Lada moment ruszy pierwsza edycja festiwalu Inside Seaside w Gdańsku. Na wydarzeniu zagrają między innymi Nothing But Thieves, Tom Odell, Sleaford Mods, Kury, Trupa Trupa czy Shame. Z Charliem Steenem, wokalistą tego ostatniego, porozmawiałam o dorastaniu na scenie muzycznej, pisaniu muzyki, industry plantach i muzyce, której słucha.



Pamiętam wasz pierwszy raz w Polsce, na OFF Festiwalu. Rozmawialiśmy wtedy – byliście takimi dzieciaczkami!
O tak. Kiedy zaczynaliśmy, miałem 16 lat. 

Kiedy zakładaliście zespół, mieliście jakiś konkretny cel? Zagrać na Wembley, pojechać w trasę dookoła świata…
Nie mieliśmy żadnego celu. Chciałbym podkreślić, że kiedy zaczynaliśmy, muzyka gitarowa nie była modna i zespołów grających jak my nie było zbyt wiele na scenie. Były mniejsze zespoły typu Palma Violets, Peace, Fat White Family. Z takich naprawdę dużych gitarowych był King Krule… ale w porównaniu z 2023 rokiem tych kapel było bardzo mało. Teraz mógłbym ci wymienić z 50 tego typu zespołów z samego Londynu! Po prostu mało kto słuchał takiej muzyki. Wszyscy nasi znajomi ze szkoły słuchali grime’u i hip-hopu. Gitary nie były cool. A to był rodzaj muzyki, którą my lubiliśmy. Korzystaliśmy z salki do prób Fat White Family w Brixton. Była w tym samym budynku, co pub The Queen’s Head… Muszę przyznać, że to były naprawdę szalone czasy. Byliśmy bardzo młodzi, a zadawaliśmy się z ludźmi od siebie starszymi… było dużo narkotyków, dużo cracku. 

O matko…
Mieliśmy 17 lat i spędzaliśmy cały swój wolny czas w pubie. Chlaliśmy na umór. Było wspaniale! Mogliśmy robić dosłownie wszystko. One Rizla był pierwszym utworem, jaki napisaliśmy. Eddie napisał go, kiedy miał 16 lat. Potem napisaliśmy kilka kawałków więcej i dużo koncertowaliśmy. Na jednym z koncertów pojawił się Paul Jones, który został naszym managerem. Jest nim do dziś! Wiesz co, kiedy zaczynaliśmy, naprawdę nas to wszystko nie obchodziło…



Mam wrażenie, że etosem Shame było bycie jak najbardziej anty-cool. Pamiętam, jak na koncertach zdejmowałem swoją koszulkę. Przecież nie robiłem tego dlatego, że wyglądam jak Brad Pitt. Robiłem to właśnie dlatego, że tak nie wyglądam. Chciałem zderzyć się ze swoimi kompleksami, wyeksponować je. Dzięki temu nikt nie mógł mnie nimi zaatakować. Znamy mnóstwo zespołów, które są cool. Ale ja myślałem, że zespoły zakłada się właśnie dlatego, że nie jesteś popularny w szkole, nie ubierasz się dobrze, ludzie za tobą nie przepadają. 

Wiesz, jest tylko jeden Keith Richards na tym świecie. Cała reszta tylko go udaje. Nie marzyliśmy o zostaniu drugim Oasis, serio. My po prostu gramy, bo lubimy to robić, wciąż. Robimy to, żeby się bawić. Ale żeby nie było tak kolorowo – nie udało nam się zakontraktować z żadnym labelem przez bardzo długi czas. Dosłownie każdy zespół miał kontrakt przed nami. Dead Pretties, Sorry, Goat Girl, HMLTD. Wszyscy! Dopiero Adam z Dead Oceans wyciągnął do nas rękę. Dziękuję-kurwa- bardzo! Chwilę po podpisaniu kontraktu nagraliśmy Songs of Praise. Kiedy wyszedł ten album, pojechaliśmy w baardzo długą trasę. To w zasadzie cała historia zespołu Shame.

Całkiem niezła historia. Pamiętam, że między innymi wasz zespół otrzymał łatkę post brexit post-punk. Myślisz, że wam to mogło pomóc? A może wręcz przeciwnie – zaszkodziło?
Zupełnie szczerze to nie myśleliśmy o tym, nie obchodziło nas to specjalnie. Ale wiesz, w tym określeniu jest sama prawda, określa rzeczywistość. Wiemy, że o Brexit będą uczyły się nasze dzieci na lekcjach historii, żyjemy w ciekawych czasach. I rzeczywiście, dużo zespołów powstało w tym czasie. Musiała być ku temu jakaś przyczyna. Historia lubi się powtarzać. Zdarzały się już takie sytuacje, kiedy ludzie czuli, jakby nie mieli już wiele do stracenia i odpowiedzią na to była konkretna muzyka. Ale odpowiadając krótko na twoje pytanie: nie, nie przeszkadzało nam to (śmiech). 

Jak zmieniło się wasze podejście do pisania muzyki od momentu, kiedy ostatni raz się widzieliśmy?
Myślę, że najtrudniejsze było i jest dla nas pisanie. Znamy dużo zespołów, które wypluwają z siebie materiał – bum bum bum, piosenka za piosenką. My tacy nie jesteśmy. Pomiędzy wydaniem Songs of Praise i Drunk Tank Pink nie mieliśmy zbyt wiele czasu na refleksje, trzeba było od razu pisać i nagrywać nowy materiał. Ogólnie rzecz biorąc, robiliśmy to wszystko w miarę sprawnie, ale jest z tym związana potężna presja, żeby być bardzo szybkim. Oczywiście z jednej strony nie uważam, że to zła rzecz. Aktualnie chcieliśmy się nauczyć na swoich błędach i w sierpniu tego roku wyjechaliśmy na tydzień, żeby popracować, napisać coś nowego. Nic skończonego nie mamy, ale cieszymy się, że uprzedzamy już to, co nas czeka, dzięki czemu spokojniej podchodzimy do etapu pisania. 

Nie wiem, co się zmieniło… jesteśmy może bardziej świadomi, uważni na siebie. Kiedy zaczynaliśmy, byliśmy bardzo przestraszeni i niepewni. Nie pokazywaliśmy naszych utworów nikomu przed nagraniami. Teraz nie boimy się tego. Myślę, że póki będziemy pisać muzykę, której sami chcemy słuchać, wszystko będzie dobrze. Najgorsze jest, kiedy ktoś z zewnątrz wywiera na tobie presję albo próbuje kontrolować to, co piszesz. Wtedy zaczyna się robić dziwnie. To jest trochę dezorientujące. Przyznam, że na etapie tworzenia Drank Tank Pink mieliśmy takie myśli – może warto napisać coś pod radio? Coś, co spodoba się wszystkim? Myślę, że dobry songwriter byłby w stanie coś takiego zrobić. Jeżeli masz taką umiejętność, to świetnie. Ale wydaje mi się, że my jej nie mamy. Musimy po prostu pisać to, co podoba się nam, nikomu innemu. W muzyce, którą robisz, najważniejsza jest szczerość. Prawda jest taka, że my jesteśmy jedynymi ludźmi, którzy będą musieli żyć z muzyką, którą zrobimy. Nikt inny! Dlatego musi być z niej dumni. 

Czy w przypadku Food For Worms tak się właśnie czujesz? A może coś byś w nim zmienił?
Myślę, że ostatni utwór, All The People. Mam poczucie, że nigdy nie udało nam się go wbić w punkt. Ale jest okej, w sumie umieściliśmy go na płycie właśnie dlatego, że jest w nim coś nie do końca w porządku (śmiech). To nasz pierwszy album, który nagraliśmy na żywo, więc zależało nam na tym, żeby w pewnym sensie podkreślić pomyłki. Wiesz, myślę, że nie ma co żyć przeszłością. Jedyne, co możesz zrobić, to uczyć się na swoich błędach.



Napisaliśmy ten album bardzo szybko i równie szybko go nagraliśmy. Dzięki temu jest bardzo zwięzły, dosadny. Kiedy coś piszesz, czujesz się w określony sposób. Pięć miesięcy później możesz już w ogóle się tak nie czuć. Nagrywając Food For Worms, czułem dokładnie to samo, co podczas pisania tego materiału. Bardzo fajne uczucie.

Zagraliście bardzo intnesywną trasę promującą ten album.
Wydaliśmy album w piątek, a już w poniedziałek ruszyliśmy w trasę. Nie chcieliśmy czekać ani chwili dłużej. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy w Wielkiej Brytanii to fakt, że na widowni było bardzo dużo młodych ludzi. Coś niesamowitego! Koncerty były bardzo dobrze przyjmowane, kluby były wypchane po brzegi. Było naprawdę super, oprócz kilku miejsc w Niemczech… na pewno tam nie wrócimy (śmiech).

Jak myślisz, co spowodowało napływ tej młodej widowni?
Nie wiem! I co ciekawe, chodzi tylko o UK, w Europie było tak, jak zawsze. Może dlatego, że muzyka gitarowa jest teraz po prostu modna? Jest więcej tego typu zespołów? Black Country, Black Midi, Idles, Fontaines, Squid… te zespoły teraz wyszły na prowadzenie. Jednocześnie jest to trochę upierdliwe, bo im więcej zespołów, tym większy wybór ma publika i pojawia się element konkurencji. Wiesz, co jest śmieszne? Według Spotify nasza największa grupa słuchaczy to osoby w wieku 25 lat. Ale w życiu takich osób nie widziałem na naszych koncertach! (śmiech) Zazwyczaj są to osoby w przedziale 15-20 i 30-40, ciekawe. 

Dobrze, teraz pora na moje ulubione pytanie. Jakiej muzyki słucha wokalista Shame?
O kurde… dosłownie każdy inny chłopak z zespołu odpowiedziałby lepiej na to pytanie. Szczerze mówiąc, nie słucham za dużo muzyki. Mam wrażenie, że jak się zarabianie w ten sposób na życie, to trzeba czasem od niej odpocząć, wiesz, co mam na myśli?

Ostatnio bardzo dużo słucham Richarda Hawley’a. Jego album Coles Corner jest niesamowity. Viagra Boys – to chyba oczywisty wybór. Są świetni, graliśmy razem trasę w USA. Ebb, kolejny bardzo dobry zespół. Są ze Szkocji. Warto też obserwować Last Dinner Party, bo będą naprawdę wielkie…



Widziałam wysyp artykułów na temat Last Dinner Party i zarzutów, że są industry plants.
James Ford, który produkował nasz album Drunk Tank Pink odpowiada też za produkcję ich płyty. Myślę, że te zarzuty to gówno prawda (śmiech). To pewnie dlatego, że podpisały kontrakt z ogromnym labelem. A zrobiły to, bo po prostu dobrze im idzie. Widać, że zależy im na tym, żeby być zespołem popowym, wiesz, w tym sensie, żeby być tak rozpoznawalne. I nie ma w tym nic złego! I ja to szanuję. Szanuję każdego, kto dużo gra i ciężko pracuje.

Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem, jakim poważnym człowiekiem jesteś! 
(śmiech) Wiele ludzi reaguje podobnie. Pamiętają nas jako młodych najebusów i ćpunów, a prawda jest taka, że już w ogóle się tak nie zachowujemy. Odstawiliśmy dragi całkowicie, alkohol zresztą też. Ja i Eddie pozwalamy sobie na okazjonalne piwka, ale cała reszta zespołu to już abstynenci.

***

Zobacz nasze inne wywiady – tutaj!

Posted in WywiadTagged ,