Fot. Kamila Staniszewska
Trójmiasto zawsze kojarzyło mi się z festiwalami. Głównie przez prestiż Openera, na którym rok w rok występują największe światowe gwiazdy. Do Gdańska przeniesiono także reaktywowany po latach Mystic Festival i wszystko wskazuje na to, że do grona trójmiejskich wydarzeń muzycznych dołączył właśnie kolejny duży gracz – Inside Seaside. Miałem niebywałą przyjemność udać się do hali Amber Expo, gdzie odbywał się event, by spędzić dobrych kilkanaście listopadowych godzin na słuchaniu muzyki, rozmowach i poznawaniu ludzi, a także bieganiu od sceny do sceny i błyskawicznym pochłanianiu jedzenia, żeby móc zdążyć na kolejny koncert. I wiecie co? Całkiem mi się podobało.
Sobota
Festiwalową sobotę zacząłem od koncertu Kim Nowak. Powstała z inicjatywy braci Waglewskich grupa wypuściła w tym roku płytę, która, choć w moim odczuciu trochę za długa, całkiem przypadła mi do gustu. Trzeba przy tym przyznać, że twórczość zespołu jest wprost skrojona pod koncerty – proste, lecz przebojowe struktury utworów świetnie sprawdzają się na żywo, czego doskonałym przykładem utwór King Kong z pierwszej płyty. Refren w sumie banalny i łatwy do zaśpiewania, idealny do zaangażowania publiki. Cały występ był energetyczny i głośny, napędzany charyzmą Fisza, dzięki czemu stanowił świetną rozgrzewkę przed kąskami, które czekały na mnie później. Instrumentalnie było dobrze – na koncercie tego zespołu nie uświadczysz pretensjonalnych, niepotrzebnych w tym gatunku solówek. Były za to ostre gitarowe riffy i wyrazista perkusja. W tym przypadku to jednak wokal zdecydowanie wybijał się ponad przeciętność. Starszy z rodzeństwa Waglewskich nie tylko melodeklamował, ale i śpiewał, a momentami niemalże ryczał. Dzięki temu materiał grupy bardzo dużo zyskał przy odsłuchu na żywo. Zwłaszcza utwór Garażowy Pies stanowił popis umiejętności wokalnych Fisza.
Potem skoczyłem na koncert jednej z bardziej charakterystycznych artystek polskiej sceny. Brodka, bo to o niej mowa, nie rozczarowała, choć tego występu nie doświadczyłem w całości. Usłyszałem sporo materiału z ubiegłorocznej Sadzy, ale z tego co słyszałem od znajomych, artystka zagrała też kilka starszych hitów. Zadbano o niezłą oprawę wizualną – światła reflektorów tańczyły w ciemności, a na sporym telebimie wyświetlano hipnotyzujące wizualizacje. Koncert był też dobrze nagłośniony. Zresztą, o tym jeszcze nie wspominałem, pod tym kątem organizatorzy naprawdę dobrze się spisali. Większych problemów nie wychwyciłem. Pod scenami było naprawdę głośno, więc na następną edycję sprawię już sobie zatyczki do uszu i polecam to wszystkim, którzy planują wybrać się w przyszłym roku na Inside Seaside.
Wreszcie przyszedł czas na najbardziej oczekiwany przeze mnie koncert dnia. Shame zagrali wybornie. Mogę śmiało napisać, że był to najbardziej energetyczny koncert całego festiwalu. Wypadałoby powiedzieć, że byli bezczelni w wyjątkowo pozytywny sposób. Ta piątka młodych chłopaków zawładnęła sceną, wtargnęła na nią, atakując publikę bezpardonowymi wykonami hitów z Food For Worms, ale i starszych płyt. Grupa z Londynu ma talent do ciosania melodyjnych kawałków, więc jest to twórczość, która po prostu nie ma prawa źle brzmieć na żywo. Spodobało mi się zwłaszcza wykonanie utworów z nowego albumu: Adderall, Six-Pack, Alibis oraz Fingers of Steel były świetne, choć w pamięć zapadł także One Rizla ze swoim charakterystycznym refrenem. Charlie Steen dobitnie pokazał, jak powinien prezentować się frontman punkowej grupy, biegając w miejscu, kładąc się na scenie czy rzucając się na publikę, by na samym końcu koncertu przytulić jedną ze znajdujących się pod barierką fanek, co było przeurocze. Show skradł także basista, Josh Finerty, który jakimś cudem nauczył się robić salto do tyłu z gitarą basową w rękach. Jego backflipy zdecydowanie przyciągały oko. Występ Shame na Inside Seaside 2023 to podręcznikowy przykład koncertu podpartego nie tylko solidną dawką energii, ale i instrumentalną wirtuozerią. Klasa.
Kolejny w kolejce był koncert Immortal Onion. Jakoś tak wyszło, że choć miałem okazję, to nie byłem jeszcze na koncercie tej łączącej jazz z elektroniką grupy. Występ na Inside Seaside zrekompensował mi ten fakt – było klimatycznie. To jeden z tych koncertów, na których człowiek zamyka oczy i daje się porwać dźwiękom. Instrumentalna maestria z synthowym sznytem.
Sobotę zwieńczyłem występem Ezra Collective. Kolejna dawka jazzu, tym razem łączonego nie z elektroniką, tylko z afrobeatem. Podobało mi się, choć momentami brzmienie niebezpiecznie zahaczało o reggae, którego szczerze nie znoszę. Tym niemniej był to wyjątkowo sympatyczny koncert – po prostu przeładowany pozytywną energią. Dodatkowo zadbał o to frontman grupy, który efektywnie nakręcał publikę do ruchu, zachęcając tych, którzy siedzieli, do wstania z miejsc. Nie było to show z gatunku niezapomnianych, lecz po prostu solidna dawka dobrze zagranej, ciepłej i odpowiednio rozrywkowej muzyki. Miłe zakończenie dnia.
Niedziela
Drugi dzień rozpocząłem od koncertu Ani Leon, z której twórczością nie byłem wcześniej zaznajomiony. W końcu festiwalu nie mógłbym zaliczyć do udanych, gdybym nie sprawdził chociaż jednego nieznanego sobie artysty. Czy żałowałem tego wyboru? Skądże. Było to całkiem poprawne show. Wokalistka zaprezentowała eklektyczny, efemeryczny i hipnotyzujący electropop. Moją ocenę koncertu podkręciła oprawa wizualna – zjawiskowa, podobna do tego, co widziałem na Brodce. Umieszczony za sceną telebim wyświetlał dopasowane do konkretnych utworów wizualizacje, a światła reflektorów tańczyły wokół artystki. Wszystko wydawało się pulsować w rytm muzyki.
Potem spędziłem chwilę na Jannie, by ostatecznie skoczyć na strefy gastro, a następnie na koncert Kaśki Sochackiej. Hala, w której zorganizowano główną festiwalową scenę, była wypchana po brzegi. Sama artystka wydawała się być zachwycona i nieco onieśmielona taką frekwencją. Pomimo tak licznej obecności odbiorców, sam występ czarował intymną, paradoksalnie wręcz kameralną atmosferą. Aranżacje utworów były całkiem ciekawe, a zespół nieźle sobie z nimi poradził, wyciskając z instrumentów, ile tylko się dało. Były skrzypce, była gitara akustyczna i elektryczna, pojawiły się syntezatory, a wyróżnić należy przy tym także perkusistę, który odwalił kawał dobrej roboty. To kolejny na tym festiwalu występ artysty, którego raczej nie słucham, a który na żywo przypadł mi do gustu.
Trzeci w kolejce był zespół Black Honey. Nie są to może tytani alternatywnego rocka, ale na gdańskiej scenie zaprezentowali się w bardzo solidny sposób. Porwać mnie nie porwali, choć przyznam, że obfitujące w pauzy i zmiany tempa utwory nieźle brzmiały na żywo. Była energia, zabrakło magii, ale jej nie oczekiwałem. Spodziewałem się muzyki rozrywkowej i właśnie ją otrzymałem, a za rekomendację niech posłuży fakt, że na koncercie nie nudziłem się ani przez chwilę.
Sleaford Mods to druga po Shame brytyjska grupa, na której koncert czekałem z niecierpliwością. Duet nie zawiódł moich oczekiwań, dostarczając widowiskowe, satysfakcjonujące show. Andrew Fearn szalał na scenie, a Jason Williamson przez pół koncertu chodził, przytrzymując na głowie butelkę wody, oczywiście w międzyczasie zachwycając przy tym swoją dopracowaną, precyzyjną nawijką. Robotę zrobiły też szalejące w tle stroboskopy. Było głośno, synthpunkowo, widowiskowo i bardzo brytyjsko. Słowem – występ Sleaford Mods zamienił się w niezłą imprezę.
Festiwal skończył się dla mnie koncertem Nothing But Thieves. To kolejna już grupa, z której twórczością byłem zaznajomiony ledwie pobieżnie i bez wątpienia nie mogłem przed festiwalem powiedzieć, że zaliczam się do grona ich fanów. Po powrocie z Inside Seaside również tego nie zrobię. Próbowałem dzień po festiwalu zaprzyjaźnić się z twórczością grupy i… nie wyszło. Tym niemniej przyznam, że występ całkiem im się udał. Kilka pierwszych utworów mnie nie porwało i już zamierzałem wyjść, ale koncert rozkręcał się z minuty na minutę, więc postanowiłem dać im szansę. Irytował mnie nieco dość delikatny, a równocześnie zawodzący głos wokalisty, który nijak nie pasował mi do granego repertuaru, powodując lekki dysonans. Głównie dlatego, że ta grupa grająca alternatywnego pop rocka na scenie brzmiała wyjątkowo surowo, momentami niemal agresywnie. Tutaj również przypadł mi do gustu występ perkusisty, a i gitarzyści dali radę. Zdaję sobie sprawę, że moje stwierdzenie może ocierać się w opinii niektórych o absurd czy bluźnierstwo, ale momentami czułem się niemal jakbym był na koncercie Queens Of The Stone Age. Było nieźle i ostatecznie nie żałowałem, że zostałem do końca.
W ostatecznym rozrachunku festiwal Inside Seaside zdecydowanie przypadł mi do gustu. Nie jestem miłośnikiem lata, a upałów to już absolutnie nie znoszę, więc zarówno formuła, jak i data wydarzenia przypadły mi do gustu. Jeśli zaś chodzi o lineup, to mimo wszystko mam mieszane odczucia. W moim mniemaniu pojawiło się nieco za mało artystów spoza mainstreamu. Choć od biedy do Toma Odella czy Nothing But Thieves można przykleić łatkę alternatywy, tak zdecydowanie nie jest to moja muzyka. Rozumiem też jednak, że tacy wykonawcy pozwalają przyciągnąć tłumy, a jak już zaznaczyłem wcześniej, to właśnie ludzie są najważniejszym elementem udanego festiwalu. Liczę więc na to, że za rok pojawi się więcej muzyków spoza głównego nurtu, którzy będą stanowić odskocznię od bardziej znanych kolegów po fachu. Ale jeśli się tak nie stanie… to trudno, i tak będę zadowolony. Inside Seaside stwarza bowiem szansę na to, że więcej osób zapozna się z twórczością tych kilku bardziej niszowych muzyków. A ja sam w ostatecznym rozrachunku całkiem dobrze bawiłem się choćby na wspomnianych już Nothing But Thieves. Czy więc czekam na następną edycję tego gdańskiego festiwalu? Tak, zdecydowanie.