Jeszcze na początku bieżącego roku solidnie zastanawiałem się, czy uda mi się spiąć budżet i udać na Primaverę, najlepiej w Barcelonie. Niestety ostatecznie rozsądnie uznałem, że tym razem odpuszczę sobie podróż do Katalonii. Długo plułem sobie w brodę, bo line-up pełen jest naprawdę dobrych artystów. Mnie jednak zależało głównie na grupie, której popularność w porównaniu do gwiazd takich jak Mitski, Deftones, Pulp czy The National jest stosunkowo niewielka. Mowa o Shellac.
– Na pewno nadarzy się jeszcze okazja, żeby zobaczyć ich na żywo – powtarzałem sobie, próbując się pocieszyć. Niestety, okazji już nie będzie, bo siódmego maja zmarł lider grupy, a jednocześnie jedna z najwybitniejszych postaci w historii muzyki alternatywnej, cokolwiek oznacza ten termin. Jeśli kiedykolwiek interesowaliście się noise rockiem, albo jeśli po prostu obserwujecie jakikolwiek portal lub fanpage zajmujący się muzyką, to wiecie oczywiście, że chodzi o Steve’a Alibniego.
Jeśli choć trochę obeszła Was jego śmierć, to czytaliście już pewnie dziesiątki podsumowań jego twórczość, list zawierających najlepsze albumy, nad którymi pracował, albo po prostu opinii o tym intrygującym człowieku. Dlatego z góry uprzedzam i przepraszam, nie będę oryginalny, nawet mi na tym w tej chwili nie zależy. Przedstawię Wam po prostu kilka moich ulubionych dokonań Albiniego, skupiając się przy tym raczej na tych, które nie przewijają się co chwilę w upamiętniających twórczość tego artysty tekstach. Niech muzyka broni się sama.
Songs Ohia: The Magnolia Electric Co.
Jason Molina i Steve Albini byli stworzeni do tego, by ze sobą współpracować. Wokalista i gitarzysta Songs Ohia zdecydowanie dbał o to, by jego twórczość była tak organiczna, jak to tylko możliwe. Albini też był zwolennikiem naturalnego podejścia do nagrywania, więc to oczywiste, że Panowie doskonale się dogadywali. Owocem ich współpracy jest m.in. The Magnolia Electric Co., płyta nagrana bez prób, bez kolejnych odtwórczych i męczących sesji. To prawdziwe osiągnięcie, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę to, że w nagraniach brało udział prawie 10 muzyków. Dwa dni w studiu Albiniego w Chicago, 45 minut muzyki, która bezpretensjonalnie płynie, a słuchając jej, za każdym razem odnoszę wrażenie, że Molina, Brenner, bracia Sullivan czy Grabowski grają gdzieś obok mnie, jakbym znajdował się pośród nich. Coś wspaniałego.
Palace Music – Viva Last Blues
Molina nie był jedynym grającym alt-country muzykiem, który cenił sobie pracę Albiniego. Ten jako inżynier dźwięku współpracował też z Willem Oldhamem, znanym też jako Bonnie Prince Billy. Owocem wspólnej pracy artystów jest album Viva Last Blues. To melancholijny, ponury, momentami nawet mroczny, a równocześnie ciepło brzmiący slowcore folk rock z domieszką slackera. Produkcja Albiniego pomogła płycie nabrać komnacianego, kameralnego, intymnego wręcz charakteru. Nie jest to najlepszy krążek w dyskografii Oldhama, ale z pewnością jest to solidna dawka ciekawej muzyki. Sam artysta w taki sposób wypowiedział się o Alibinim niedługo po jego śmierci.
Był człowiekiem, który podnosił jakość ludzkich doświadczeń. Oczekiwał więcej od siebie i innych, wiedząc przy tym, że nie wymaga zbyt wiele. Dla Steve’a to była jedyna opcja: jeśli coś robisz, rób to tak dobrze, jak tylko potrafisz
The Guardian
Slint – Tweez
Debiut Slint bez wątpienia nie jest najlepszym wydawnictwem, przy którym Albini miał okazję pracować, ale bez wątpienia to jedna z najważniejszych płyt wyprodukowanych przez muzyka Shellac. Nie będzie przesady, jeśli stwierdzę, że ten album jest po prostu zbyt specyficzny i dziwny, by móc odnieść sukces. Na potrzeby nagrania zarejestrowano mnóstwo hałasu, m.in. dźwięk zbijanego szkła, a basista grupy prosił Albiniego, by jego linie basowe brzmiały jak szynka klepana ubraną w rękawicę bejsbolową dłonią. Tweez to album wyraźnie inspirujący się twórczością Minuteman, ale też wyraźnie od tej twórczości odstający poziomem. Mimo to jest dzieło bez wątpienia ważne – bo bez niego nie powstałby genialny, wywołujący ciarki Spiderland. Po premierze drugiej płyty Slint sam Albini stwiedził, że ten zespół nigdy nie będzie wielki, ale będzie za to przełomowy. I miał oczywiście rację, jeśli wielkość mierzy się miarą komercyjnego sukcesu.
Bedhead – Transaction de Novo
Bedhead to jedna z tych grup, o których istnieniu czasem zapominam. Tak, muzyka tego zespołu z pewnością nie jest intensywna na tyle, by łatwo zapaść w pamięć. Mimo to za każdym razem gdy wracam do jednej z ich płyt, słucham ich z wypiekami na twarzy. Bo to piękny i z pewnością bardzo niedoceniany slowcore. Opierający się na prostych, repetytywnych partiach, ale wspaniały w swoim minimalizmie. To raczej mało przebojowa płyta, choć poszczególne utwory potrafią zaskoczyć przełamaniem i przyspieszeniem tempa. Transaction de Novo urzeka przede wszystkim swoją melancholijną atmosferą, pod którą cegiełkę podłożył oczywiście Steve.
Guided By Voices – Under The Bushes Under The Stars
Guided By Voices to grupa ciesząca się sporym uznaniem wśród fanów slacker rocka. Najpopularniejszym i zdecydowanie najlepszym albumem zespołu jest wydany w 1994 Bee Thousand, ale wyprodukowany przez Alibniego Under The Bushes Under The Stars niewiele mu ustępuje. Pod kątem brzmienia jest to album nieco bardziej surowy – w przypadku tego wydawnictwa Steve nie był głównym producentem, a tylko inżynierem dźwięku. Nie zmienia to faktu, że pracującej nad albumem ekipie udało się ograniczyć zbędną produkcję do minimum, starając się uchwycić brzmienie w naturalny sposób. Świetnie słychać to choćby w hałaśliwym Your Name Is Wild.
Shellac – Dude Incredible
Na koniec zostawiłem sobie jedną z ulubionych płyt, nie wyprodukowanych, a zagranych przez Steve’a. Nie jest to dzieło tak ikoniczne, jak choćby Atomizer Big Black, czy choćby At Action Park. Jest to jednak pierwsza płyta Shellac, którą miałem przyjemność usłyszeć. Wybitny przykład tego, w jak nieoczywisty, bezpardonowy i kreatywny sposób można pisać muzykę. Pełna przełamań, zmian tempa, a także intrygujących math rockowych riffów. Poszczególne partie gitarowe spadają na słuchacza jak grom z jasnego nieba, za każdym razem robiąc piorunujące wrażenie. No i ta okładka – ona jest po prostu cool.
To tyle ode mnie. Albini przyłożył oczywiście swoją utalentowaną rękę do produkcji płyt jeszcze większych, niż te wymienione w powyższym tekście. W końcu to człowiek, który współpracował m.in. z Nirvaną, PJ Harvey, Pixies czy The Jesus Lizard, czyli absolutnymi gigantami.
Żegnaj Steve, mam nadzieję, że Twoja spuścizna, tak ta mniej, jak i bardziej znana, będzie cieszyć się popularnością jeszcze przez długi, długi czas.