To był dla mnie bardzo pracowity i twórczy rok, a to nie służy słuchaniu nowych płyt w hurtowych ilościach. Ale to nie znaczy, że było źle! W 2023 wyszło wiele fenomenalnej muzyki, a na poniższej liście znajdziecie te 13 płyt, które miały w sobie choćby maleńki pierwiastek geniuszu. Polecam gorąco!


Wednesday - Rat Saw God

 

No cóż, absolutna płyta roku i nic dziwnego, że ten – już wcześniej wspaniały zespół – tak bardzo w minionym roku wystrzelił. Na Rat Saw God jest wszystko, co lubię. Najwyższej klasy indie rockowa baza, na której Karly Hartzman z zespołem kładą raz shoegaze’owe, raz noise’owe a jeszcze innym razem alt-country’owe warstwy. Sama Karly – niekwestionowana liderka tego zespołu, a przy tym niesamowicie charyzmatyczna wokalistka i – nie boję się tego słowa – genialna tekściarka, weszła tą płytą do panteonu bohaterek indie rocka – na pewno ostatniej dekady. Bo największym atutem tej płyty są właśnie jej teksty. Codzienne obserwacje, strumienie świadomości, nawiązania do mniejszych lub większych przedmiotów (od otwieracza do puszek po pomniki stawiane w miejscach wypadków), popkultury (Formuła 1 czy Mortal Kombat) i życiowych doświadczeń artystki potrafią miksować się w ramach jednego kawałka i wychodzi to po prostu doskonale. “Hot Rotten Grass Smell” to najlepszy otwieracz płyty w tym roku, a “Bull Believer” to prawdziwe arcydzieło noise’owego indie rocka. A to dopiero dwa pierwsze kawałki! Potem – nawet w tych najbardziej country’owych momentach – napięcie trzyma się cały czas na tym wysokim poziomie. To chyba jedyna płyta w tym roku, do której wracałem praktycznie w każdym tygodniu od premiery i którą potrafiłem przesłuchać kilka razy z rzędu. Dzieło. Gratulacje!


bdrmm - I Don’t Know

 

“I Don’t Know” zajmuje u mnie drugie miejsce w tym zestawieniu. Bo to po prostu świetna płyta. Ale zanim napiszę o niej więcej, chciałbym dać Brytyjczykom wyróżnienie za największy postęp. Ich debiutancki album – “Bedroom” – był dobry, nawet bardzo. Ale bdrmm brzmieli na nim po prostu jak świetna kopia taki zespołów jak DIIV, Beach Fossils czy Real Estate. Po “I Don’t Know” to oni dorobią się armii naśladowców. Bo to płyta na której te shoegaze’owo – dream popowe klisze uzupełnione zostały o cały wachlarz środków wyrazu spoza tego uniwersum. Już otwierające płytę, podbite elektroniką “Alps” pokazuje, że chłopaki postanowili szukać czegoś więcej. Sięgnęli więc chociażby po elementy kojarzone z Radiohead czy solową twórczością Thoma Yorke’a, okrasili dużą dawką post-rocka i dodali jeszcze szczyptę noise rocka. To jest bardzo dobry przepis.


GEL - Only Constant

 

Bardzo ważna płyta. GEL – obok chociażby Scowl – stanowią dzisiaj forpocztę nowoczesnego hardcore’u. Taką, co jednym okiem patrzy na Turnstile, ale drugim skupiona jest na swojej własnej robocie. Taką, co odmładza ten skostniały już gatunek i otwiera go na generację Z, osoby queer, etc. Ale przede wszystkim taką, co tworzy muzykę jednocześnie do robienia wiatraków w moshu i tupania nóżką, czy machania głową jak do najlepszych radiowych hitów. Serio – za przykład niech posłuży utwór “Dicey”, którego refren jest absolutnie jednym z moich ulubionych w minionym roku. Jest na tej płycie pewien przerywnik –  “Calling Card” – który wieńczą słowa “Hardcore for fuckin’ freaks / That’s it”. Wynieśmy to na sztandary.


Beach Fossils - Bunny

 

Trochę się oswajałem z tą płytą. Moje pierwsze wrażenie było takie, że to po prostu solidny album, którego mogliśmy się spokojnie po Beach Fossils spodziewać. Taki, który nie wprowadza do ich świata nic nowego, ale jednocześnie ma pełne prawo stać obok poprzednich płyt. Ale z czasem zaczęło mnie do niego ciągnąć, a z każdym kolejnym odsłuchem odkrywałem coś więcej. A to w sumie ciekawe, bo w porównaniu do poprzedniej płyty jest to album dość surowy. Okrojony praktycznie do najbardziej klasycznego rockowego instrumentarium, ale to dobrze – dało to wybrzmieć najlepszym piosenkom jakie Beach Fossils do tej pory napisali (szczególnie pierwsza połowa płyty to hit na hicie). “Bunny” wyszła w czerwcu i idealnie wpisała się w słoneczne lato. W sumie to czekam na kolejne, żeby znowu ją odpalić na zielonej trawce.


Big Brave - Nature Morte

 

A tu z kolei płyta, której siłą jest absolutny brak kombinowania. Big Brave zrobili dokładnie to samo, co chociażby na poprzedniej płycie “Vital” – tylko, że jeszcze lepiej, głośniej, bardziej transowo i bardziej rozdzierająco serce. Robin Wattie wzrusza swoim głosem dosłownie od pierwszej sekundy albumu, dzięki czemu brzmi on w sumie jak dalszy ciąg poprzedniczki. Jakby tych płyt nie dzieliły wcale dwa lata. Ale to właśnie w tej części – na “Nature Morte” – następuje kulminacja tych wszystkich emocji, po których Big Brave dryfują w swojej twórczości. Absolutnie katartyczna płyta.


Daughter - Stereo Mind Game

 

Wspaniały powrót po siedmiu latach (sześciu, licząc soundtrack do gry Before The Storm), ale upływu tego czasu ani przez chwilę w muzyce Daughter nie słychać. Mam nawet wrażenie, że największą siłą tego albumu są elementy, które dzisiaj nie są już tak popularne w indie rocku jak chociażby dekadę temu. Mam na myśli chociażby całą eteryczność, która jest znakiem rozpoznawczym Daughter i często buduje klimat niezależnie od samej piosenki. No ale wrócili i sprawili, że znowu jest to cool. A Elena Tonra wciąż jest jedną z najlepszych i najbardziej przejmujących tekściarek na rynku.


Lil Yachty - Let’s Start Here.

 

Żyjemy w dziwnej symulacji. W takiej, w której gwiazda trapu, która chwilę wcześniej rozbiła bank kawałkiem o wwożeniu kodeiny do Polski, wypuszcza album neo-psychodeliczny i okazuje się on hitem. I to nie JAK NA RAPERA. “Let’s Start Here.” wprowadza powiew świeżości do gatunku zdominowanego przez Tame Impala czy MGMT. To nawet nie jest ciekawa odpowiedź na twórczość tych zespołów. Yachty wjechał w to po prostu jak na swoje. Gdzieniegdzie słychać może, że to dla niego nowy teren, ale z drugiej strony paradoksalnie pozwala mu to nie martwić się ograniczeniami, dzięki czemu niektóre kawałki rozwijają się w całkiem popieprzone rejony. Bardzo miłe zaskoczenie.


Paramore - This Is Why

 

Co tu robi Paramore? Zawsze odczuwałem względną sympatię do tego zespołu, ale mam wrażenie, że na “This Is Why” w końcu zrobili płytę, której MUZIARZE mogą słuchać bez krzywienia się. Przecież taki pierwszy z brzegu utwór tytułowy – zanim wjedzie (bardzo dobry) refren – spokojnie mógłby znaleźć się na płycie King Gizzard & The Lizard Wizard. A dalej też jest bardzo dobrze, zaskakująco, ale przy tym dalej nie ma żadnych wątpliwości, że to Hayley Williams z kolegami.


Pile - All Fiction

 

Jestem z tym zespołem od lat i po przesłuchaniu “All Fiction” mogę z całą pewnością stwierdzić, że jestem z niego dumny. Ekipa Ricka Maguire’a niesamowicie dojrzała muzycznie w ostatnim czasie i poszerzyła arsenał chwytów, jakimi dysponować może kapela poruszająca się na krawędzi indie i noise rocka. Lubię myśleć o “All Fiction” jako o pile’owym (oczywiście z zachowaniem skali) “Amnesiacu”. Bo na tym albumie rzadziej jest bardzo hałaśliwie. A jak już jest to ma się wrażenie, że to wszystko jest bardzo kontrolowane. Częściej jest za to spokojnie, jazzująco, a więcej dzieje się na drugim planie aranżu. Sam Rick śpiewa często z delikatnością godną Thoma Yorke’a. Piękna płyta. No i zanim napisałem to podsumowanie, doczekała się już suplementu w postaci EP “Hot Air Balloon”, który jeszcze bardziej podkreśla moje wrażenie.


The Psychotic Monks - Pink Colour Surgery

 

Trzeci album w dorobku francuskiego The Psychotic Monks jest dość kontrowersyjny dla jego dotychczasowych fanów. Ale w tym właśnie tkwi jego siła. Dotychczas był to (świetny!) zespół balansujący na granicy psychodelii i noise rocka, a teraz… no cóż, czego tu nie ma? Muzyka eksperymentalna, industrial, atonalne gitary charakterystyczne dla no wave, trochę post-punku, trochę post-rocka. W dodatku wszyscy w tym zespole śpiewają, co sprawia, że jak już złapiesz jakieś podłoże to natychmiast wszystko się zmienia, a ty znowu lecisz. Chaos. Ale jaki piękny! I jak to chwyta za gardło. Dajcie tej płycie szansę!


shame - Food For Worms

 

Podoba mi się, jak rozwijają się chłopaki z shame. To jeden z tych zespołów, które wypłynęły na wielkiej fali brexit-core’u 5-6 lat temu, ale zanim widmo wypalenia czy zjedzenia własnego ogona pojawiło się chociażby na dalekim horyzoncie, postanowili już im zapobiegać. No i Food For Worms to tego efekt – ciekawy, pokombinowany, odkrywający nowe ziemie, po których Charlie Steen może ślizgać się i turlać w samych gaciach, dojrzały i autoironiczny. Momentami (tymi spokojniejszymi i bardziej melancholijnymi) do tego nawet wzruszający. A przy tym dalej przebojowy i pozwalający wywijać salta (co całkiem nieźle na koncertach robi basista). Oby tak dalej.


billy woods & Kenny Segal - Maps

 

O billym woodsie mogę powiedzieć jedno – absolutny mistrz. Po dwóch świetnych i chyba przełomowych dla niego płytach w 2022 roku, wrócił z kolejnymi dwoma bangerami w 2023 – jednym w ramach Armand Hammer (nie ma jej w tym zestawieniu, ale zapewniam, że się o nie otarła) i drugim w kolaboracji z Kennym Segalem. Drugi wspólny album tych panów świetnie podkreśla improwizacyjny charakter ich współpracy. Segal dostarczył beaty, z których część mogłaby spokojnie polecieć w ekskluzywnym klubie jazzowym (a jeszcze inna część to chyba najprzystępniejsze rzeczy, do jakich billy kiedykolwiek zarapował), z kolei billy robi do nich to, co wychodzi mu najlepiej – po prostu płynie. Zaczyna swoje opowieści od zamawiania drinków czy drogich Uberów, jetlagów albo soundchecków, na które się spóźnił, aby podryfować w kierunku poważnych społeczno-politycznych rozkmin. A wszystko to podlane niesamowitą zabawą słowem i wisielczym humorem. “Maps” to płyta o undergroundowym raperze, który nagle mierzy się z sukcesem. Jednocześnie nie czuje się z nim dobrze i bacznie go obserwuje, aby wykorzystać w swoich własnych celach. O facecie, który na zdjęciach i w teledyskach bluruje swoją twarz, a jednocześnie zaznaje życia “gwiazdy”. Swoją drogą – zważywszy na tematykę – ciekawe, że to jednocześnie najprzystępniejsza płyta w dorobku woodsa.


Maruja - Knockarea

 

Jedyna EP na tej liście i jednocześnie album, który bardzo mocno rozpala moje nadzieje odnośnie zespołu, który nie ma jeszcze na swoim koncie pełnoprawnego albumu. Jak pierwszy raz wpadła mi w ucho to pomyślałem: “OK, tak brzmiałoby Black Country, New Road gdyby grało post-hardcore”. Tu też wielką rolę gra instrument spoza tradycyjnie rockowego instrumentarium – saksofon. Zresztą pierwiastek jazzowy jest w tym zespole kluczowy. Druga rzecz – tu też muzycy budują raczej dźwiękowe opowieści zamiast piosenek. Ale jednocześnie jest to znacznie bardziej brutalne niż rozterki dzieciaków z ASP. Zarówno sonicznie, jak i lirycznie. Bardzo mocno trzymam kciuki za tych chłopaków.


Powyższe płyty na jednej playliście: