyby różnoracy muzycy nie wpływali na siebie nawzajem i nie kombinowali w związku z tym z własną twórczością? Jak wiele by nas ominęło? Jak wiele rzeczy nie miałoby szansy ewoluować i dotrzeć w ten sposób do naszych uszu? Podejrzewam, że zostalibyśmy bezpowrotnie pozbawieni wielu dźwiękowych rozkoszy.

I znowu spróbujcie to zrozumieć – nie jestem tym przegranym typem, który dzierży ze sobą flagę z napisem „kiedyś to było lepiej” gdzie tylko się pojawi. Zdarzają się wciąż rzeczy fajne i ciekawe, i mimo iż nie tak ciekawe jak w przeszłości, potrafię rozpoznać własny młodzieńczy entuzjazm i wiem, że nic nie będzie w stanie poruszyć tych strun w mojej duszy, jak to miało miejsce za lat pacholęcych. Jednak wciąż z dziecięcą ciekawością spoglądam w przyszłość, licząc, że pojawi się jeszcze kiedyś coś, co przeniesie mnie za swoją sprawą w inną rzeczywistość.

Co mnie jednak nurtuje w tym momencie najbardziej to to, czy świat bardzo by ucierpiał, gdyby nie powstał zespół, który jest bohaterem dzisiejszego kazania?

Co dokładnie działo się w głowach tych Cholos, kiedy postanowili nadać gangsterskim rapsom nieco gotyckiego sznytu? Tak bardzo nie potrafię tego zrozumieć, iż podczas projekcji łapię się na tym, że szczypię się w ramię, by sprawdzić, czy czasami nie śnię albo wyobrażam sobie, że oglądam w tym właśnie momencie jeden z odcinków „Tim & Eric Awesome Show, Great Job!”. Absurd goni absurd w każdym kolejnym wersie a w połączeniu z muzyką tych O.G.’s całość dodaje nowego znaczenia wyrażeniu „ja pierdolę”. Mój pierwszy raz z ich twórczością był tak ciężką banią, iż skondensowany strzał z wszystkich odlotów, które w życiu przeżyłem, nie miałby takiej siły ognia jak te kilka minut sam na sam z „Prayers”.

Jarają się goci, jarają się wytatuowani latynosi, jarają się pitchforki, jarają się hipsterzy. A ja z niedowierzaniem kręcę głową i zastanawiam się, co będzie następne? Kto i kiedy wpadnie na pomysł, żeby połączyć Reggae z Industrialem? Kiedy nadejdzie czas na gatunek taki jak Black Metal Ska? Sludge Drone Disco? Bossa Nova Mathcore? Kawaii Blues Tekno? A jeśli to już istnieje, to proszę mnie pozostawić w bezpiecznym kokonie mojej nieświadomości, gdyż nie wiem czy moja głowa jest w stanie przyjąć więcej…

 

 

Posted in Artykuł, Muzyka, News, VideoTagged , , , ,