Tęskniliście trochę za swym ukochanym słowem Bożym? Podczas chwil głuchej ciszy z mojej strony nadzieja w końcu uleciała z waszych serc i zastąpiła ją czarna dziura rezygnacji i umysłowego odrętwienia? Każda kolejna niedziela dłużyła wam się w nieskończoność w oczekiwaniu na nowe nauki, które nigdy nie nadchodząc, sprawiały z tygodnia na tydzień, że wasze życia wydawały wam się coraz mniej wartościowe, nijakie i do niczego? Miejmy nadzieję, że tak.
W końcu jednak cud się wydarzył i wybawienie zapukało nieśmiale do waszych drzwi.
Powód, dla którego tak się dzieje jest mimo wszystko dość prozaiczny – summer time, ultra gorąco, mózgi parują i produkują nadprogramową ilość myśli i w końcu mogłem znaleźć chwilkę w moim niezwykle napiętym grafiku, żeby podzielić się z wami kolejną porcją wyśmienitego mózgotrzepu wyznaczającą, mam nadzieję, nowy kierunek na nieuniknionej drodze ku zagładzie ludzkości poprzez doświadczenia audio wizualne.
Dzisiejszą homilię sponsoruje coś, co na pozór mało ma wspólnego z naukami Chrystusowymi, aczkolwiek w niektórych tekstach na pewno można doszukać się różnych odmian słowa „Bóg” a poniektóre z piosenek to po prostu lekko zmienione wersje pieśni znanych nam z dzieciństwa spędzonego co niedzielę w domu bożym z rodzicami u boku. Gdyby poświęcić choć chwilę temu zagadnieniu, to jeśli byłaby możliwość przekazania zapisu nutowego takiej piosenki katechetce z gitarą, to śmiem twierdzić, iż nagrania te dostałyby zaraz nowe życie, wtapiając się niepostrzeżenie w każde spotkanie sakramentalne niczym nieświadomemu tłumowi zebranemu na nabożeństwie, wzbogacając je jeszcze pięknymi melodiami i co najważniejsze, tekstami wysławiającymi swe uwielbienie dla Pana Wszelkiego Stworzenia. Nieważne w tym momencie którego, podpiąć można w sumie pod to wszystko. To zależy tylko od punktu widzenia.
Skupmy się jednak na dzisiejszym klipie. A raczej na tym niesamowitym teatrze niedorzeczności, którym jest ten teledysk. Obraz ten tak bardzo spaczył mój umysł w dzieciństwie, iż odwiedzając Norwegię kilka lat temu miałem rzeczywiste obawy, czy aby nie cały odcinek leśny tego skandynawskiego landu jest przepełniony biegającymi po formacjach skalnych panami w getrach, o długich, kruczoczarnych włosach oraz wymalowanych tłustymi farbkami twarzach, pieczołowicie szarpiących struny gitar, które nie mają możliwości być podpiętymi do żadnych wzmacniaczy. Jeśli tutaj brzmi to niedorzecznie, to wstrzymajcie się z oceną do momentu, w którym nie odpalicie klipu. Wtedy robi się naprawdę dziwnie. Kilka scen powinniście wspomnieć w swoich głowach na łożu śmierci. Bo to zostaje z wami na zawsze. Na dobre i na złe. Nie ma tu cienia uśmiechu, zero ironii ani nawet krztyny podtekstu. Dostajesz to, co widzisz. A jest tego sporo.
Nie mam pojęcia, w jakim alternatywnym uniwersum Black Metal mógłby być moim ulubionym gatunkiem muzycznym, bo nie jestem w stanie przetrwać więcej niż kilka wybranych kawałków tej kojącej duszę muzyki. Choć muszę przyznać, iż wyśmienicie się do tego gotuje obiady. Polecam. Chociażby z tego względu należy się Immortal szacunek. A druga sprawa to jako alternatywna młodzież w swoim landzie to nie lada wyczyn, żeby móc wyrwać się z typowego norweskiego marazmu, od hektolitrów alkoholu wypijanych na kutrach rybackich bądź platformach wiertniczych, samobójstw popełnianych z wąskich skał fiordów, trolli mieszkających pod mostami, zbliżającego się wciąż Ragnaröku i chorób psychicznych spowodowanych brakiem wystarczającej ilości światła słonecznego. To wszystko, a nawet i więcej udało im się pokonać tylko tym jednym klipem.
Choć z drugiej strony może jeszcze raz odpalę sobie „Blashyrkh” dla całkowitej pewności…
Ulubione momenty:
nieogar podczas 00:14
sens istnienia w 03:32
i najważniejsza scena oczywiście dokładnie od 04:00.