„Przed chwilą poszedł zrobić sobie power nap i wrócił dokładnie po piętnastu minutach – uśmiechnięty i gotowy do wywiadów. Dokładnie tyle powinien trwać power nap, nie?” – powiedział mi Tony – człowiek odpowiedzialny za przebieg wywiadów przed koncertem w Hybrydach – kiedy tylko mnie zobaczył. Tak, J. Willgoose, Esq. – założyciel i lider Public Service Broadcasting wydaje się być bardzo precyzyjnym typem. Jednocześnie jednak potrafi też być bardzo zabawny i – przede wszystkim – interesująco mówi. Przekonacie się o tym z poniższego wywiadu.

[YOU CAN ALSO READ IT IN ENGLISH]

Jak Wam idzie ta trasa?

Dobrze… Europa jest trudna, wiesz? Wielkie podróże, wielkie odległości, spore przedsięwzięcie. Dziwne, że możesz pojechać w jakieś miejsca i zagrać dla naprawdę dobrej publiczności, a potem wrócić tam po roku i wręcz przeciwnie. To nie ma żadnego sensu. Byliśmy w kilku nowych miejscach tym razem, jak Stockholm, Bochum, Malmo i wczoraj Lipsk, więc to cięższa praca w kwestii liczb, bo graliśmy w tych miejscach pierwszy raz.

Macie poczucie, że te publiczności reagują na Waszą muzykę tak samo, jak brytyjscy fani? Wasza warstwa „tekstowa” jest bardzo brytyjska. My np. ciągle palimy prawie wyłącznie węglem.

To może dać wszystkim nieco powietrza, ze względu na zetknięcie z czymś nowym i może im się bardziej spodobać. Nie wydaje mi się na pewno, żeby  to jakoś szkodziło. Graliśmy też w miejscach, w których już wcześniej byliśmy i odbiór naszej muzyki był tam już troszkę inny. Wydaje się, że ludzie znają już naszą muzykę i angażują się w nią na większym poziomie. No i podoba im się jeszcze bardziej, jak zrozumieją ją i trochę w nią wejdą. To satysfakcjonujące z naszej perspektywy. Przykładowo – Berlin dwa dni temu i Berlin rok temu. Publiczności są dziwne. Możesz zagrać pięć dni z rzędu w jednym miejscu i uzyskać pięć różnych reakcji. Nasz pierwszy raz w Berlinie był bardzo „chłodny”. Odczuwało się pewien, wiesz, dystans między publicznością a nami. A dwa dni temu byli po prostu szaleni! Hałas, energia od pierwszych do ostatnich rzędów. Wszyscy się poruszali. Tak, wydaje się, że jest inny poziom zaangażowania, kiedy ludzie już zrozumieją, czym jest nasza muzyka.



Skoro jesteśmy przy rozumieniu warstwy tekstowej – czujesz się bardziej muzykiem czy dokumentalistą?

Mam bardzo dziwną, ale interesującą pracę – tworzenie muzyki w ten sposób. Niezbyt wiele osób się podejmuje czegoś takiego i pewnie mają ku temu dobry powód. Zdecydowanie bardziej czuję się muzykiem, chociaż mam problem z określaniem się w ten sposób, ponieważ technicznie nie jestem zbyt mocny i mam kompleks niższości, kiedy gram z prawdziwymi muzykami (Śmiech). Nie umiem czytać muzyki, ani zapisywać jej nutowo. Ale w moim przypadku dochodzi jeszcze ten dodatkowy poziom robienia researchu przed każdą płytą i czekania aż ona… Wiesz, przy ostatniej płycie [Every Valley] – składanie jej do kupy, ściągnięcie współpracowników, ogarnięcie materiałów archiwalnych, sama historia, gdzie ją nagrać, jak wyprodukować… To było wielkie przedsięwzięcie dla nas a szczególnie dla mnie, ale było bardzo interesujące i satysfakcjonujące. Duże wyzwanie, co jest bardzo dobre. No i trudne.

A jak głębokie są Twoje poszukiwania materiałów?

Całkiem głębokie. Szczególnie przy ostatniej płycie. Jak robiłem „The Race for Space” – przedostatnią płytę – większość rzeczy na ten temat była powszechnie wiadoma. Wiesz, masz dostęp nawet do szczegółowych transkrypcji każdej misji Apollo, więc możesz skupić się na pojedynczych fragmentach i je wykorzystać. Ale kiedy musisz się wybrać do małej biblioteki w południowej Walii, tak jak ja i odsłuchać te wszystkie kasety…Wiesz, to jest wywiad z jedną osobą, to z inną, to trwa dwie godziny, to kolejne trzy… Nie da się tego obejść. Musisz po prostu usiąść i wszystko przesłuchać. Było dużo roboty przy tym albumie, ale za każdym razem jak znajdziesz jakiś malutki samorodek materiału, który ostatecznie trafi na płytę, jest to coraz bardziej satysfakcjonujące.



Zaczynasz od tego, czy najpierw powstaje muzyka?

To się dzieje w miarę równolegle. Zawsze zaczynam od jakiegoś małego, początkowego researchu, żeby mieć jakąś ramową strukturę i podstawę do pracy, żeby rozumieć nad czym tak naprawdę pracuję. I zawsze jest też kilka muzycznych pomysłów, które się gdzieś przewijają. Wiesz, jak np. gramy soundcheck i wpadnie mi do głowy coś nowego i myślę sobie: „Ok, możesz tego użyć. To będzie dobrze pasowało, jeśli wykorzystasz to we fragmencie o tym i o tym”. Potem zaczynamy robić dema i ruszam z poszukiwaniami materiału w tym samym czasie. Część piosenek jest dopracowana w całości w mojej głowie i zwykle wychodzą dokładnie tak, jak chciałem. Są jednak inne piosenki, jak „They Gave Me a Lamp” z „Every Valley”. Napisałem do niej całą muzykę, ale nie miałem żadnego materiału. Wiedziałem, o czym ma być, ale nie trafiłem na żadne materiały archiwalne na ten temat, więc zacząłem się stresować: „Gdzie ja znajdę takie rzeczy? Muszę znaleźć kogoś, kto opowie mi o tych grupach kobiet”. W efekcie muzyka była gotowa, zanim znalazłem odpowiednie archiwa, ale ostatecznie udało się i wszystko zebrało się do kupy.

Czyli wydaje się, że posiadanie muzyki przed materiałami jest większym wyzwaniem.

Tak, może tak być, ale to tak 60 do 40. Wiesz, nasza najbardziej znana i pewnie najlepsza piosenka – „Go!” – powstała w odwrotny sposób. Miałem cały materiał i wiedziałem, co chcę z nim zrobić. Zbudowałem ją wokół tego. Powstała o tak! [strzela palcami] Ale to nie zdarza się zbyt często. Ale jak już się zdarzy, musisz to docenić.



Czy jest jakiś temat, którego byś się nie podjął?

Rozmawiałem z kimś ostatnio i próbował mnie wręcz zmusić do zrobienia czegoś o Auschwitz. I jak ważny temat by to nie był, wiesz, my spędzamy z tym materiałem w głowach o wiele więcej czasu niż ktokolwiek inny. To my będziemy go grali tak długo, jak będziemy zespołem, więc bardzo trudno jest poświęcić się czemuś tak brutalnie przejmującemu, jak ten temat. Nie ma w nim żadnego światła. Nawet w temacie kopalni węgla udało nam się pokazać trochę światła i trochę cienia – część rzeczy jest budująca, część smutna. Ale nie wyobrażam sobie czegoś takiego w temacie Auschwitz i tym podobnych. To samo z bombami – Hiroshima i Nagasaki – można odnieść się do bardzo wielu ważnych rzeczy w tym temacie i na pewno byłoby to bardzo interesujące podczas pracy nad materiałami, ale myślę, że poza tym byłoby to mentalnie niszczące.

Na ostatnim albumie więcej jest odniesień do polityki. Czy to było dla Was trudne?

Cóż, na pewno ryzykowne. Nie wiesz, jak duża część Twojej publiczności natychmiastowo się zniechęci. Myślę, że nasi fani są raczej inteligentni i zaangażowani kulturowo i nawet jak nie zgadzają się w stu procentach ze wszystkim, co im prezentujemy to nie mam poczucia, że ich tym tłuczemy. Zawsze zostawiamy trochę miejsca na własne wnioski i interpretacje. Staramy się też unikać wielkich klisz, więc nie znajdziesz na ostatniej płycie ani słowa o Margaret Thatcher, itp. Nie ma tu dużych, kontrowersyjnych figur, ponieważ chcieliśmy się skupić na zwykłych ludziach, których dotknęła wielka polityka. Niemniej, jest to bardzo polityczna rzecz – zrobić taki album. To ryzyko, ale wiesz, ja nigdy nie oczekiwałem, że ten zespół będzie czymś. Że stanie się na tyle duży, żeby ludzi obchodziło, co mam do powiedzenia. Na pewno nie spodziewałem się, że zagramy w Brixton Academy, która zawsze była moją wymarzoną sceną. Ale zrobiliśmy to! I kiedy robisz coś takiego, zastanawiasz się: „Po co to robimy? Czy tylko dlatego, że chcemy grać na większych scenach i nie obchodzi nas nic więcej, czy może dlatego, że mamy coś większego do powiedzenia i myślimy, że nasza publika będzie chciała pójść w to z nami?”. I myślę, że w naszym wypadku jest to mniej więcej to drugie rozwiązanie – zdaliśmy sobie sprawę, że mamy głos, mamy mikrofon i mamy obowiązek podjęcia się takiej odpowiedzialności.



Brzmi punkowo!

Myślę, że nie jesteśmy punkowym zespołem, ale zdecydowanie jesteśmy DIY. Na początku wydawaliśmy się we własnym labelu. Graliśmy ogromną ilość koncertów. Nie było za naszymi plecami żadnego wydawcy, żadnych dużych pieniędzy, tylko poczta pantoflowa, trochę piosenek w radiu i koncerty, koncerty, koncerty, koncerty, koncerty. I do tej pory nie ma muru między nami a publicznością, chociażby w takiej kwestii, że – poza naszą stroną internetową – to my sami prowadzimy swoje media społecznościowe. Jak ktoś zadaje nam tam pytanie,  staramy się raczej odpowiadać jako zespół, aniżeli budować mur. Kierujemy się etyką DIY. I to prowadzi do tego samego – bycia szczerym jako zespół i brania poważnie odpowiedzialności za to, że jesteś w zespole, który ma swoją publiczność – to jest moim zdaniem siła również punku.

A gdzie umieściłbyś Public Service Broadcasting na scenie muzycznej? Wasz pierwszy koncert w Polsce miał się odbyć w ramach trasy z Editors.

Tak, niestety ten koncert został w ostatniej chwili odwołany i nie mieliśmy szansy go zagrać. I tak przyjechaliśmy wtedy do Warszawy, ale zamiast zagrać koncert, poszliśmy do pubu. Było spoko, ale woleliśmy zagrać koncert. A co do sceny – nie sądzę, żeby się dało. Rolą zespołów nie jest mówienie takich rzeczy. Umieszczanie zespołów w kategoriach to była robota NME. Chyba już nie istnieją, ale długo byli w tym bardzo dobrzy – tworzeniu scen – zarówno naturalnie, jak i sztucznie. Jest dużo zespołów na naszym poziomie, albo w jego okolicach, które bardzo lubimy i szanujemy, ale nie jesteśmy częścią żadnej „sceny” w tym znaczeniu. Tak naprawdę byłoby to całkiem miłe. Byłoby super! Ale ciężko o to w Londynie, który jest bardzo podzielony ze względu chociażby na jego olbrzymią powierzchnię. Powstawały małe, sceniczne „kieszonki”, jak np. wtedy, gdy Bloc Party wypłynęli w południowo-wschodnim Londynie, czy The Libertines w północnym, ale nie wyglądało to tak jak scena Television i Talking Heads w Nowym Jorku. Niestety, nie da się tego porównać.

Sprawdź nasze inne wywiady  – TUTAJ! 


Jeżeli podobają się Wam treści, jakie prezentujemy i chcecie nas wesprzeć, możecie odwiedzić nasz profil na Patronite:

Posted in WywiadTagged