Przed koncertem Cold Cave w warszawskim Pogłosie spędziłem kilkanaście minut z jego liderem – Wesleyem Eisoldem. Gdyby to jednak zależało tylko od niego, rozmawialibyśmy pewnie do teraz. Przed Pogłosem spotyka mnie niecodzienny widok. Olbrzymi autokar zaparkowany na trawniku przy samym wejściu sugeruje, że na koncert przyjechał zespół inny niż większość tam występujących. Umówiony na wywiad z liderem Cold Cave – Wesleyem Eisoldem, pukam w towarzystwie jednego z organizatorów do drzwi maszyny. Otwiera je jeden z towarzyszy artysty. „Dziecko poszło właśnie spać. Daj Wesowi pięć minut i Cię wpuszczę”. Jak rzekł, tak zrobił. Po pięciu minutach siedzę przy stole z niezwykle sympatycznym, wyluzowanym i gadatliwym Eisoldem. Gdzieś nad nami śpi jego malutki syn. Zdecydowanie nie mam do czynienia ze stereotypową gwiazdą rocka.
Jak Ci mija ostatni dzień trasy?
Świetnie. Ale szkoda, że już się kończy. Mogłaby nigdy się nie kończyć.
Serio? Spodziewałem się, że będziesz wyczerpany.
Naprawdę! Ta trasa jest świetna!
Wczoraj w tym samym klubie grał zespół Merchandise. Znasz ich?
Jasne.
Macie ze sobą coś wspólnego. Wiesz co?
Chyba nie. Co masz na myśli?
Tak samo jak oni, macie swoje korzenie w hardcore punku, chociaż gracie rzeczy bliższe post punkowi i new wave. To ostatnio chyba częsta sytuacja, biorąc pod uwagę takie zespoły jak Ceremony czy The Black Queen. Skąd taka zmiana? Co łączy te gatunki, że tak często między nimi przechodzicie?
Wydaje mi się, że w czasach przed internetem, w których się muzycznie wychowywałem, gdy byłeś aktywnie zaangażowany w scenę punkową czy hardcore punkową, podejrzanym było lawirowanie między gatunkami czy stylami i granie innej muzyki. Ludzie podważali Twoją szczerość czy zaangażowanie w życie tej sceny, jeśli muzycznie oddaliłeś się od niej za daleko. Dzisiaj, w dobie internetu, jesteśmy zalewani informacjami i mamy dostęp do różnych, wspaniałych typów muzyki. To byłoby głupie, dla niektórych z nas, aby kurczowo trzymać się jednego stylu, kiedy na co dzień słuchasz też czegoś innego. Gdy zakładałem swój pierwszy zespół – American Nightmare – żaden z nas nie słuchał już hardcore’u, ale w tamtym czasie i miejscu, jeśli byłeś nastolatkiem i chciałeś tworzyć, grać koncerty i poznawać ludzi, którzy robią to samo, a zarazem być szczerym z tym co czujesz, musiałeś znaleźć się gdzieś w obrębie punku. I tak właśnie było w moim przypadku, ale to nigdy nie była jedyna muzyka, której słuchałem.
Nie chcę tego nazwać „wędrówką”, bo to by było strasznie pretensjonalne, ale wydaje mi się, że moje zespoły – American Nightmare, Some Girls czy Cold Cave były dla wszystkich, które wymieniłeś, pewną inspiracją. Znam ich wszystkich osobiście, to świetni ludzie, ale nieco ode mnie młodsi. Nie twierdzę, że mnie skopiowali, ale musiał znaleźć się ktoś, kto utorował im drogę. Myślę, że ten mały hardcore’owy świat dookoła mnie stał się ważną częścią ich muzyki. I to niezależnie od tego, czy lubią American Nightmare. Po prostu wszyscy się znamy. Byłeś wczoraj na koncercie Merchandise?
Pewnie. To w ogóle niezły zbieg okoliczności, że gracie w tym samym miejscu dzień po dniu.
Tak! W ramach tej trasy, a także poprzedniej – w Stanach Zjednoczonych – mijamy się tak w odstępie dnia lub dwóch z dwoma zespołami – Merchandise właśnie i… Mayhem! [śmiech] W każdym pieprzonym klubie!
O ile się nie mylę to będzie Wasz pierwszy koncert w Polsce od czasu, kiedy supportowaliście Nine Inch Nails.
Dokładnie. I to był nasz pierwszy raz w Waszym kraju.
Graliście wtedy w…
Spodek! Tak! Szalone miejsce.
Dzisiaj z kolei zagracie w znacznie mniejszym Pogłosie. Odczuwasz różnicę? Wolisz te wielkie koncerty, czy jednak takie bardziej kameralne?
Nie mogę powiedzieć, że jakieś wolę. Tamto to był świat Nine Inch Nails. To jest nasz świat. I są one różne. Ale czasami dobrze jest się przenieść na chwilę do rzeczywistości innych ludzi, chociaż w tamtej czułem się trochę nieswojo. Cała tamta trasa była świetną zabawą, bo w przeciwieństwie do regularnych tras nie musieliśmy się niczym stresować. Ich ludzie załatwiali wszystko za nas. Amy [żona Wesa i jego sceniczna partnerka] i ja tylko pojawialiśmy się w umówionym miejscu co dwa dni i graliśmy przez pół godziny. To było jak wakacje, na których co wieczór mogliśmy oglądać Nine Inch Nails i pokazywać się tysiącom ludzi, którzy nigdy o nas nie słyszeli. Za każdym razem oglądało nas od 5 do 25 tysięcy ludzi. Zyskaliśmy w ten sposób garstkę – może nie tysiąc, ani nawet pięciuset, ale garstkę – ludzi, którzy stali się naszymi wiernymi fanami. Mogli wtedy zobaczyć zespół, którego nigdy nie słyszeli ze świadomością, że ich ulubiony wykonawca wyznaczył go do zagrania przed sobą. Dzisiaj przychodzą na nasze samodzielne koncerty, co jest naprawdę cudowne.
Wspomniałeś o wakacjach. Przejrzałem Twój profil na Instagramie i mam wrażenie, że ta trasa to jedne wielkie rodzinne wakacje.
Tak wygląda nasze życie. Nie chcemy ograniczać się tylko do koncertowania. Chcemy robić wszystko naraz! Staramy się grać w miejscach, w których nigdy nie byliśmy i zawsze zapewniamy sobie dzień wolny, żeby trochę pozwiedzać. Wiesz, jeżdżę w trasy od wielu lat i z reguły oznaczało to upychanie się do jakiegoś gównianego vana, aby dojechać do klubu, który z reguły znajduje się w niezbyt ciekawej okolicy. Nic w ten sposób nie zobaczysz. Okazuje się, że byłeś we wszystkich najciekawszych zakątkach świata i nic nie zobaczyłeś. Dlatego teraz staramy się wykorzystać trasy koncertowe w pełni. Żyjemy bardzo daleko stąd, więc zorganizowanie trasy to chyba najlepszy sposób na zobaczenie tych miejsc.
Udało się zobaczyć coś w Warszawie?
Nie, nie, nie. Niestety nie. To strasznie do dupy, ale przyjechaliśmy tu około południa i przez cały czas lało. Wybraliśmy się jednak na pobliski cmentarz [Powązki]. Zrobiliśmy tam sobie szybką sesję zdjęciową [śmiech]. Swoją drogą sesje na cmentarzach są całkiem spoko, ale zawsze mam poczucie, że mogę kogoś urazić, a bardzo tego nie chcę. Byłeś na tym cmentarzu?
Pewnie. To jeden z najważniejszych cmentarzy w Polsce.
Jest przepiękny! Ale to niestety wszystko, co zobaczyliśmy w Warszawie.
Przez przypadek odpowiedziałeś już na moje kolejne pytanie. Nieczęsto widujemy zespoły, które jeżdżą w trasy po całym świecie nie promując przy tym żadnego nowego albumu. Wy jednak robicie to regularnie. Teraz rozumiem, że chodzi o miłość do podróżowania.
Przede wszystkim lubimy grać muzykę. I żadne z nas nie uważa, że musisz wydać nowy album, żeby móc grać muzykę. Ciągle dostajemy oferty i ciągle z nich korzystamy. Złapaliśmy się kiedyś na ten nudny cykl, w którym przez pół roku nagrywasz płytę, kolejne pół czekasz aż się ukaże, potem wyruszasz w dwie trasy i robisz sobie rok albo dwa przerwy. Wiele zespołów tak niestety działa. Myślę też o takich, które bardzo lubię i chodzę na ich koncerty. Jeśli jakaś kapela jest dla mnie ważna, ma na mnie jakiś wpływ, to nie obchodzi mnie czy wydała jakiś album – chcę ich po prostu zobaczyć. My też mamy bardzo oddanych fanów. Możemy nieustannie być w trasie, bo ludzie wciąż przychodzą na nasze koncerty. Staramy się ciągle odświeżać nasze koncerty. Dodajemy do nich jakieś szczegóły, zmieniamy piosenki… Ja po prostu nigdy nie chciałem czekać na album, żeby móc wyruszyć w trasę, wiesz?
Niemniej przeczytałem gdzieś, że w tym roku w końcu wydacie kolejny pełnoprawny album. Czy to aktualne?
Chyba tak. Mam taką nadzieję, bo ten czas tak szybko leci… [śmiech] Gdybym tylko miał możliwość zrobienia dokładnie tego, na co mam ochotę to wróciłbym do domu po tej trasie i dokończył ten album. On już jest praktycznie skończony – brakuje w nim kilku małych części. Najwyższy czas wydać pełnoprawną płytę, ale jeśli mi się to teraz nie uda to dalej będę wydawał pojedyncze utwory. Wszystko, żeby dalej iść do przodu. Nie chciałbym, żeby uwaga skupiona wokół zespołu zaczęła się rozmywać. Nie chcę robić nawet rocznej przerwy. Wiesz, jak wydałem swój ostatni prawdziwy album, czyli „Cherish The Light Years”, to promocja, presja ze strony wytwórni… Cały ten tradycyjny sposób wydawania albumów nie zdał egzaminu. W moim odczuciu te utwory nie dotarły do ludzi, którym mogłyby się spodobać. Scena hardcore’owa, która ukształtowała Cold Cave, jeszcze nie załapała takiej muzyki, natomiast ludzie słuchający zespołów, które mnie inspirują, czyli New Order, Depeche Mode czy The Cure, nie mieli szans jej usłyszeć. A wierzyłem, że im by się spodobała. Te utwory wiele dla mnie znaczyły i myślałem, że tak samo mogą oddziaływać na innych. Nie chciałem pogodzić się z porażką. Nie chciałem wydać płyty, która nie dotarła do nikogo, aby potem zrobić sobie dwa lata przerwy i spróbować jeszcze raz. Po wielu trasach koncertowych w końcu dotarliśmy do tych ludzi.
Jest pewien rodzaj desperacji wśród zespołów, które spotykamy na swojej drodze. Chcą one z każdą płytą wskakiwać na wyższy poziom niż na poprzedniej. Staje się to w końcu jedynym celem tworzenia nowej muzyki. „Wiesz, zagraliśmy w jakimś klubie dla iluś osób, więc spróbujmy teraz zrobić coś, żeby za jakiś czas zagrać dla większej liczby”. To jak jakaś porąbana gra, w którą wiele osób się łapie.
Czy możesz w takim razie uchylić rąbka tajemnicy, co usłyszymy na nowym albumie? Od wydania ostatniego zostałeś ojcem. Wielu artystów twierdzi, że takie wydarzenie ma ogromny wpływ na ich twórczość. Możemy zatem spodziewać się czegoś lżejszego i szczęśliwszego? A może oddzielasz życie prywatne od artystycznego?
Na pewien sposób narodziny dziecka zmieniają wszystko. Wydaje mi się jednak, że cały mój pomysł na muzykę opiera się na idealizmie i próbie ukazywania życia takim, jakim chciałbym żeby było. Chcemy pokazywać ideę piękna w świecie, który nie zawsze jest piękny. Chcemy przyznawać, że nie zawsze łatwo jest się na nim trzymać ze świadomością, że dookoła nas jest wiele dobra, ale też wiele zła. Ciągle też szukamy odpowiedzi dotyczących naszej egzystencji. Nie sądzę, żeby takie idee odchodziły wraz z nastąpieniem takiej zmiany, jak narodziny dziecka. Wydaje mi się wręcz, że taka sytuacja tylko je wzmaga. Tak sobie myślę, że mój osobisty świat jest dosyć mały i nie wpuszczam do niego zbyt wielu ludzi. A gdy rodzi Ci się dziecko, stajesz się jeszcze ostrożniejszy i świadomy zła na świecie. W związku z tym jego narodziny sprawiły, że poczułem się szczęśliwszy w moim osobistym życiu, ale zdecydowanie nie w życiu artystycznym.
Słyszałem też o planach na nową płytę American Nightmare.
Tak. Wydaje mi się, że coś z tego będzie. I jak się uda to mam nadzieję, że zagramy tutaj koncert. Nigdy się to nam nie udało, choć raz byliśmy blisko. Mieliśmy grać tu na naszej ostatniej – odwołanej trasie. Nie rozmawialiśmy jeszcze o szczegółach, ale na pewno coś zrobimy.
Mamy w Nachspiel tradycję, że pytamy każdego artystę, z czym kojarzy mu się to słowo. Co przychodzi Ci do głowy, kiedy je słyszysz?
Nie znam dokładnego tłumaczenia, ale brzmi jak „Nocna zabawa” [Śmiech]. Nocne życie?
Ach. Prawie trafiłeś w dosłowne tłumaczenie. To „Afterparty”. Swoją drogą prowadzę w Nachspiel cykl, w którym prezentuję młode, raczej nieznane zespoły. Może natrafiłeś na jakiś, który chciałbyś zarekomendować?
Na tej trasie? Chyba nie. Tak naprawdę dopiero dzisiaj mamy prawdziwy support. Dotychczas grali przed nami Dje. Jeszcze wcześniej supportowało nas Drab Majesty. Ich płyta jest całkiem spoko. Nawet poza trasą nie mam do polecenia nic naprawdę nowego. Mój umysł ciągle jest opanowany przez te same rzeczy, których słuchałem jako dzieciak. Jestem pod tym względem niezwykle lojalny. Mam taką dziwną przypadłość, że nie potrafię emocjonować się muzyką powstającą aktualnie, bo sam gram. Czasami całkiem spodoba mi się jakiś zespół, posłucham go aż dotrę do momentu, w którym sam zrobiłbym coś inaczej i to mnie odrzuca. Czuję się bezpiecznie słuchając tych samych zespołów co w dzieciństwie – The Cure, Depeche Mode, New Order, The Smiths. Nawet jeśli coś zrobili źle, to nie czuję się zawiedziony, bo to już się po prostu wydarzyło, kiedy byłem młody i łatwiej mi to było zaakceptować. Wydaje mi się, że gdy sam tworzysz muzykę, odbierasz ją po prostu… inaczej. Dzisiaj wiele zespołów sztucznie poklepuje się nawzajem po plecach. Staram się trzymać od tego z daleka. Nawet jak lubię jakiś zespół, to staram się go za dobrze nie poznawać. Wydaje mi się, że w normalnych życiach ci ludzie robią rzeczy, które mogą zrujnować moje wyobrażenie o nich.