Znacie to uczucie, kiedy chcecie namówić kogoś do pisania na waszym blogu, ale ta osoba zapiera się nogami i rękami twierdząc, że pisać nie potrafi i w sumie to nie ma o czym? Ale wy tak łatwo nie odpuszczacie, planujecie skomplikowaną zasadzkę, angażujecie w to wspólnych znajomych i w końcu, po kilku miesiącach męczenia, namawiania i wypisywania – udaje się Wam? Tak myśleliśmy. Poniżej typowy, zwykły tydzień Michała. A Wy co, dalej Netflix&Chill?
Ugory, Warszawa (Pogłos), 24.06.2018
Niecałe dwa lata temu otrzymałem niewielkich rozmiarów plik zawierający wielkich rozmiarów muzykę. Tylko 9 minut, dwa utwory, ale za to jakie! Nieludzkie charczenie na tle atonalnego black metalu. Ale takiego, że każdemu fanowi Burzum czy Dark Throne eksplodowałby łeb, jakby to usłyszał, a i zahartowany w bojach zwolennik Furii czy Mgły też miałby nie lada orzech do zgryzienia. Normalnie wyjcie psy! Dlaczego o tej mini epce piszę w kontekście Ugorów? Otóż dlatego, że miałem niewątpliwą przyjemność – szorstką bo szorstką, ale wciąż niewątpliwą, obejrzeć występ tego zespołu w warszawskim Pogłosie.
Z gardła wokalisty wydobywał się arsenał równie nieludzkich dźwięków co na rzeczonej epce. Zniekształcone wrzaski i wycie, nerwowe melorecytacje, chrzęszczące pomrukiwania stapiające się w jedno z nawałnicą serwowaną przez pozostałych muzyków kwintetu. Zdaje się, że cały set oparty był o utwory z najnowszego wydawnictwa Ugorów, czyli „Matko Ciszy”. Tyle że w wersji koncertowej ten materiał brzmiał agresywniej, bardziej opętańczo, straceńczo. Cała desperacja i wściekłość zawarta w tej muzyce wypełzła na wierzch zupełnie niemalże przykrywając te spokojniejsze fragmenty. Te objawiały się z rzadka pod postacią pochmurnych, smolistych dronów co i tak w zasadzie nie dawało wytchnienia.
Ugory nie są pierwszym zespołem (ani ostatnim zapewne) wywodzącym się z niezalowego środowiska, który flirtuje z black metalem. Wystarczy choćby wspomnieć Sierść, Złotą Jesień czy bardziej znane Ziółkowe Starą Rzekę czy Alamedę. Gdzie jednak tamte zespoły jedynie posilały się odpryskami tej estetyki, tam Ugory na „Matko Ciszy” czynią z niej główny środek wyrazu (choć nie jedyny). Oczywiście true schoolowi black metalowi szermierze muzykę serwowaną na najnowszym wydawnictwie poznaniaków skomentowaliby obojętnym wzruszeniem ramion, bo brzmienie dalekie jest od piwnicy, nikt z mieczem w ręku i corpse paintem na twarzy po lesie nie biega, a kościoły nie płoną. Za to Offowa hipsterka będzie zachwycona tak, jak zachwycony jestem ja.
PS: ta epka z pierwszego akapitu to Kélev, kto chce znajdzie w sieci.
Wild Books/Anatol/Order Of The Rainbow Girls, Warszawa (Młodsza Siostra), 27.06.2018
Wszyscy osieroceni przez zniknięcie Eufemii mogą już odetchnąć z ulgą i rzucić się w ramiona Młodszej Siostry. Wszystko się zgadza – ten sam Damian, te same stoły, te same krzesła, ten sam regał z kasetami, jest nawet filar przed samą „sceną”, zgadza się też duchota w trakcie trwania koncertu. I koncerty też się zgadzają. Zdaje się, że był to pierwszy gitarowy gig w tym miejscu i poza obawami, jak na hałas zareagują sąsiedzi, wszystko wypadło elegancko.
Na pierwszy ogień duet Order Of The Rainbow Girls i od razu pierwsze wow! Te dwie dziewczyny zniszczyły system! Nie wiem, czy ich set trwał nawet 15 minut, mi to wystarczyło. I nie dlatego, że było źle. Znakomity „grandżyk” gdzieś pomiędzy wczesnym Sonic Youth a wczesnym Melvins. Brakuje mi takiego brzmienia gitary na polskiej scenie. Wróć, brakowało.
Chwila przerwy i zanim zdążyłem wrócić ze sklepu z napojami chłodząco-rozweselającymi, zaczął Anatol. I z miejsca drugie wow! Po obejrzeniu występu tych trzech typów w głowie kołacze mi się pytanie – po jaką cholerę słuchać tego zjełczałego emo-gaze’u granego przez Nothing, skoro takie złoto mamy pod samym nosem? To był cios za ciosem. Taki shoegaze na noise-rockowym podwoziu, na pełnej szybkości. Dodatkowo grali z takim rozmachem, jakby to był gig na Stadionie Narodowym. Na szczęście przekształcenie się w stadionowego potwora im nie grozi.
Na koniec trzecie wow, czyli marka znana i lubiana – Wild Books. Miałem przyjemność widzieć ich trzeci czy czwarty raz w tym roku na żywo i był to najlepszy z tegorocznych występów. I nie, nie jestem ani trochę obiektywny w stosunku do tych typów i ich muzyki. Występ zagrany ze swadą i polotem, bez najmniejszej spiny, wszystko super zatrybiło. I tylko szkoda tego niezagranego koweru, bo to byłoby olbrzymie zwieńczenie wieczoru. Pierwszą wizytę w Młodszej Siostrze mam za sobą i wierzę, że nie ostatnią. Niewiele jest takich bezpretensjonalnych miejsc w Warszawie, zatem chodźmy tam, jak najczęściej się da!
Distorted Pony/Cani Sciorrì, Poznań (U Bazyla), 28.06.2018
W pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych, w trakcie eksplozji sceny noise-rockowej, byłem zatopiony po uszy w metalu. Nie poznałem wtedy ani Jesus Lizard, ani Shellac, ani Cows, ani Hammerhead i wszystkich innych tuzów tego gatunku. Siłą rzeczy ominęły mnie również koncerty tych bandów, które całkiem często w Polsce się odbywały. Spraną koszulkę Iron Maiden, kilka lat za późno, zdjąłem w końcu z grzbietu i poznałem te wszystkie wspaniałe zespoły. Niestety, większość już w tym czasie poszła w rozsypkę lub ku temu się chyliła. I na dobrą sprawę z nich wszystkich na żywo udało mi się zobaczyć tylko Shellac.
Distorted Pony do całkiem niedawna nie znałem w ogóle. I trochę na punkcie „Punishment Room” i „Instant Winner” oszalałem. Nie mogłem zatem odpuścić okazji do zobaczenia Amerykanów na żywo podczas pierwszej i jak zapowiadano zarazem ostatniej europejskiej trasy.
Klub wypełniony był mniej więcej w połowie, ale nie było tam osób przypadkowych. Każdy wiedział, po co tego wieczora stawił się w klubie U Bazyla. I otrzymał to z nawiązką. Prezentowany przez Distorted Pony chropawy noise-rock na równi podbity industrialnym brzmieniem i post-punkowym chłodem doskonale sprawdza się na koncercie. Zespół miał fantastyczne przyjęcie! I odwdzięczył się, grając koncert doskonały. Powiedzieć, że było głośno, to jakby powiedzieć nic. Ale tak być musiało, taka to muzyka. Nie do końca selektywnie, ale znowu – taka to muzyka, tak być musiało. Nikt z resztą chyba nie narzekał. Dość powiedzieć, że po regularnym secie zakończonym kapitalnym „A Fine View From The Temple” umęczony zespół został wywołany na bis. Sami muzycy byli chyba zaskoczeni tak gorącym aplauzem, ale też zadowoleni – cały koncert zgrali z uśmiechami na twarzach. Już po jego zakończeniu ochoczo rozmawiali z tymi, którzy jeszcze w klubie zostali.
Miałem przyjemność zamienić kilka słów z Davidem Uskovichem, który powiedział, że teraz skoro już wrócili do grania pod szyldem Distorted Pony, to pewnie nagrają jakąś nową muzykę i zapewnił, że ta trasa nie będzie ostatnią. Trzymam za to kciuki, bo nie odmówiłbym sobie przyjemności zobaczyć jeszcze raz ich na żywo. Możecie mi wierzyć – warto!
PS. Z kronikarskiego obowiązku trzeba odnotować, że przed Distorted Pony wystąpił włoski ansambl Cani Sciorrì – taki noise-rock po linii Unsane śpiewany po włosku. I jako rozgrzewacz, pomimo, że zagrali troszkę za długo, sprawdzili się bardzo dobrze.
Atari Teenage Riot, Lublin (Festiwal Inne Brzmienia), 30.06.2018
Jadąc do Lublina, nie miałem żadnych oczekiwań. W końcu Alec Empire nie jest już młodzieniaszkiem, w końcu wykrzykiwanie „rewolucyjnych” haseł na tle pędzącego na złamanie karku digital hard core’u trąci już myszką, w końcu ze trzy lata temu jak widziałem koncert Atari Teenage Riot, to była to smutna wiksa bez polotu… Nie miałem żadnych oczekiwań, nadziei, wyobrażeń. I dostałem obuchem w łeb. Atari Teenage Riot wymierzyli mi precyzyjny cios w ryj, po którym wciąż nie jestem w stanie się otrząsnąć.
Nawet nie ma co się rozpisywać. Ten koncert w ramach festiwalu Inne Brzmienia najzwyczajniej w świecie rozwałkował publiczność. Niemniej początek nie zwiastował tej apokalipsy. Totalnie przeciętne, około pięciominutowe edm’owe intro nie nastrajało optymistycznie. No ale jak tylko się skończyło, Alec chwycił mikrofon i się zaczęło! Cyfrowy zgiełk, cyfrowa smoła, cyfrowy atak. Nie było zmiłuj. Szaleństwo na scenie, szaleństwo pod sceną. Kolejne, wypluwane z prędkością pocisku z karabinu maszynowego hity („Activate”, „Reset”, „Revolution Action” czy mój absolutny faworyt „Destroy 2000 Years Of Culture”) wprawiły publiczność w ekstazę. To, co działo się przed sceną, ciężko opisać słowami. Tam trzeba było być! Trzeba było się tam spocić, zostawić jakąś część siebie w tym miejscu.
To nie była zwykła impreza, to nie był zwykły koncert. Na wysokości „The Future Of War” spotkałem się z określeniem, że Atari Teenage Riot jest tym dla muzyki elektronicznej tym, czym Slayer jest dla metalu. 20 lat później ATR nie jest już ani najszybszym, ani najbardziej ekstremalnym zespołem na scenie elektronicznej, ale wciąż mają to coś, co wprawia publiczność w amok, wciąż potrafią rozkręcić wiksę, na której tak samo dobrze bawią się długowłosi fani metalu i hipsterka w modnych okularach. Nie wiem, czy będę chciał jeszcze zobaczyć ATR na żywo, żeby ewentualnie nie zepsuć sobie tego mega dobrego wrażenia po lubelskim występie, ale trochę odzyskałem wiarę w ten band.
Michał Maciejak