Deafheaven od ponad dekady skutecznie przesuwa granice tego, czym może być metal – zachwycając i jednocześnie doprowadzając do białej gorączki muziarzy na całym spektrum muzyki gitarowej. Tegoroczny album, Lonely People with Power, jest nie tylko kolejnym krokiem w ewolucji zespołu, ale też bardzo osobistym i dojrzałym świadectwem tego, jak z biegiem lat zmienia się spojrzenie na siebie, rodzinę, przeszłość i przyszłość. Z George’em Clarkem rozmawiam o tym, jak Lonely People with Power funkcjonuje na scenie, o fotografii jako osobistym medium, współpracy z Paulem Banksem, dzieciństwie, trzeźwości i przeznaczeniu, które niekoniecznie musi być nieuniknione.
[YOU CAN READ THIS INTERVIEW IN ENGLISH]
Wasz nowy album, Lonely People with Power, ukazał się dobrych kilka miesięcy temu i intensywnie z nim koncertujecie. Czy teraz, kiedy ten materiał zderza się na żywo z publicznością, odbierasz go inaczej?
Szczerze mówiąc, to jedna z najlepszych tras koncertowych, jakie odbyliśmy od początku istnienia zespołu. Zawsze ciekawie jest zobaczyć, co działa w kontekście albumu, a co ma zupełnie inny odbiór na koncercie. Płyta potrzebuje zmian energii – momentów, w których wszystko nieco zwalnia, dzięki czemu intensywne momenty mogą brzmieć jeszcze potężniej. Ten rodzaj dynamiki zawsze wydawał nam się potrzebny podczas komponowania albumu. Na żywo takie podejście nie zawsze się sprawdza. Dla mnie zwykle ważniejsze jest, żeby utrzymać stały poziom energii przez cały koncert. Podczas trasy koncertowej zacząłem dostrzegać, które utwory w tym pomagają. Niektóre dobrze sprawdzają się na albumie, ale na żywo – już niekoniecznie.
Wiem, że robisz zdjęcia – i to całkiem niezłe! Nie wiedziałam na przykład, że zdjęcie na okładce albumu Emmy Ruth Rundle jest twojego autorstwa. Czy fotografia jest dla ciebie bardziej hobby, czy kolejnym ujściem dla twórczości?
To tylko hobby. Jestem amatorem, ale lubię robić zdjęcia. To coś, co sprawia mi przyjemność i daje satysfakcję. Kiedy poczułem, że sobie z tym radzę, zająłem się kilkoma małymi projektami i zdjęciami na płytę Emmy, co było świetnym doświadczeniem. Ale ostatecznie wolę zachować to dla siebie. Nie czuję się na siłach, by swobodnie tworzyć dla innych. Bałbym się też, że moja pasja przestanie mnie cieszyć, kiedy stanie się pracą. Fotografia nadal bardzo mnie pociąga. Uważam to medium za fascynujące, ale teraz traktuję ją głównie jako hobby.
Jakie były inne projekty, o których wspomniałeś, poza albumem Emmy?
Zrobiłem okładki dla zaprzyjaźnionych zespołów: Tuscoma i Storefront Church. Zrobiłem też projekty kilku znajomym – nic wielkiego.
Aspekt wizualny zawsze był ważny w Deafheaven: wasze teledyski, grafika, cała estetyka. Zastanawiałam się, dlaczego artyści nadal tworzą teledyski, skoro platformy takie jak MTV tak naprawdę zniknęły z horyzontu. Czy tworzenie teledysków jest czymś, co robisz bardziej dla siebie niż z powodów promocyjnych?
Myślę, że to naprawdę zależy od tego, czego szukasz w teledysku, jaka ma być jego funkcja. Jeśli myślisz wyłącznie w kategoriach marketingu i reklamy, to tak, teledyski zdecydowanie nie mają takiego samego wpływu jak kiedyś. eśli podchodzisz do nich jako do sposobu, aby poszerzyć świat albumu i stworzyć z niego bardziej dopracowany projekt, to myślę, że naprawdę warto je kręcić. Nawet gdyby MTV nadal istniało, z pewnością nie puszczaliby teledysków Deafheaven. Dla mnie to po prostu zaproszenie słuchacza do bardziej szczegółowej wersji tego, o czym jest płyta i co staramy się przekazać.
Byłam bardzo zaskoczona, kiedy usłyszałam Paula Banksa na Lonely People With Power. Jak doszło do tej współpracy?
Paul to świetny facet. Jestem jego wielkim fanem od dawna. Kiedy pracowaliśmy nad tą piosenką, wiedzieliśmy, że chcemy włączyć do niej męski monolog mojego autorstwa, a Paul był na szczycie mojej listy osób, które mogłyby go dograć. W tym czasie zaprzyjaźniłem się z Danielem, gitarzystą Interpolu – mieliśmy otworzyć kilka ich koncertów w Chicago. Korzystając z okazji odezwałem się niego i spytałem, czy Paul mógłby być zainteresowany współpracą. Wysłałem mu tekst i bardzo mu się spodobał, od razu zainteresował się projektem. I tak to się zaczęło. To był prawdziwy zaszczyt, móc zaprosić go na nasz album. Oczywiście muzycznie bardzo się różnimy, ale myślę, że w tworzeniu fajne jest to, że możesz zaprosić słuchaczy do swojego świata – nie tylko poprzez własną sztukę, ale także pokazując im, co cię kręci. Paul był tego przykładem. Podobnie jak Jae Matthews z Boy Harsher. Współpraca z nimi pozwala nam dzielić się muzyką, którą kochamy, poza tym, co sami tworzymy.
Zawsze fascynuje mnie, jak wielu muzyków w zespołach metalowych twierdzi, że tak naprawdę nie słucha metalu.
Tak, myślę, że to zabawne i prawdziwe. Słucham metalu, ale całkowicie rozumiem, dlaczego niektórzy muzycy tego nie robią. Jest tak wiele muzyki, a kiedy jesteś w zespole metalowym, zwłaszcza takim, który dużo koncertuje, spędzasz w tym świecie naprawdę mnóstwo czasu. Ciągle jesteś tym otoczony: koncerty, festiwale, inne zespoły, wytwórnie, koledzy. Czasami po prostu miło jest od tego odpocząć. Szczerze mówiąc, myślę, że większość muzyków metalowych, podobnie jak większość muzyków w ogóle, słucha bardzo różnych rzeczy.
Jakim byłeś dzieckiem? Czy zawsze pociągała cię muzyka i pisanie, czy przyszło to później?
Tak, od zawsze. Moja mama mocno interesowała się muzyką i pisaniem, a wiele z moich wczesnych inspiracji pochodziło bezpośrednio od niej. W domu zawsze grała muzyka. Lubiła współczesne rzeczy, więc z wieży ciągle leciały zespoły z lat 90. Zwracała też dużą uwagę na teksty piosenek i czytaliśmy je razem. Wyjaśniała mi, o czym są piosenki, albo pytała, co według mnie oznaczają. To była jedna z rzeczy, która nas połączyła na wczesnym etapie, a od tego momentu moje zainteresowanie po prostu rosło. Kiedy miałem jakieś 11 lub 12 lat, niektórzy z moich przyjaciół kupowali swoje pierwsze gitary, więc ja też kupiłem sobie swoją, i od tego momentu wszystko się zaczęło.
Twoja mama kupiła ci bilet na pierwszy koncert.
Tak, pamiętam to. Miałem wtedy 12 lat. Mieszkaliśmy w Bakersfield, mieście położonym na północ od Los Angeles, gdzie była mała arena. Pantera, Slayer, Static-X i Morbid Angel przyjechali tam z trasą Extreme Steel Tour. Nie słyszałem wcześniej Pantery ani Morbid Angel, ale bardzo lubiłem Static-X i Slayera, więc dostałem bilet i poszedłem z kolegą. Zetknięcie się z tego rodzaju muzyką w tym wieku było naprawdę mocne i szczerze mówiąc, zmieniło moje życie. Morbid Angel właśnie wydał Gateways to Annihilation i wciąż grał z nimi Erik Rutan, to był dla mnie wielki przełom. Slayer był niesamowity. A na koniec tego wszystkiego weszła Pantera – piosenką, którą otworzyli koncert, było Hellbound. Ze sceny buchał ogień i pamiętam, że pomyślałem: O mój boże. Byłem totalnie zachwycony.
Kiedy usłyszałam, jak mówisz, że album opowiada o przeznaczeniu, a zwłaszcza poczuciu, że przeznaczenie może być zdeterminowane wychowaniem, bardzo to ze mną zarezonowało. Chciałam więc zapytać: co przyciągnęło cię do tego tematu i dlaczego właśnie teraz, w tym momencie twojego życia?
Myślę, że po trzydziestce zacząłem głębiej zastanawiać się nad tym, kim jestem. Twoje lata dwudzieste to taki wir, kiedy odkrywasz siebie i próbujesz zrozumieć, co to znaczy być dorosłym. A kiedy w końcu jakoś to opanujesz, zyskujesz przestrzeń, żeby zacząć pytać, co cię tu sprowadziło.
W tym czasie pracowałem nad osobistym projektem pisarskim o mojej rodzinie, całkowicie niezwiązanym z albumem. Dzięki temu zacząłem dostrzegać wszystkie te wątki, które prowadziły do mnie. Dowiedziałem się o istnieniu dalekich krewnych, którzy żyli teatrem, muzyką, pisaniem, filmem… ale także o ich alkoholizmie, chorobach psychicznych, samobójstwach. Wszystkim tym, co dobre i tym, co złe. Fascynujące było dla mnie to, że ludzie, których nigdy nie spotkałem, którzy żyli w zupełnie innych okolicznościach, mieli ze mną tyle wspólnego.
Potem zacząłem więcej myśleć o moim własnym wychowaniu, o moich rodzicach i o tym, jak te rzeczy mnie ukształtowały, i próbowałem jakoś to zrozumieć. Wtedy zacząłem się zastanawiać, czy mogę przełamać pewne schematy. I myślę, że mogę. Myślę, że to zrobiłem. Czasami, kiedy poznasz przeszłość, masz wrażenie, że twoja ścieżka została już wytyczona. Ale potem robisz krok do tyłu i zdajesz sobie sprawę, że nawet pomimo podobieństw, nadal jesteś osobnym bytem. Masz swój własny kierunek. Swoją własną ścieżkę.
Czy łatwo ci było przełamać te schematy?
Nie, wcale nie. Dla mnie największym balastem było wychodzenie z alkoholizmu, uzależnienia od narkotyków i depresji. Z tym wszystkim mocno zmagałem się, mając dwadzieścia kilka lat – i musiałem to wszystko rzucić, aby iść naprzód. Widziałem, co stało się z członkami mojej rodziny, którzy nie porzucili tych wzorców i jak to się dla nich skończyło. W pewnym momencie powiedziałem sobie, że nie zrobię tego, co oni. I rzeczywiście tego nie zrobiłem.
Czy jesteś teraz trzeźwy?
Tak, jestem trzeźwy od siedmiu i pół roku.
O rany. To długi czas. Gratulacje.
Dzięki.
Jak wyglądały początki twojej trzeźwości? Stałeś się jedną z tych osób, które oparły na tym swoją całą osobowość? W moim przypadku tak właśnie było…
Raczej nie. Mam wiele miłości i szacunku dla ludzi, którzy wchodzą w trzeźwość z taką intensywnością. Szczerze mówiąc, myślę, że to rys nałogowca, uzależnić się od bycia trzeźwym. I myślę, że to całkiem miłe. Dla mnie to była jednak zawsze trochę bardziej prywatna sprawa. Szczególnie pierwszy rok był trudny. Pamiętam, jak myślałem: Jestem tak bardzo w tyle. Powinienem był podjąć tę decyzję lata temu! Jest tyle rzeczy, które muszę naprawić!
Tak naprawdę chciałem się schować, aż stanę się moim nowym ja, a potem pojawić się ponownie, krzycząc: Patrzcie! Oto jestem! Oto lepsza wersja mnie. Myślę więc, że przez chwilę byłem we własnym świecie, aż poczułem, że nie jestem już całkowicie pozbawiony zmysłów. Potem powoli wróciłem do świata zewnętrznego z podejście w stylu: Widzicie? Jestem teraz normalny. Jestem taki jak wy.
Czy siedem lat temu bycie trzeźwym na scenie było w ogóle tak powszechne?
Zdecydowanie stało się to bardziej powszechne w ciągu ostatniej dekady. Myślę, że ludzie są teraz bardziej świadomi tego, co używki mogą zrobić niektórym z nich. Miałem sporo znajomych, którzy byli trzeźwy. Odbierałem to pozytywnie, ale trochę minęło zanim dołączyłem do tego grona. To zrobiło dużą różnicę. Nie byłem sam, a to wsparcie było niezwykle ważne.
Macie już w swoim katalogu kultową płytę: Sunbather. Czy czujesz, że taka przeszłość pomaga wam iść naprzód, czy też buduje presję, żeby przebić ten sukces? A może w ogóle o tym nie myślisz?
Myślę, że to pomaga, mam takie poczucie, że udało się, to już za mną. Mamy ten album i jestem z niego dumny. Cieszę się, że mamy na koncie ten sukces, to strasznie fajnie. Ale w tym momencie Sunbather już mnie nie interesuje. Gramy ten album już od jakichś… dwunastu lat? Na pewno dała nam wolność, możliwość robienia innych rzeczy bez ciągłej pogoni za czymś. Nie czuję, że muszę napisać tę jedyną płytę, dzieki której zostanę zapamiętany. Tym albumem zapewne jest Sunbather, czy mi się to podoba, czy nie. Także mamy to już załatwione.
I szczerze mówiąc, myślę, że to dobrze. Pozwala mi to skupić się na tym, co robię teraz – z prawdziwą pasją, bez ciągłej nadziei, że moje przełomowe dzieło jest jeszcze gdzieś przede mną. Kiedy już zdobędziesz takie uznanie krytyków, ono zostaje z tobą, a to uwalnia cię twórczo.
Pod względem tego faktycznego, materialnego sukcesu, Lonely People with Power jest prawdopodobnie naszym najbardziej udanym albumem. Odzwierciedlają to występy, odzwierciedlają to możliwości, które otrzymujemy. Czuję, że jesteśmy teraz w naszej najlepszej formie. Wiele osób nazywa go nawet naszym najlepszym albumem. I super, chociaż tak naprawdę nie myśleliśmy o tym, wchodząc w proces jego tworzenia.
Dzięki Sunbather i Ordinary Corrupt Human Love jestem już spokojny, będąc w centrum uwagi. Już mnie to nie przytłacza. Po prostu myślę: Fajnie, doceniam to. Kiedy wyszedł Sunbather, nie mogłem wyjść z przejęcia, że ludzie tak dobrze o nim mówią. Z kolei kiedy dostaliśmy nominację do Grammy za Honeycomb, po prostu nie byłem w stanie w to uwierzyć. Wtedy wszystko wydawało się takie surrealistyczne. A teraz? Cokolwiek się nie stanie, myślę sobie – fajnie! [śmiech]
Czy myślisz, że bycie w Roadrunner miało coś wspólnego z sukcesem albumu Lonely People with Power?
Myślę, że więcej ludzi o nas usłyszało dzięki tej wytwórni. Między innymi dlatego chcieliśmy z nimi współpracować – aby zaprezentować naszą muzykę publiczności, która inaczej mogłaby się z nami nie zetknąć. Jeśli tworzysz zły album, to tworzysz zły album – żadna wytwórnia tu nie pomoże. Nawet gdybyśmy należeli do największej na świecie, nadal musielibyśmy obchodzić jakichś ludzi. Dla nas wybór Roadrunner wynikał z wiary. Wiary w to, że nasi dotychczasowi fani z nami pozostaną, jednocześnie uda się dotrzeć do nowych, niekoniecznie zaznajomionych ze sceną, z której się wywodzimy. I myślę, że to nam wyszło.
Mam ciekawostkę na temat Roadrunner. Czy wiesz, że byli na skraju bankructwa, kiedy podpisali kontrakt z Nickelback?
No coś ty, nie wiedziałem o tym!
Nickelback w zasadzie uratował tę wytwórnię.
Cóż… niech bóg ich błogosławi! [śmiech]
Prawda? W pewnym sensie musisz podziękować Nickelbackowi za waszą karierę.
Z radością podziękuję Nickelbackowi. To świetnie.
Ok, więc jesteś zadowolony z nowego albumu i został on również doceniony przez krytyków. Jak w takim razie wyobrażasz sobie przyszłość zespołu?
Boże, kto to wie? Nie jestem pewien. Ostatnio rozmawialiśmy o tym, żeby może nie wydawać kolejnego pełnego albumu – tylko po to, by pozbyć się presji związanej z tym formatem. Przy każdym albumie wkładamy w niego dużo siebie. Przez to cały ten proces jest niezwykle wyczerpujący. Po skończeniu płyty czujemy się trochę wykończeni.
Rozmawialiśmy o wydaniu kilku piosenek, może jednej na raz lub małego zbioru, i robieniu tego przez jakiś czas, przynajmniej dopóki nie poczujemy, że mamy energię, by ponownie zaangażować się w pełnowymiarowy album. Najgorszą rzeczą, jaką możesz zrobić, jest wypuszczenie niedoróbki. Chcemy, żeby każda nasza płyta coś dla nas znaczyła. Nie chciałbym wydawać czegoś, pod czym nie będę mógł podpisać się z pełnym przekonaniem.
Wspomniałeś, że męskość wciąż jest tematem tabu na scenie metalowej.
Myślałem konkretnie o piosence Body, która dotyka tego, jak mężczyźni odnoszą się do siebie nawzajem i jak reprezentacje ojca – czy to przyjaciel rodziny, czy wujek, czy ktokolwiek inny – często zachowują niezręcznie wobec siebie. Komunikacja między pokoleniami mężczyzn często jest sztywna i powierzchowna, zwłaszcza jeśli chodzi o rozmowy o kobietach lub związkach. Interesujące jest przyjrzenie się temu, dlaczego tak jest i jak wpływa to na to, kim jesteśmy. Ten temat nie jest zbyt często poruszany. To wciąż delikatna sprawa. W muzyce metalowej wiele tematów i emocji wiąże się z władzą, pewnością siebie, siłą i samostanowieniem. Kiedy zaczynasz pozbywać się tych rzeczy i wprowadzać wrażliwość i emocje, ludziom może się wydawać, że idziesz pod prąd. I to właśnie miałem na myśli, nazywając to tabu.
Jak obecnie wyglądają wasze relacje ze sceną metalową? Deafheaven zawsze miało na niej skomplikowane miejsce. Czy po tym wszystkim, co wydarzyło się przez lata, czujesz, że w końcu jesteście tam mile widziani? I czy w ogóle cię to obchodzi?
Bardzo mnie to obchodzi! I czuję, że jesteśmy teraz mile widziani. Szczerze mówiąc, odkąd zaczęliśmy, zawsze odczuwaliśmy, że ludzie doceniają to, co robimy. Jeśli zespoły indie lubiły nas, graliśmy z zespołami indie. Jeśli ktoś się odezwał i powiedział: Hej, uważamy, że to, co robicie, jest fajne, chcecie zagrać z nami kilka koncertów? – to zawsze było na plus. To samo dotyczy zespołów metalowych, hardcore’owych, kogokolwiek.
Przez lata graliśmy na metalowych trasach, hardcore’owych festiwalach, festiwalach indie, zawsze poruszaliśmy się między różnymi gatunkami. W zeszłym roku nie zagraliśmy wielu koncertów, bo skupialiśmy się na albumie, ale te, które zagraliśmy, złożyły się na dwie trasy: jedną z Knocked Loose i drugą z Interpolem. Dla mnie to właśnie jest jeden z prawdziwych darów Deafheaven: jesteśmy w stanie istnieć w obu światach i czuć się w nich całkowicie dobrze.
Jeśli chodzi o scenę metalową w ogóle, myślę, że zawsze mieliśmy własne wyobrażenia na temat tego, co to znaczy ciężkim i czym może być metal. Czasami ludzie muszą trochę nadążyć za tymi wyobrażeniami. Ale w tym momencie jesteśmy już tutaj na tyle długo, że tak naprawdę nie ma już o czym dyskutować. Nikt nie pyta: Czy oni grają metal? Raczej mówią: Tak właśnie brzmi Deafheaven. Dekadę temu wciąż słyszeliśmy: Co to w ogóle jest? Co oni próbują zrobić? Teraz ludzie to po prostu… przyjmują. I to jest świetne. Taka zmiana wymaga czasu.
