Muzyka Jacksona C. Franka narodziła się w ogniu, wśród pożerających otoczenie płomieni i duszących chmur dymu. Ten wybitny artysta przeżył m.in. pożar, śmierć własnego dziecka, rozwód i postrzał w oko – nie zabiło go także włóczęgostwo, kiedy to pozbawiony grosza przy duszy i dachu nad głową, przemierzał ponure ulice Nowego Jorku. Kim jest ta zapomniana legenda folka, artysta, który przyjaźnił się z Paulem Simonem, Artem Garfunkelem i Bertem Janschem? Jaką tragedię skrywa w sobie historia Franka? 

Jackson C. Frank to artysta, który ma sporo wspólnego z jednym z moich ulubionych folkowych muzyków – mowa tu o Nicku Drake. Oboje nigdy nie stali się gwiazdami, którymi zostać powinni. Ponadto ich muzyka dzieli ze sobą mistyczny, niemal intymny introwertyzm, który wybrzmiewa z każdej nuty akustycznej gitary. Mimo to, tak jak każdy z nas jest inny, tak historie obu tych legend rysują się w odmienny sposób. 


 


 

Jackson Carey Frank najprawdopodobniej nigdy nie zostałby muzykiem, gdyby nie pożar szkoły, w której młody Amerykanin odbierał lekcje. Tak, jego twórczość niemal dosłownie narodziła się w ogniu, gdyż to wskutek tego przerażającego zdarzenia Jack otrzymał swoją pierwszą gitarę. Zdarzenie to zostawiło blizny tak na ciele, jak i na duszy przyszłego muzyka. Wybuch pieca, który spowodował pożar, pozbawił życia jedenaścioro kolegów i koleżanek z klasy Franka, wliczając w to jego dziewczynę. Sam młodzieniec z licznymi, obejmującymi niemal 60% powierzchni ciała poparzeniami, trafił na siedem miesięcy do szpitala. W walce z traumą pomogła gitara, którą wręczył Jacksonowi jeden z jego nauczycieli. Gra na instrumencie stała się sposobem na zmierzenie się z tym przerażającym doświadczeniem, duchowym ukojeniem. 

 

Wypadek, choć potworny, nie tylko sprawił, że młody Frank załapał gitarowego bakcyla, ale też pomógł zrealizować marzenie o zostaniu muzykiem – dwudziestojednoletni Jackson otrzymał opiewające na nieco ponad sto tysięcy dolarów odszkodowanie, które umożliwiło mu rozwój kariery. Oszołomiony kwotą Frank kupił sobie Jaguara (któryś z droższych modeli), a resztę pieniędzy postanowił przeznaczyć na podróż do Anglii i nagranie płyty. 

W podróż do Londynu Jackson zabrał ze sobą gitarę, a w trasie narodził się największy hit muzyka –  Blues run the game. Ta minimalistyczna ballada opowiada o głębokiej samotności i potrzebie ucieczki, która nie przynosi ulgi, gdyż gdziekolwiek się udasz, “… the blues are always the same”. 

W największym mieście Anglii, a ponadto ówczesnej muzycznej stolicy nie tylko Europy, ale i całego świata, młodego i perspektywicznego artystę wypatrzyła niejaka Judith Piepe, pierwsza dama londyńskiej sceny folkowej. To właśnie ona poznała go z Paulem Simonem. Frank szybko zaznajomił się także z innymi gwiazdami, takimi jak Art Garfunkel, Bert Jansch czy Donovan. Całkiem nieźle, jak na początek kariery. 

Nie wyszło tak, jak powinno. Nawet pod tak znakomitym patronatem może się nie udać. Pierwszą i zarazem ostatnią płytę Franka wyprodukował sam Paul Simon, zaś gościnnie na gitarze dograł się inny heros folka, Al Stewart. Nagranie, którego tytuł to po prostu imię i nazwisko jego autora, zostało wydane przez brytyjski oddział Columbia Records w 1965 roku. Debiutancki krążek Franka, choć nie można nazwać go przełomowym, jest bardzo dobrym folkowym wydawnictwem. Muzyk za pomocą doskonałej techniki gry na gitarze i łagodnego falsetu wykreował w swoich utworach aurę intymnego introwertyzmu. Szczególnie przebija się piękny Dialogue (I want to be alone), który nieco kojarzy się, tekstowo, nie stylistycznie, z I am the rock  Simona i Garfunkela. To oda do samotności, bynajmniej nie tej, przed którą uciekamy, tylko tej, której pragniemy. Debiut Franka to równa płyta – doskonała warstwa instrumentalna przeplata się z równie dobrze napisanymi tekstami. Niestety, muzykowi nie udało się zyskać większego rozgłos, choć wspomniany nieco wcześniej Blues run the game stał się utworem legendarnym, coverowanym przez szerokie grono folkowych artystów. Płyta zebrała dobre recenzje, jednak sprzedała się w niewielkiej ilości egzemplarzy. Zdemotywowany Jackson dał sobie spokój z muzyką – artysta poślubił modelkę Elaine Sedgwick, z którą w 1966 roku powrócił do Stanów Zjednoczonych. 

To jednak nie koniec angielskiej przygody Franka. Dwa lata później muzyk powrócił jeszcze do Londynu, gdzie nagrał kompilację swoich największych hitów i coverów dzieł innych artystów, a nawet zaczął pracować nad drugą płytą. Niestety, muzyk nie był już tą samą osobą. Pod postacią pogłębiającej się depresji powróciły demony przeszłości. Okazało się, że trauma powstała w wyniku dramatycznego przeżycia, którego za młodu doświadczył muzyk, nigdy nie przestała go zżerać, jak nowotwór powoli wykańczający Franka. Melancholijny do tej pory Amerykanin stał się osobą chaotyczną, piękne, spokojne brzmienia zmieniły się w pozbawioną ładu i składu burzę, jak ocean, którym zawładnął sztorm. Jakby tego było mało, syn muzyka przegrał walkę z mukowiscydozą, zaś jego małżeństwo z Elaine zaczęło się rozpadać. Zrozpaczony artysta wstrzymał nagrania i wrócił do USA. 

Jak można się domyślić, depresja artysty przybrała monstrualną wręcz postać. Małżeństwo legło w gruzach, pieniądze z odszkodowania poszły w diabły, tak samo jak kariera, a sam Frank zmuszony był zamieszkać z rodzicami. Lata siedemdziesiąte to w życiu Jacksona przykry, wypełniony pobytami w szpitalach psychiatrycznych okres. A miało być jeszcze gorzej…

 Na początku szalonych lat osiemdziesiątych muzyk podjął desperacką próbę wskrzeszenia swojej kariery. Frank nagle, bez słowa pożegnania, nie zostawiając nawet listu  z wyjaśnieniami, opuścił dom rodziców i udał się do Nowego Jorku, by odszukać Paula Simona, człowieka, który jako jedyny mógł go uratować. Niestety, próba skończyła się niepowodzeniem – były muzyk wylądował na chodniku, i pozbawiony dachu nad głową przez kilka lat przemierzał ulice Wielkiego Jabłka. Jakby tego było mało, pewnego dnia bawiący się w strzelanie do bezdomnych z wiatrówki dzieciak celnym strzałem pozbawił Jacksona wzroku w jednym oku. Zdruzgotany, pozbawiony pieniędzy artysta kolejny raz trafił do psychiatryka – tym razem zdiagnozowano u niego schizofrenię. 

Po latach potwornych męczarni, los obdarzył Franka przepełnionym goryczą uśmiechem. Artystę, m.in. dzięki rozmowie telefonicznej z jednym z jego byłych nauczycieli, odnalazł zagorzały fan artysty – Jim Abbot. Przyszły autor biografii Jacksona był zszokowany tym, co ujrzał, gdy już stanął twarzą w twarz z muzykiem. Frank stał się bowiem skrajnie otyłym (obrażenia odniesione wskutek pożaru wywołały u niego problemy z tarczycą) wrakiem człowieka. Były muzyk miał przy sobie jedynie podniszczoną walizkę.

Abbot pomógł bezdomnemu Jacksonowi stanąć na nogi. Razem wrócili do Woodstocku, rodzinnej miejscowości artysty, gdzie ten zamieszkał w domu spokojnej starości. Muzyk zmarł kilka lat później, w 1999 roku, w międzyczasie nagrywając jeszcze dwie sesje. 

Zawsze zadziwiało mnie to, ile jest w stanie przejść człowiek, jak wiele cierpień jesteśmy w stanie przetrwać. Frank przeżył pożar i postrzał w oko, przetrwał śmierć własnego dziecka, a ponadto poradził sobie na twardych, nowojorskich ulicach. Jackson był artystą skromnym i nieśmiałym – tak nieśmiałym, że w trakcie sesji, podczas której nagrano debiutancką płytę muzyka, artysta poprosił, by odgrodzono go od producentów, gdyż nie mógł grać, gdy czuł na sobie ich wzrok. Frank, niestety, nie miał charyzmy i siły przebicia, tak potrzebnej muzykom z tamtych lat. Dysponował on świetną techniką, talentem do pisania prostych, ale trafiających do serca tekstów, a także przyjemnym, wpadający w ucho wokalem, ale czasem nawet to nie wystarcza.

Jackson C. Frank to obraz tego, jak wyniszczająca dla istoty ludzkiej potrafi być trauma. Przeżyć w dzieciństwie pożar, w wyniku którego giną niemal wszystkie pozostałe dzieci z Twojej klasy, to tragedia, której nie potrafię sobie wyobrazić. Muzyk nawiązuje do wydarzenia m.in. w utworze Marlene, w którym śpiewa o jednej z koleżanek, która straciła wtedy życie. 

The fire it burned her life out, it left me little more/ I am a crippled singer, and it evens up the score

To zdarzenie rzuciło cień na dalsze życie muzyka. Odszkodowanie? Czymże jest milion dolarów w obliczu wyniszczających blizn na psychice? Zapewne wszystko potoczyłoby się inaczej, gdyby debiut Franka świetnie się sprzedał, a sam muzyk został jedną z ikon ówczesnej sceny. Myślę jednak, że nawet kąpiąc się w milionach dolarów, Frank zmagałby się z traumą. Ogień zabił człowieka, którym mógłby się stać, dając w zamian gorycz, ból, strach i depresję, a także kilka wyjątkowo pięknych utworów.

Posted in ArtykułTagged , ,