Sześćset dwadzieścia cztery tysiące czterysta czterdziestu czterech mieszkańców. Dwudziesta siódma pozycja na liście największych miast w USA. Pierwsze miejsce w zestawieniu najgęściej zaludnionych miejscowości w stanie Kentucky. Ojczyste miasto Mohhamada Alego, Louisville, jest mniejsze niż Warszawa, Kraków, Wrocław czy Łódź. Mimo to jego scena muzyczna tak bogata, że dedykowany jej tekst musiałem podzielić na trzy części, a i tak nie starczyło miejsca, by wymienić wszystkie warte uwagi zespoły. Tym niemniej powracam z ostatnim tym razem artykułem o muzyce ze stolicy Kentucky i dla odmiany zapraszam do zapoznania się nieco lżejszym brzmieniowo, lecz nie mniej mrocznym obliczem Louisville.

Will Oldham

Ludzkie losy krzyżują się często w zaskakujący sposób. Wydaje się, że to najoczywistszy truizm, zwykły banał, a jednak te nieoczywiste skrzyżowania na ścieżkach życia potrafią robić wrażenie. Dlatego byłem zdziwiony, ale i pozytywnie zaskoczony, gdy dowiedziałem się lata temu, że Will Oldham, którego twórczość poznałem przypadkiem podczas dłubania wśród perełek alt country, jest bliskim znajomym czwórki chłopaków z legendarnego Slint. Co więcej, to właśnie on jest autorem wiekopomnej fotografii przedstawiającej kwartet kąpiący się w wodach opuszczonej kopalni wapienia. Jakby tego było mało, Oldham znalazł się na okładce pierwszej płyty zespołu, jako postać w kasku siedząca za kierownicą ikonicznego Saaba. Na tym jednak muzyczne powiązania się kończą, bo Oldham zdecydował się pójść w innym kierunku niż Walford, McMahan, Pajo i Brashear. 



Gatunki oparte na akustycznym brzmieniu niepodzielnie rządzą w Stanach Zjednoczonych. Grupy grające country, wszelkie odmiany folka, americanę bądź bluegrass cieszą się w tym kraju ogromną popularnością. Ba, artyści tacy jak choćby Zach Bryan, choć w Europie często nieznani, w USA potrafią wyprzedawać całe stadiony. Dlatego nie powinien dziwić fakt, że grający alternatywne country i americanę w różnych odmianach Will Oldham zyskał w Stanach większy rozgłos niż Slint. Nie jest to jednak żadną miarą sukces przypadkowy – twórczość tego artysty jest przesiąknięta będącą zapewne naleciałością z Louisville punkową lo-fi estetyką, która sprawia, że Oldham wyróżnia się na tle innych folkowych muzyków. 



Will rozpoczął karierę muzyczną, grając pod kilkoma pseudonimami – Palace Music, Palace Brothers, Palace Songs, Palace Flophouse czy po prostu Palace. Nieważne który z nich znajdował się w użyciu, twórczość Oldhama łączyła ponura surowość, którą ciekawie podkreśla łagodny głos artysty. Do największych dokonań muzyka należy album Viva Last Blues, wydany pod nazwą Palace Music. Jak sugeruje nazwa płyty, sporo w tym dziele bluesowych naleciałości, ale powiedziałbym, że to raczej folk rock bądź alt country wyprodukowane w duchu slowcore. Gitary akustyczne stanowią w poszczególnych utworach tło dla modeli elektrycznych, przez co brzmienie naturalnie przywodzi momentami na myśl Neila Younga i jego Crazy Horses. Tyle tylko, że to nawiedzona, szalona i bardziej bezpardonowa wersja folk rocka. „If I could fuck a mountain, Lord, I would fuck a mountain” – śpiewa Oldham, mimowolnie przypominając słuchaczowi o sloganie „keep Louisville weird”. 



W 1998 roku Oldham przybrał pseudonim Bonnie Prince Billy, pod którym występuje do dziś. Rok później wydany został album, który wiele osób uważa za najlepszy w dyskografii artysty – I See a Darkness. Oszczędna, lecz poetycka warstwa tekstowa, w połączeniu z powoli rozpełzającym się, równie minimalistycznym instrumentarium stanowią o sile tej niepokojącej płyty. Oldham śpiewa tu o śmierci, depresji o ogólnie pojętej rozpaczy, a to wszystko przy akompaniamencie, zależnie od utworu, slacker rockowych gitar czy wyrazistej, wytyczającej rytm linii basowej. 



Bogata dyskografia obfitująca w ponad 20 wydawnictw (w tym tegoroczny Keeping Secrets Will Destroy You) ugruntowała pozycję Oldhama jako jednej z najważniejszych postaci niezależnego folka i alternatywnego country. Wpływ brzmienia wypracowanego przez muzyka można usłyszeć w twórczości takich artystów, jak choćby Phil Elverum, Jason Molina, Mark Kozelek czy nawet Bon Iver. Oldham okazjonalnie występował też w filmach. I choć to folk, nie post-hardcore, to w jego twórczości również słychać delikatne muśnięcie brzmienia charakterystycznego dla Louisville, choćby w formie punkowej estetyki do it yourself, połączonej z przytłaczająco ponurym, nawiedzonym nastrojem twórczości Oldhama. 



Bogata dyskografia obfitująca w ponad 20 wydawnictw (w tym tegoroczny Keeping Secrets Will Destroy You) ugruntowała pozycję Oldhama jako jednej z najważniejszych postaci niezależnego folka i alternatywnego country. Wpływ brzmienia wypracowanego przez muzyka można usłyszeć w twórczości takich artystów, jak choćby Phil Elverum, Jason Molina, Mark Kozelek czy nawet Bon Iver. Oldham okazjonalnie występował też w filmach. I choć to folk, nie post-hardcore, to w jego twórczości również słychać delikatne muśnięcie brzmienia charakterystycznego dla Louisville, choćby w formie punkowej estetyki do it yourself, połączonej z przytłaczająco ponurym, nawiedzonym nastrojem twórczości Oldhama. 


My Morning Jacket

Kolejnym zespołem z Luisville, którego brzmienie zahacza o country, jest My Morning Jacket. W tym przypadku nacisk został położony raczej na elektryczne gitary plumkające wesoło w oparach southern-rockowej neopsychodelii. Założony w 1998 roku przez wokalistę Jima Jamesa zespół dość szybko zdobył popularność zarówno wśród amerykańskiej publiki, jak i krytyków. Grupa zasłynęła swoimi wyśmienitymi występami na żywo, a po wydaniu czwartej płyty o lakonicznym tytule „Z”, jeden z dziennikarzy magazynu Rolling Stone odważył się stwierdzić, że My Morning Jacket mogą być amerykańską odpowiedzią na Radiohead. Ja sam nie pokusiłbym się o tak odważne stwierdzenia, nawet jeśli zespół z Louisville dryfuje momentami w neopsychodelii, a na nowszych wydawnictwach odchodzi w stronę elektroniki. W mojej opinii My Morning Jacket to po prostu solidny southern rock, któremu niestety brakuje innowacyjności, która cechowała tak wielu artystów ze stolicy stanu Kentucky. Grupa założona przez Jima Jamesa to przyjemnie brzmiąca, bardziej nowoczesna, indie-rockowa odpowiedź na twórczość Lynyrd Skynyrd



Elliot 

W galerii muzycznych sław z Louisville znalazło się także miejsce dla zespołu grającego solidne, drugofalowe emo. Elliot to grupa powstała w 1995 roku, założona przez Jaya Palumbo, a także Chrisa Higdona i Jonathana Mobleya, którzy właśnie opuścili grającą emocore grupę Falling Forward. Zespół wydał trzy nagrania studyjne i jedno wydawnictwo live. Na szczególną uwagę zasługuje druga płyta Elliot, zatytułowana False Cathedrals. Ten przykuwający oko ciekawą okładką album wyróżnia się spośród typowych dla midwest emo wydawnictw zgrabnym wykorzystaniem instrumentów klawiszowych, w tym syntezatorów. Na False Cathedrals nie brakuje zarówno uderzających z siłą tsunami gitarowych riffów, jak i, melancholijnych momentów. Brzmienie Elliot jest kompleksowe i odpowiednio uwarstwione,  przez co przywodzi mi nieco na myśl The Jim Yoshi Pile-Up, inny grający emo zespół o post-rockowych naleciałościach. Grupa została rozwiązana w 2003 roku, ale rok temu wróciła do życia, by zagrać gig na Furnance Fest



Rachel’s

To chyba najmniej pasująca do charakteru tego zestawienia grupa. Zespół Rachel’s został założony w 1991 roku, przez znanego z Rodan oraz Shipping News Jasona Noble. O ile jednak tamte dwa zespoły łączyła stylistyka, tak twórczość Rachel’s to już wycieczka w rejony współczesnej muzyki klasycznej i kameralnego post-rocka. Choć to Jason Noble założył grupę, tak równie istotne dla jej istnienia były jeszcze dwie postacie – skrzypek Christian Frederickson i pianistka Rachel Grimes. Wymieniona trójka posiłkowała się muzykami sesyjnymi grającymi m.in. na wiolonczeli czy gitarach, by uzyskać kompleksowe, wypełnione bogatym instrumentarium brzmienie. Zespół był aktywny do śmierci Jasona Noble w 2012 roku. 



David Pajo/Papa M 

Spośród wszystkich członków Slint to właśnie David Pajo najmocniej poświęcił się muzyce. Były gitarzysta kwartetu grywał w takich zespołach, jak choćby Stereolab, Palace Music, Tortoise, czy też Interpol i Gang of Four. Ponadto Pajo wydał kilka całkiem przyzwoitych albumów sygnowanych swoim nazwiskiem, bądź też jako Papa M oraz Aerial M. I choć muzyk nigdy nie nagrał już płyty tak fundamentalnej dla rozwoju muzyki, jak Spiderland, to spośród jego dyskografii warto wyróżnić post-rockowe wydawnictwo Aerial M, czy też utrzymaną w klimacie indie folka Whatever, Mortal. Ciekawą pozycję wśród twórczości Pajo stanowi też minimalistyczna, eksperymentalna płyta Live From A Shark Cage



Przyznam bez ogródek – fascynują mnie Stany Zjednoczone. Ogrom tego państwa, połączony z absurdalną ilością naleciałości i kulturowych wpływów sprawia, że niemal pod każdą strzechą można znaleźć ciekawy projekt muzyczny. Czy to w słynącym z bourbonu i KFC Kentucky, czy też w słonecznej Kalifornii, czy rządzonym przez kowbojów Teksasie – USA po prostu zachwyca muzycznym bogactwem. Dlatego zapewne w przyszłości zabiorę się za teksty dotyczące scen związanych z innymi stanami bądź miejscowościami. Na ten moment chciałbym natomiast podziękować za zapoznanie się z przeglądem artystów z Louisville. Miłego słuchania!