Jason Molina to artysta na wskroś amerykański. Urodził się w północnej części Ohio, na przysłowiowym zadupiu – w miejscowości znajdującej się minimum dwie godziny jazdy od najbliższego dużego miasta. Muzyk wychował się na osiedlu przyczep kempingowych, a dziecięce lata spędził na wędkowaniu, długich pieszych wędrówkach i zbieraniu pamiątek z czasów wojny secesyjnej.

Ponadto młody Molina spędzał długie godziny zaczytując się w ulubionych autorach, co przełożyło się zapewne na głębię pisanych lata później tekstów. Jason lubił też strzelać, i to na tyle mocno, że zdarzało mu się organizować za studiem improwizowaną strzelnicę, by w ramach odpoczynku od nagrywania kolejnych utworów, przedziurawiać m.in. puszki napojów gazowanych. Tak, Jason Molina pozornie wpisywał się w stereotyp twardego, wychowanego niemalże w dziczy amerykańskiego pariasa. Jednak przede wszystkim był człowiekiem wrażliwym, ekscentrycznym, do bólu zakochanym w sztuce. Ostatecznie muzyk znany z grup Songs: Ohia oraz Magnolia Electric Co. przegrał walkę ze zżerającym go alkoholizmem. Nim jednak dokonał żywota, Molina zostawił światu w spadku kilka wyjątkowych nagrań. Oto tekst o muzyku, który w swoich utworach dotykał bezkresnej pustki. Przed Wami Jason Molina.



Muzyczny minimalizm 

Uznaję piosenkę za coś, co się buduje. To nie jest coś, co wychodzi z twoich trzewi. To trochę tak, jakby mieć cegły, zaprawę murarską i kielnię, ale nie mieć planu. Po prostu zaczynasz budować i liczysz na to, że uda się stworzyć coś dobrego”

– w ten sposób w udzielonym w 2011 roku wywiadzie Molina opisuje proces tworzenia muzyki. I choć artysta twierdzi, że działa bez planu, tak absolutnie nie mogę powiedzieć, że jego dzieła są nieprzemyślane, niespójne. Wręcz przeciwnie, pojawiające się w utworach schematy przeplatają się, tworząc przy tym koherentną wizję twórczości. Na albumach Songs: Ohia i Magnolia Electric Co. przewijają się pewne motywy, które powracają właściwie przez całą dyskografię artysty. Błyskawice, horyzont, pustynia, duchy, księżyc i gwiazdy – ta tematyczna spójność tworzy słuchaczom pole do interpretacji. Muzyka Moliny cechuje się ponadto intymnym minimalizmem – to powoli wylewające się z głośników, gęste kompozycje, które pomimo prostoty zachwycają urodą. Jason tworzy dzieła nastrojowe, momentami niemalże pompatyczne, ale nigdy pretensjonalne. Mógłbym go określić mianem muzyka grającego contemporary folk, jednak byłoby to zbytnie uproszczenie. Albumy wydawane pod nazwą Songs: Ohia można określić mianem Lo-Fi, slowcore, contemporary folk lub americany. Warto też nadmienić, że duża część twórczości artysty wpisuje się w klimaty southern gothic. Jest w tym jednak znacznie więcej niż tylko senne dźwięki gitar – aranżacje są doskonale uzupełniane przez instrumentarium, a brzmienie poszczególnych płyt jest tak gęste, że słuchając ich, odnosimy wrażenie, że oto w naszych głośnikach zagościł sztorm, który jakimś cudem przekuto w muzykę. Produkcja na niektórych płytach Songs: Ohia jest tak cudownie surowa, jak krwisty stek. I równie sycąca. Magnolia Electric Co., drugi zespół Moliny, to już ucieczka w nieco bardziej oczywisty, mniej eksperymentalny, ale równie dobrze zagrany country-rock.



Pierwszy poważny projekt Moliny (artysta grywał bowiem wcześniej na gitarze elektrycznej lub basowej w kilku zespołach metalowych) narodził się w 1995 roku. Jego nazwa pochodzi od występującego na Hawajach kwiatu ʻōhiʻa lehua, naukowo zwanego także Metrosideros polymorph. Molina przyznał w jednym z wywiadów, że wymyślił ją, grając na ukulele. Oczywiście jest to także nawiązanie do rodzinnego stanu artysty. 

Songs: Ohia 

Songs: Ohia, czyli debiutancki album długogrający zespołu, został wydany w 1997 roku przez niewielką, niezależną wytwórnię Secretly Canadian. Nagranie zostało przyjęte przez krytyków całkiem nieźle, jednak nie przyniosło Molinie przysłowiowych kokosów. Co więcej, artysta przyznał w udzielonym rok później wywiadzie, że nie tylko nie zarabia na swojej twórczości, ale też musi do niej dokładać. Mimo to,  muzyk podsumował całą tę sytuację wymownym stwierdzeniem:

„To sprowadza się do ruszenia dupy i koncertowania bez względu na wszystko, jeżeli cię to urządza. Dla mnie to oznacza podróżowanie po świecie z ekipą świetnych ludzi oraz poznawanie kolejnych wspaniałych osób. Wolę zawieranie przyjaźni od bogactwa; przyjaciele nie ssą, pieniądze tak”.

Aby lepiej zobrazować sytuację muzyka, przytoczę tylko poprzednie zdanie z wywiadu, w którym Molina przyznał, że pracuje na dwie zmiany, by opłacić zespół, a ponadto od sześciu lat śpi na łóżku polowym, bo na prawdziwe go nie stać. Sztuka ponad wszystko. 



Debiutanckie nagranie to ponury, melancholijny contemporary folk, który zahacza o slowcore. Jason serwuje tym materiałem surową americanę, która, choć jak najbardziej może się spodobać, z pewnością nie jest przełomowa. Niskobudżetowa produkcja, która stała się znakiem rozpoznawalnym projektu Songs Ohia, jest słyszalna już w debiucie. Molina przy akompaniamencie akustycznej gitary opowiada nam o samotności, niepewności, a także krainie wielkich jezior. Wydawnictwo obfituje też w odniesienia do wojny secesyjnej, która była jedną z obsesji muzyka. Artysta nie tylko hurtowo pochłaniał dotyczącą tego okresu historii literaturę, ale i od dzieciństwa zbierał pamiątki związane z tym konfliktem. Stare naboje, odznaki, broszury, elementy mundurów… wszystko to padało łupem młodego Moliny.  

The Lioness 

The Lioness to już spory przeskok jakościowy – Molina serwuje na tym krążku muzykę znacznie bardziej dopieszczoną i dopracowaną. Czy to wciąż contemporary folk? Stwierdziłbym raczej, że The Lioness należy umieścić w szufladce podpisanej jako slowcore singer-songwriter, a jednocześnie mnóstwo w tym melancholijnego post-rocka. Jest to album znacznie gęstszy, obudowany większą ilością instrumentów, mniej surowy. Tym razem prym wiedzie już nie akustyczna, lecz elektryczna gitara, której przytłumione, dopracowane brzmienie, stanowi wraz z doskonałą warstwą liryczną o sile tego albumu. Gitarę uzupełniają też nastrojowe, nokturnowe partie klawiszowe, oraz syntetyczne partie perkusyjne. The Lioness to album, który brzmi jak smutna, spędzona w samotności letnia noc. Z każdego utworu odzywa się do nas ciemność, w którą boimy się zajrzeć, a słuchając kolejnych piosenek, mamy wrażenie, że w każdej z nich kryje się coś przerażającego, przestrzeń, w której niekoniecznie mamy ochotę się znaleźć. Z tych utworów przemawia do nas otchłań. 



Warstwa liryczna, choć minimalistyczna, pomaga zbudować wyjątkowy charakter nagrania. Tytułowy utwór, The Lioness, to obrazująca drapieżne pożądanie, a może nawet toksyczną, skrajnie niebezpieczną miłość metafora lwicy czającej się na swoją ofiarę. 

It is for me the eventual truth
Of that look of the lioness to her man across the Nile
It is that look of the lioness to her man across the Nile
Want to feel my heart break if it must break in your jaws
Want you to lick my blood off your paws

Warstwa metaforyczna liryki jest uzupełniona nawiązaniami do faktycznych wydarzeń z życia Moliny, który śpiewa później If you can’t get here fast enough, I will swim to you…, przywołując sytuację, w której jego dziewczyna, a następnie żona, Darcie, uratowała tonącego muzyka. W dyskografii Jasona pełno jest przykrytych pod kołdrą z metafor odniesień do rzeczywistych sytuacji, postaci, miejsc. Bez znajomości biografii artysty nie da się, niestety, zgłębić w pełni warstwy tekstowej poszczególnych utworów.



Warty wyróżnienia jest też otwierający płytę The Black Crow, który swoją sugestywną symboliką przypomina dzieła Edgara Poe, a także intensywny Coxcomb Red z doskonałą drugą zwrotką. 

You said every road is a good road
Between the next road and your last road
Every love is your best love
And every love is your last love
And every kiss is a goodbye
And every kiss is a goodbye

Nie mógłbym nie wspomnieć również o pięknym, przyozdobionym niemalże kościelnymi partiami klawiszowymi Being in Love

What’s left after that’s all gone I hope to never learn
But if you stick with me you can help me
I’m sure we’ll find new things to burn
’Cause we are proof that the heart is a risky fuel to burn
Yeah, we are proof that the heart is a risky fuel to burn

W nagrywaniu The Lioness wzięli udział zaprzyjaźnieni z Moliną muzycy szkockiej grupy Arab Strap. Jak współpracujący z nim artyści później wspominali, Jason zapewniał wszystkim uczestniczącym w nagraniach swobodę. Zdarzało się, że gitarzysta nakreślał tylko współuczestnikom sesji nagraniowych ogólny zarys granych utworów, umożliwiając im niemal pełną twórczą wolność. Ponadto Molina nie znosił postprodukcji we wszelkiej postaci. Pracując nad swoją muzyką, artysta zdecydowanie wolał zamykać się w jednej, maksymalnie kilku sesjach. W przypadku The Lioness zgodził się jednak na nalegania wydawnictwa Secretly Canadian i wziął udział w postprodukcji, a sama płyta bezsprzecznie na tym zyskała. 

Ghost Tropic 

W tym samym roku wyszły jeszcze dwie płyty Songs: Ohia – Protection Spells, a także doskonale oceniana Ghost Tropic. Choć pierwszy z wymienionych albumów również wart jest uwagi, tak w tym artykule chciałbym raczej skupić się na ostatnim z trzech krążków wydanych w 2000 roku przez zespół Moliny. Jest to bowiem, jak podpowiada nazwa, album o niepowtarzalnej, eterycznej atmosferze.  



W nagraniach wziął udział jeden z licznych, obracających się w muzycznym świecie przyjaciół Moliny – Szkot Alasdair Roberts. Wspomniana dwójka udała się w podróż do Lincoln w Nebrasce (Jason mieszkał wtedy w Chicago) by skorzystać z domowego studia nagrań Mike’a Mogisa, znanego jako producenta takich grup, jak choćby Bright Eyes czy Cursive, będącego również współzałożycielem wydawnictwa Saddle Creek. W sesji, oprócz Moliny i Robertsa, wziął także udział perkusista zespołu Lullaby for Working Class – Shane Aspegren. 

Nagranie powstało w aurze improwizacji – Molina nie przekazał współtwórcom Ghost Tropic gotowych do zagrania utworów. Jak już wspominałem, Jason nie tworzył w ten sposób. Artyści po prostu grali, krojąc kolejne numery, które bardziej niż rockowe utwory przypominają raczej ambientowy soundtrack do medytacji. Jason był wówczas zafascynowany barytonowym brzmieniem swojej gitary marki Danelectro i to właśnie ten instrument stał się dominującym elementem nagrania. 

Fakt, że Molina pozwolił współautorom kompozycji na twórczą swobodę, nie sprawiło, że Ghost Tropic jest albumem niespójnym. Wręcz przeciwnie, to koherentny krążek, który ma na siebie pomysł. Zaczyna się od niesamowitego Lightning Risked it All. Utwór urzeka ponurą, ciężką warstwą liryczną, ale pierwsze skrzypce odgrywają tu nastrojowe instrumenty perkusyjne, uzupełniane płynącą delikatnie gdzieś w tle akustyczną gitarą. Kolejny w kolejce jest The Body Burned Away, kawałek dokładający do pięknej układanki z poprzednika instrumenty klawiszowe.



Z kolei już trzeci utwór, No Limit On The Words zaczyna się od sennej, leniwej gitary elektrycznej, do której dograno piękne partie na ksylofonie. Nie sposób nie wspomnieć też o utworze tytułowym, który wita nas powoli stającym się częścią upiornej symfonii śpiewem rajskich ptaków. Choć Ghost Tropic to przede wszystkim album folkowy, tak nie sposób nie określić go również kategoriami field recording oraz ambient. Gdyby nieco mocniej rozbujać gitary, krążek mógłby nawet zacząć podchodzić pod ponurego post rocka.

Ghost Tropic to bez wątpienia niezwykła płyta – dla wielu najlepsza z całego dorobku Moliny. Wszystkie zaprezentowane na albumie utwory są ciężkie, przytłaczające wręcz, każdy charakteryzuje się głębią, oddaje słuchaczowi przestrzeń, w której ten może się zanurzyć. To ciemna i ponura, otchłań, która tylko czeka na to, by móc pożreć słuchacza, a do tego wibruje jak egzotyczna dżungla, fascynuje feriami intrygujących dźwięków. 

The Magnolia Electric Co. 

Ostatnia płyta wydana pod szyldem Songs: Ohia jest też powszechnie uznawana za najwspanialsze dzieło w dorobku Moliny. To już krążek zdecydowanie mniej eksperymentalny – nie uświadczymy tu egzotyki, ksylofonów i ptasiego śpiewu. Dostajemy za to doskonałej jakości, kompleksowego, doskonale zagranego, a przy tym niebywale bogatego country-rocka. Molina na sesję nagraniową, nad którą czuwał sam Steve Albini, zaprosił dream team złożony z muzyków, z którym przyszło mu na przestrzeni lat grać. Warto wyróżnić choćby Mike’a Brennera grającego na stalowej hawajskiej gitarze basowej, który współpracował już z Moliną przy poprzedniej płycie artysty – Didn’t it rain. Łącznie zebrało się dwanaście osób, w tym były i nowy skład Songs: Ohia.



Album zaczyna się od doskonałego, nagranego za pierwszym ujęciem, improwizowanego Farewell Transmission. Molina po prostu pokazał reszcie progresję akordów, a potem zespół po prostu zaczął tworzyć. W efekcie powstało trwające siedem i pół minuty arcydzieło country rocka. I choć z improwizacji aż dwunastu muzyków może powstać chaos, tak cały utwór jest pięknie spójny, a ciężka gitara elektryczna świetnie współpracuje z perkusją i skrzypcami. Obrazu całości dopełnia piękna warstwa liryczna, którą Molina trochę śpiewa, trochę melorecytuje z siłą olimpijskiego boga, który zszedł między śmiertelników tylko po to, by zaśpiewać ten jeden wspaniały utwór. 

The real thruth about it is there ain’t no end to the desert I’ll cross
I’ve really known it all along
Mama here comes midnight
With the dead moon in its jaws
Mama here comes midnight
With the dead moon in its jaws
Must be the big star about to fall

Warstwa liryczna utworu rozciąga się od metaforycznego obrazu odciętego od elektryczności, wracającego do epoki industrialnej świata, przez rozważania nad ludzką duchowością, po osobiste wizje pogrążającego się w ciemności Moliny. To prawdziwie poetycki tekst. Pod tym względem wyróżnia się także I’ve Been Riding With a Ghost – to ponura spowiedź wokalisty, nawiedzanego przez echa przyszłości, ducha dawnego siebie. W moim odczuciu to także metaforyczne ujęcie depresji i alkoholizmu.



The Magnolia Electric Co. to album diametralnie różniący się od swoich poprzedników – płyta odchodzi przede wszystkim od stylistyki lo-fi. Wydawnictwo czerpie inspiracje z heartland rocka, a w twórczości Moliny bardziej niż kiedykolwiek słychać echa country. W głosie wokalisty można dosłyszeć też rozkrawającą serce tęsknotę. To album nostalgiczny, sentymentalny, a melancholijny nastrój pomagają zbudować piękne damskie chórki. Ostatni krążek wydany pod nazwą Songs:Ohia, albo, jak twierdzi sam wokalista, pierwszy spod szyldu Magnolia Electric Co., jest dopracowany pod każdym względem – gitary rozpychają się właściwie w każdym utworze, tworząc wrażenie obcowania z dziełem masywnym. Jak chyba wszystko, co wyszło spod ręki Moliny, jest to też twór na wskroś emocjonalny, walący słuchacza obuchem w łeb, serce, duszę…

Trials and Errors

Kiedy zastanawiam się nad tym, jak powinna brzmieć dobra piosenka, dochodzę do wniosku, że zespół powinien wejść w przestrzeń utworu, tak samo, jak wszyscy ci, którzy będą go potem słuchać

– tak Molina wypowiada się o swojej muzyce w jednym z ostatnich udzielonych przed śmiercią wywiadów. Nie są to tylko puste słowa, albowiem słuchając dzieł muzyka, tak nowszych, jak i tych nagranych jeszcze  latach 90’, faktycznie ma się wrażenie obcowania z przestronną, głęboką twórczością, w którą można się zanurzyć. Niestety, doskonała Magnolia Electric Co. zwieńczyła żywot Songs Ohia, a Molina zwrócił się w kierunku masywnego, heartland rocka, mocno zainspirowanego Neilem Youngiem i grupą Crazy Horse. Efektem tego było wydanie m.in. wybitnego albumu live – Trials and Errors. Dzieła wydawane pod szyldem The Magnolia Electric Co. są co prawda niezłe, jednak ewidentnie brakuje w nich przebłysku geniuszu, którym wcześniej raczył nas artysta



A sam muzyk? Niestety, poległ w walce z ciemnością, która zżerała go od lat. To właśnie ten mrok nadał wielu jego nagraniom tak wyjątkowego charakteru. Ten wyjątkowy gitarzysta, który czerpał inspirację z twórczości m.in. Black Sabbath czy Neila Younga, zakochany w literaturze pustelnik z Ohio, zmarł pokonany przez uzależnienie od alkoholu. Zanim to się jednak stało, zdołał przemycić cząstkę pożerającego go mroku do swojej twórczości. 

Hemingway stwierdził kiedyś, że szczęście wśród inteligentnych osób, to najrzadsza rzecz, jaką zna. W powieści Komu Bije Dzwon napisał też, że zdecydowanie lepiej jest być wesołym, jeśli tylko się potrafi, gdyż to jak osiągnąć nieśmiertelność za życia. Cóż, nie wiem, czy Molina był wesołym człowiekiem, ale jego twórczości z pewnością nie można określić tym epitetem. I choć nigdy nie byłem fanem romantyzowania smutku, tak jestem Jasonowi wdzięczny za to, że pozwolił nam, za pomocą swojej pięknej muzyki, zerknąć, choćby i przez ledwie chwilę, w otchłań, z którą on sam musiał zmagać się całe swoje życie. Spoczywaj w spokoju, Molina.