Pamiętacie trzecią część Ojca Chrzestnego Francisa Coppoli? Nie jest to obiektywnie zły film, ma wszak swoje momenty. Czuć, że maczał w nim palce twórca, który wie, jak wykonać arcydzieło. Jednocześnie odejście od tonacji, w jakiej utrzymane były poprzednie instalacje serii, nietrafione wybory w obsadzie i próby naprawy formuły, która żadnego serwisu nie wymagała, sprawiły, że najzagorzalsi fani czuli się zawiedzeni. Dokładnie tak samo jest z najnowszą płytą Slowdive Everything is Alive. To nie jest zła płyta. Ale to najgorszy album w znakomitej jak dotąd dyskografii shoegazowej legendy.

Każdy literaturoznawca wie, że przed lekturą tekstu należy zadać sobie pytanie: kto, kiedy i w jakim kontekście go pisze? Ta recenzja powstaje w dzień premiery piątego długogrającego albumu Slowdive, gdy promocyjny kurz unosi się jeszcze w powietrzu, a niepublikowane wcześniej utwory nie zdążyły jeszcze się osłuchać. Autor tekstu jest zaś ultrasem grupy z Reading, który od dekady zamęcza znajomych jej brzmieniem na każdej domówce i kilka tygodni temu unosił się nad ziemią na koncercie na OFF Festivalu. Nie silę się zatem na obiektywność i od razu wykładam karty na stół: na ten album czekałem z wypiekami na twarzy, mając w pamięci ich spektakularny powrót z długogrającym LP Slowdive z 2017 r.

Moje pierwsze obawy co do pierwszego po 6 latach albumu Slowdive pojawiły się wraz z premierą flagowego singla z płyty: Kisses. Komentatorzy i krytycy rozpisywali się, że to kolejna senna oda do beztroski, a ja nie umiałem pozbyć się wrażenia, że wszystko byłoby okej, gdyby taki utwór wypuścił Beach House, Far Caspian czy Man I Trust. Wybaczcie, ale jeśli ktoś twierdzi, że formuła legendy shoegaze’u daje się sprowadzić do miło pukającej perkusji, przyjemnego gitarowego riffu z odrobiną pogłosu i popowo-generycznych fraz w refrenie, to prawdopodobnie przegapił kilka istotnych niuansów z ostatnich 30 lat rozwoju Slowdive. Serio, nie wierzyłem własnym oczom, gdy czytałem recenzje dużych mediów (The Guardian), które z entuzjazmem przyrównywały atmosferę tego utworu do wczesnej twórczości New Order.



Byłem przekonany, że wybór pierwszego singla jest jakąś formą nieoczywistej kampanii promocyjnej albumu – może zespół chce przyciągnąć uwagę młodych odbiorców, którzy przez ostatnie lata osłuchali się z lo-fi hip-hop girl i indie-rockowych playlist na Spotify, a shoegazową bombę wypuszczą dopiero potem? Każdy kolejny singiel – Skin in the Game, The Slab i wypuszczone kilka dni przed premierą Alife – dowodził czegoś przeciwnego. Wszystko wskazywało na to, że ekipa ze Slowdive zdecydowała się sprzedać reverby i dokonać kolejnej w swojej karierze muzycznej stylistycznej wolty. Pomimo tego, że wydany 6 lat temu Slowdive, stanowiący wielką syntezę wszystkich ich dotychczasowych dokonań kompozycyjnych i produkcyjnych, okazał się gigantycznym sukcesem, umocnił ich pozycję jako legendy gatunku i przyciągnął nowych fanów.

Na nowym albumie Slowdive może nie odcina się całkowicie od ostatnich kilku albumów, ale zdecydowanie zmienia akcenty, a przez to brzmi zupełnie inaczej. Inny jest miks ścieżek, używane w instrumentach efekty, kompozycje, atmosfera albumu. W wywiadzie udzielonym przez grupę Mateuszowi Tomaszukowi z Trójki, w trakcie OFF Festivalu, możemy przeczytać: Neil Halstead zrobił kilka demówek w swoim domowym studiu, a potem wybraliśmy te piosenki, które uważaliśmy za najlepsze. Kiedy mieliśmy przerwę, poszliśmy do oksfordzkiego studia, które jest dla nas jak drugi dom. Wtedy wszystko nabrało kształtu.

Problem tkwi w tym, że nie mówimy o solowym projekcie Neila Halsteada, ani zbiorze b-side’ów i demówek z dotychczasowej twórczości Slowdive – a tak niestety brzmi ten album. Utwory są odczuwalnie krótsze, kompozycje zwykle nie doczekują się żadnego harmonicznego przełamania i kulminacji, niemal każdy z utworów nadbudowuje się wokół linearnych, momentami niemal krautrockowych motywów (czym zachwycają się recenzenci The Quietus), niezrozumiały nacisk położony jest na generycznie brzmiące motywy na syntezatorach. To nie tak, że Slowdive nigdy nie eksperymentowało z muzyką elektroniczną. Jeśli tylko chcieli, osiągali na tej płaszczyźnie szczyty, czego przykładem jest fenomenalna EP-ka 5 EP, która ukazała się niedługie przed premierą Pygmaliona. Wtedy hipnotyczny puls mieszał się ze słodkością minimalistycznych melodii, do jakich przywykliśmy na poprzednich albumach.



Jednak na Everything is Alive ani elektronika nie jest inspirująca, ani warstwa instrumentalna nie wzrusza. Próżno tu szukać rozpostartych na wietrze, wzruszających riffów gitarowych, nieskończonych pogłosów, przestrzennych partii rytmicznych, które są znakiem rozpoznawczym Slowdive od czasów wydanego z Brianem Eno Souvlaki. Na najnowszym albumie grupa z Reading w przewrotny sposób publicznie amputuje te części swojego dorobku, które przyniosły jej rozgłos, oferując w zamian wycinanki z muzyki elektronicznej z lat 80. Posłuchajcie tylko otwierającego album Shanty, czy Chained to a Cloud. Takie motywy na syntezatorze mogłyby brzmieć intrygująco, gdyby zostały wydane jako konkurencja dla Autobahn Kraftwerk, ale nie w 2023 roku. Co ciekawe krytycy doceniają, że album nie pogrąża się w retromanii – to jednak nie prawda. Slowdive robi to świadomie (jako inspirację podając m.in. John’a Cale’a), jednak robi to nie tam, gdzie mogli tego oczekiwać wierni fani grupy.

Bezczelnością byłoby twierdzić, że twórczość Slowdive nie ma prawa ewoluować lub że słuchacze wiedzą lepiej, jak powinna brzmieć muzyka ich ukochanego przecież zespołu. Wszak brytole przetrwali już wielką woltę z epoki Pygmaliona, gdzie niemal wszystko, do czego przywykli słuchacze, zostało kompletnie przemeblowane. Wtedy w miejsce eteryczno-popowych kompozycji wskoczyły ambientowe plamy i impresje, z rzadka nawiedzone smugą rytmu lub dającej się uchwycić melodii. Było w tym sporo odwagi, kompozycyjnych niuansów i przestrzeni, którą Slowdive eksponowało w słynnym powrocie z 2017 r. Nieoczywistość Pygmaliona ma jednak niewiele wspólnego z regresywnością Everything is Alive. Najnowszy album Slowdive będzie zbyt mało eksperymentalny dla fanów Pygmaliona i jednocześnie za nudny dla tych, którzy zakochali się w przebojowości Slowdive.



Wspomniałem tu o regresywności tej płyty. Na czym ona polega? Po pierwsze na tym, jak zmiksowane są ścieżki w albumie. Flagowym elementem brzmienia Slowdive były wyeksponowane, subtelnie przetworzone i jednocześnie masywne gitary, które w toku utworów grawitowały w stronę słodkiego przesycenia i lirycznych eksplozji. Niczego takiego nie znajdziemy na Everything is Alive. Gitary brzmią chudo w miksie i niemal ani razu nie przelewają się z ustalonej w trakcie pierwszych 40 sekund foremki refren-zwrotka. To samo dotyczy perkusji, która nigdy w przypadku Slowdive nigdy nie była bardziej płaska i pozbawiona przestrzennego rozmachu. Porównajcie sobie brzmienie bębnów ze Skin in the Game z tym z No Longer Making Time. Odchudzenie i spłaszczenie dotyczy każdego instrumentu w praktycznie każdym utworze. Szczerze, nie rozumiem skąd ta zmiana, biorąc pod uwagę jakim uznaniem cieszyło się brzmienie grupy z Reading. Nie wspominam tu nawet o takich kuriozach, jak niewycięte na etapie produkcji fałsze, jakie pojawiają się kilka razy w Andalucia Plays (5:28).

Najbardziej slołdajwowym utworem na płycie wydaje mi się pół-instrumentalna miniatura Prayer remembered. To niemal pięć minut stonowanego, ale znajomego – poza błąkającym się pijacko syntezatorem – brzmienia Slowdive. Jest tu prosta, ale rozczulająca progresja akordów, są rozlewające się na jej powierzchni fale pogłosu, jest leniwe zagęszczanie się harmonii. Teoretycznie nic się nie dzieje, ale przez te kilka akordów promieniuje shoegazowy geniusz: nie trzeba fajerwerków, by rozciągnąć przed słuchaczem przestrzeń, w której można się słodko zanurzyć. Złośliwy krytyk, którym jako ultras Slowdive ostatecznie nie jestem, mógłby zapytać, czy zamieszczanie instrumentalnego intermezzo na płycie składającej się z 8 utworów, to dobry pomysł. Coś jeszcze? Do mocniejszych momentów płyty należy też energiczny Alife i zaskakująco epicki The Slab. Ale to zasadniczo tyle.



Niestety nie potrafię zanurzyć się w tym albumie tak, jak robiłem to dziesiątki, czy wręcz setki razy w przypadku każdego poprzedniego wydawnictwa Slowdive. Po ich sierpniowym koncercie na OFF Festivalu wiem, że każdy z nagranych na Everything is Alive utworów żyje innym życiem na scenie. Wtedy nie zabraknie pogłosów, kulminacji, dynamiki – wszystkiego, co zbudowało legendę shoegazerów z Reading. Czy zatem pójdę na koncert Slowdive w Progresji w styczniu 2024 roku? Oczywiście, że tak. Czy będę wracał do Everything is Alive? Mam nadzieję, że tak, choć niewiele na to wskazuje. Może jeszcze zmienię zdanie co do piątego albumu Slowdive. Na razie, jak przystało na zdradzonego kochanka, moje uczucia są gorące i nieprzejednane.